What Are Little Girls Made Of?



Premiera: 20 października 1966
Reżyseria: James Goldstone
Scenariusz: Robert Bloch

Na samym początku napiszę entuzjastycznie: naprawdę szanuję twórców za tytuły odcinków. OK., wiadomo, nie wszystkie są super błyskotliwe, nie zawsze się da, czasem są po prostu zwyczajne. Ale czasem dostajemy coś takiego jak "What Are Little Girls Made Of?" i nie ma siły – musimy to docenić.

Ekhem… polski tytuł: „Niezłomne kobiety”… Idę popłakać w kątku.

[znacząca cisza w temacie polskiego tytułu]

Oto przed nami kolejny odcinek, w którym dzielny kapitan Kirk udaje się na obcą planetę. Przynajmniej tym razem istnieją przesłanki, iż na powierzchni nie czeka żadne niebezpieczeństwo, a osoba, z którą ma się spotkać to znany naukowiec – immunolog – którego podręczniki Kirk studiował zapamiętale w Akademii (taka mała wskazówka jaki był nasz kapitan za młodu). Jednak myślę sobie, że w momencie, gdy dr Roger Korby (Michael Strong) wyraża prośbę, by Kirk przybył do niego sam, jakaś ostrzegawcza lampka mimo wszystko mogłaby się włączyć komukolwiek z załogi. Tymczasem oni jedynie pytają narzeczoną doktora, czy to aby na pewno jego głos. Narzeczoną, którą okazuje się być znana nam już z odcinka "The Naked Time" uczuciowa siostra Christine Chapel (Majel Baret). Bardzo mi się podoba spójne pociągnięcie tej postaci przez twórców – dowiadujemy się poniekąd jakie było źródło jej smutku parę odcinków temu.

À propos BHP – byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała, że mimo nonszalanckiego lądowania we dwójkę, Kirk na nieobecność doktora w umówionym miejscu reaguje natychmiastowym wezwaniem ochrony. Jednak się czegoś uczą <3 Ochrona z kolei ma na sobie czerwone bluzy. Tak, oto narodziny idei redshirtów ;D

Sam doktor Korby to bohater tragiczny. By ratować życie, podejmuje decyzję o przemianie w androida, lecz to wpływa na jego postrzeganie rzeczywistości. Dla mnie jest kimś, kto za wszelką cenę potrzebuje wierzyć, iż to co wybrał dla siebie jest dobre. Najlepsze. A jeśli takie jest, to znaczy, że trzeba to zaszczepić innym niezależnie od tego czy tego chcą czy nie. Jako immunolog walczy z chorobami dręczącymi ludzkość – czyż to nie szczepionka doskonała: dać każdemu ciało, które nawet jeśli się zepsuje bez problemu można je odtworzyć?

Jednocześnie doktor sam będąc człowiekiem, którego mózg został transferowany w sztuczne ciało (OMG scena tworzenia Kirka-androida! Na kij inżynieria, skomplikowane układy scalone i cały ten naukowy bełkot, jeśli wystarczy po prostu odpowiednio szybko i długo pokręcić człowieka i jakąś tam masę z grubsza uformowaną w kadłubek na platformie obrotowej i voilà! [tak – ten moment, w którym doktor Korby stwierdza o Kirku w wirówce, że „Nic mu nie grozi” – i ja sobie myślę: jaaasne, za wyjątkiem epickiego, spiralnego rzyga :P ]) uważa się za kogoś lepszego od całkowicie sztucznego człowieka jakim jest na przykład Andrea (Cherry Jackson). Andrea nie czuje, nie ma emocji, ona wykonuje rozkazy. Do czasu. Oto bowiem okazuje się, że zupełnie nieważne z czego zbudowane jest ciało małej dziewczynki, bo to, co tworzy jej – nazwijmy to – duszę, to pragnienie miłości, bliskości, po prostu drugiego człowieka. Sztucznego, czy prawdziwego – nie ma znaczenia.

W ogóle ja tak naprawdę polubiłam doktora Korby’ego. Tak, mam słabość do tematu sztucznych ludzi, ale nie mogę się powstrzymać od zastanawiania się, czy to w ogóle był w tym odcinku antybohater? Czy on był zły? Owszem, panna Chapel zdawała się podkreślać „odczłowieczenie” doktora wspominając na przykład, że przedtem nie skrzywdziłby muchy, ale to mnie nie przekonuje. Wszak ludzie też się zmieniają, zwłaszcza jeśli przez ileś lat pogrążają się w jakiejś konkretnej wizji. O obsesję nietrudno. Dla mnie doktor był człowiekiem – tak jak człowiekiem jest dla mnie R. Daneel Asimova. Tak jak żywą istotą będzie V’ger w pełnometrażówce. Kij z tym, że ma bebechy z metalu. Zresztą czy ich samobójstwo nie świadczy o człowieczeństwie? Z punktu widzenia androida przecież to było skrajnie nielogiczne.

Andrea nie jest jedynym androidem jakiego poznajemy w odcinku. Nie możemy zapomnieć o Ruku (Ted Cassidy) – wielkim facecie ubranym w powiewną zasłonę, który rzuca Kirkiem na lewo i prawo i nie daje się ogłuszyć kawałkiem styropianowej skały w kształcie fallusa. On, z kolei, zdaje się być faktycznie pozbawiony emocji. Czemu? Może dlatego, że zbudowany został nie przez Korby’ego, który tworzył „swoje” androidy na swój obraz i podobieństwo? Ruk jest ostatnim z dzieł bliżej nieokreślonej cywilizacji, która niegdyś zamieszkiwała planetę. Cywilizacji, która zginęła w wyniku buntu maszyn. Kolejny klasyczny motyw S-F w TOS-ie.

I właśnie ja muszę dodać, że Ruk jest postacią, która mnie tu naprawdę fascynuje i której chyba najbardziej współczuję – i to nie tylko dlatego, że zmusili go do biegania w babcinej koszuli nocnej (którą, nota bene, w następnym odcinku przerobią chyba na sukienkę dla Miri…). Chodzi mi o tę jego przeszłość: jest ostatnim z dzieł nieistniejącej już cywilizacji – co może być bardziej tragicznego? Pamięta bunt. Widzi i rozumie, że historia się powtarza – że znów są niedoskonali ludzie, którzy chcą panować nad, doskonalszymi przecież, maszynami. Czy czuje nienawiść? Lęk? Czy martwi się losem Andrei i doktora Browna, których przecież jest współtwórcą? Czy wraca myślami do tego, co było? Wiemy, że nie jest tylko pospolitym silnorękim, bo przecież potrafi też chociażby naśladować głosy. To on nauczył wszystkiego doktora Korby’ego. Co jeszcze potrafi? Chcę o nim wiedzieć więcej! No i kim byli ci, którzy go stworzyli? Odcinku – skupiasz się nie na tych postaciach, co trzeba!

Osobną sprawą jest Kirk-android. Ten bowiem uważa się za lepszego od Kirka-człowieka, dokładnie z tych powodów, dla których Korby chce potajemnie przeszczepiać osobowość kolejnych ludzi w sztuczne ciała. Oto jak twierdzi, nie musi jeść, nie choruje, ranny – nie wykrwawi się na śmierć. A jednak człowiek ma nad maszyną przewagę, pokazaną przez zastosowany przed Kirka podstęp, dzięki któremu Spock orientuje się, iż to nie prawdziwy kapitan dotarł na pokład Enterprise’a. To jak bardzo Kirk jest w tym przewidujący, jak wyprzedza plany swego wroga, jest wspaniałe – nasz kapitan naprawdę myśli. [ja tak lubię, kiedy on myśli i kiedy widz ma okazję przekonać się, że Kirk to nie tylko nieprzyzwoity ładunek charyzmy, ale też spryt i inteligencja <3 ]

A na koniec słówko o panu Spocku, którego w tym odcinku było niezwykle mało :( Otóż pan Spock znów wspaniale pokazuje, że tak naprawdę odczuwa emocje i potrafi je artykułować, choć nie jest histerykiem, nie daje się im porwać. Moment, w którym informuje kapitana, iż ubodło go określenie wolkański mieszaniec bardzo mi się podobał. Podobnie jak reakcja Kirka, któremu wyraźnie było głupio. I nie ma się co dziwić.

A to jeszcze ja z małą uwagą: android-Kirk przeniósł się na Enterprise. Czy transporter nie powinien był wykryć, że to podróbka? Ciągle mnie drażni, jak te transportery czasem stanowią epickie rozwiązanie jakiegoś straszliwego problemu, a czasem po prostu jakby nikt nie pamięta o ich cudownych właściwościach…

Ale to i tak jeden z moich ulubionych odcinków. :)




– You think I could love a machine?
– Did you?
– Andrea is incapable of that. She simply obeys orders.

Mudd's Women

Autor: Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 13 października 1966
Reżyseria: Harvey Hart
Scenariusz: Stephen Kandel, Gene Roddenberry

Dziwnie mi z tym, co za chwilę napiszę, ale taka jest ponura prawda: nie przepadam za tym odcinkiem. Naprawdę, no. Ja – Fraa. Za odcinkiem TOSa.

Ja żeby być całkiem szczerą muszę przyznać, iż bardzo mnie on irytował. Właściwie cały czas oglądałam z wielkim „ale o co chodzi”. Przy okazji dotarło do mnie, jak bardzo w ogóle wyparłam ten odcinek po pierwszym obejrzeniu.

Wbrew pozorom, moim problemem nie jest tutaj sam Harry Mudd (Roger C. Carmel). To prawda, że o wesolutkim, wąsatym przemytniku można powiedzieć wiele złego, ale uważam go za bardzo udaną postać. Jest dla mnie doskonale zrozumiałe, jakie Mudd ma priorytety i do czego dąży. Dzięki temu łatwo mi zrozumieć jego postępowanie. Nie mówię, że lubiłabym go jako człowieka – ale doceniam jako bohatera odcinka (a raczej odcinków). W dużej mierze przypomina mi się tutaj Silver z Black Sails, po którym także widać, że jest bardzo zamierzonym dupkiem i choć widzę tę dupkowatość, to jednak go kupuję.

Jeśli miał być kretynem, to wyszło mu nad wyraz dobrze. Niestety nie umiem w sobie wzbudzić cienia pozytywnego uczucia w stosunku do tego bohatera. I, co bardzo prawdopodobne, jest to ten efekt, który chcieli uzyskać twórcy. Choć jeśli tak, to jednak brakuje mi tego, żeby został ukarany na ekranie, a nie jedynie w domyśle.

Och, ale Muddowi nie mogło się nic złego stać, bo przecież jeszcze będzie później… Choć późniejsze odcinki z nim chyba aż tak mnie nie irytowały, o ile pamiętam.

Jednocześnie u Mudda niezwykle mnie nurtuje fakt, że kiedy podczas przesłuchania opowiedział o tym, jak to poprzedni kapitan frachtowca nagle zmarł i Mudd musiał przejąć dowodzenie i dla uczczenia tamtego przejął także jego nazwisko, komputer nie uznał, że to kłamstwo. Tak, wiem – pewnie to przeoczenie twórców. Ale jednocześnie mi to daje pole do rozważań: czy w pewnej bardzo niewielkiej mierze Mudd jest idealistą? Czy naprawdę chciał uczcić pamięć poprzedniego kapitana? Czy jest jakakolwiek szansa, że sam w to wierzył i dlatego oszukał komputer?

Hm. A mnie się wydaje, że komputer dość randomowo się wtrącał. Sensowne by było gdyby reagował jedynie wtedy, gdy Mudd odpowiadał na zadane pytanie, tymczasem zdarzało mu się monologować i wtedy komputer się odzywał. Mnie zresztą bardziej ujęło co innego – to, że w aktach, Mudd był w tym samym czadowym stroju co w trakcie przesłuchania.

Tylko że chyba miał kolczyk na drugim uchu, jeśli dobrze kojarzę. :D

O tytułowych dziewczynach właściwie nie można wiele powiedzieć, choć Eve (Karen Steele) mnie zaintrygowała: narzeka na dotychczasowy los, bo miała tylko braci, którym musiała gotować i sprzątać – ok., czyli spodziewam się odcinka spod znaku emancypacji i takich tam. A koniec końców wszystko rozbija się o to, że Eve chce… gotować i sprzątać. Tylko jakiemuś górnikowi. Ok., co kto lubi, ale ja jej po prostu nie rozumiem.
Bardzo ładnie za to dał się w tym odcinku poznać Spock, rzucając co jakiś czas wymowne spojrzenia i dyskretne uśmieszki w stronę olśnionych członków załogi. Ot, fajny komunikat, że nie taki ten Wolkanin bezuczuciowy, jak go malują. Również fantastycznie podkreślono McCoya – i to nawet bez użycia frazy „jestem lekarzem, a nie…”! Chodzi mi tu o scenę, w której Ruth przyszła go miziać i wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie przeszła przed skanerem. Momentalnie McCoy zaczął ją postrzegać jako medyczną zagadkę, a nie ponętną dziewczynę. Bo McCoy jest lekarzem. Owszem, facetem także, ale lekarzem, dammit!

A tak przy okazji – co się właściwie wydarzyło tam pod skanerem?

Przyznam, że za tym też tak do końca nie nadążam. Zawsze mi się wydawało, że mniej-więcej ogarniam, jak ten skaner działa. No bo tak normalnie jak tam leżą chorzy, to wszystko jest dla mnie jasne. Ale tym razem nie do końca ogarnęłam. Nie było tych suwaczków po bokach – może to znaczy, że skaner był wyłączony, a mimo to zaplimplały lampki pośrodku? Może skaner też się podniecił bliskością Ruth? ^^ Nie wiem, serio – strzelam.

No i intryguje mnie John Farrell (Jim Goodwin), czyli poprzednik Czechowa. Kto to jest? Prawie nic o nim nie wiemy, a przewija się tu i ówdzie w paru odcinkach. To trochę jak z Kelso: człowiek się już do niego przyzwyczai, a tu postać nam koniec końców znika bez bliższego komentarza. Nie lubię tego – no, ale ja się po prostu szybko przywiązuję.

Ale miałam wyjaśnić, co jest dla mnie głównym problemem tego odcinka.
No więc – przesłanie.

Wydaje mi się, że rozumiem, o co chodziło twórcom: uwierz w siebie. Jeśli uwierzysz w siebie, inni dostrzegą twoje wewnętrzne piękno. Bądź po prostu sobą i akceptuj siebie, nie bądź próżną, powierzchowną uwodzicielką – i tak dalej.
To znaczy – tak myślę, że o to miało chodzić.
A jednak im więcej razy oglądam ten odcinek, tym bardziej mam wrażenie, że wyszło coś wręcz odwrotnego i, nie przeczę, dla mnie dość paskudnego.
Kiedy Ben (Gene Dynarski – swoją drogą, pominęłam Bena mówiąc o bohaterach, bo się spieszyłam, ale prawdę mówiąc to świetna postać) dowiedział się, że Eve jednak jest brzydka, zrobił awanturę (uwielbiam to, że zrobił ją dopiero po pewnym czasie, a najpierw starał się nie zwracać uwagi – takie elementy właśnie fajnie go budują). I choć potem była cała gadka umoralniająca o tym, czy chce żonę, czy odpicowanego pustaka, choć Kirk powiedział tę całą bzdurę, że albo w siebie wierzysz albo nie, to fakty były wyraźne: była brzydka – awantura. Zrobiła się znów ładna – już się kochają. Tak, wiem: piękną Eve też odrzucał, kiedy myślał, że to tylko kwestia pigułek. Ale nie mam żadnych podstaw, by wierzyć, że ten związek by przetrwał, gdyby jednak Eve pozostała brzydka.
Myślę zresztą, że być może zbyt dosłownie rozumiem ten odcinek i stąd wynika mój problem. Widzimy na ekranie dwie wersje kobiet: rozczochrane i bez makijażu (ok., z jeszcze większym makijażem, ale udające jego brak) albo uczesane i umalowane. I tymi kategoriami ja na to patrzę. Ładna-brzydka, „naturalna” i wypacykowana. Będziesz szczęśliwa, kobieto, tylko walnij se tapetę na twarz. Ale coś mi podpowiada, że nie w ten sposób należy na to patrzeć – że tu nie chodzi o zewnętrzne piękno, bo po pierwsze: różnica między tymi dziewczynami przed i po pigułce naprawdę nie była aż tak gigantyczna; po drugie: bez pigułek one naprawdę nie wyglądały aż tak źle, a po pigułkach tak przecudnie (o czym zresztą McCoy z Kirkiem rozmawiali – a ja dołączam do ich rozkminy pytając, jak można zachwycać się skrzywioną paszczą Ruth, kiedy ma się Uhurę na mostku?!), żeby wywoływać tak skrajne reakcje. To raczej chodziło o coś bardziej ogólnego, tylko może twórcy nie znaleźli sposobu, żeby to przekazać na ekranie. Tak sobie kombinuję, że można było postawić bardziej na zachowanie dziewczyn, a mniej na zmienianie wyglądu i to by lepiej oddało ten właściwy sens.

Dla mnie Mudd’s women to chyba już zawsze będzie odcinek o tym, że jeśli będziesz ładna (czy raczej: permanentnie wymalowana, wylakierowana i ze sterczącymi cycami), być może znajdzie się jakiś górnik (co do którego nie było tak naprawdę żadnych wymogów – ot, ma być samcem), któremu będziesz miała zaszczyt gotować i sprzątać. Hell yeah.
I w dodatku ta urodowa magia… przy całej naukowości Star Treka (czy też udawaniu naukowości, wszystko jedno) tutaj wyjeżdżają nagle z cudowno-czarodziejskim liftingiem w trzy sekundy, popełnionym wiarą i siłą woli. Puknijcie się w czółka, serio.
I to miał być pilot. Wow. Nie wierzę po prostu.

Właściwie w tym punkcie mogłabym wstać i zacząć bić brawo. Bo właściwie podczas oglądania z każdą minutą czułam, że zadziwienie i niesmak się przeze mnie przelewają. Raz, że miałam wielki niedosyt wyjaśnień. Sam początek i ten dziwaczny pościg. Potem to, że nie wiem co Mudd robi z dziewczynami. Są z nim po dobroci? To one go wynajęły? Sprzedano mu je? Ale jeśli tak to czemu nikt się nie buntuje? Czemu Kirk przechodzi nad tym do porządku dziennego, a jedyne co mu przeszkadza to fakt, że gość wymusił pierwszeństwo? Był moment, gdy myślałam, że one i Mudd są jedną drużyną – że stanowią szajkę przestępczą, wspólnie okradają niewinnych. A potem nagle sprawa znalezienia mężów. I poczułam się jakby mnie ktoś walnął łopatą. A jeszcze potem akcja z galaretką i bzdurzenie Kirka. Ok. Następnym razem jak nie będę miała dostępu do grzebienia też spróbuję uwierzyć w siebie, żeby mi się włosy same ułożyły. Przepraszam. Zupełnie nie kupuję całości.
A nie! Wróć! Jest Spock i jego miny! Jego wspaniałe, ujmujące, pełne zrozumienia uśmiechy. Jak światełko w tunelu.

Teraz sobie myślę, że może źle kombinujemy: może to nie tak, że on handlował niewolnikami czy jakimś innym alfonsem był. Może zwyczajnie w tym przypadku robił za taksówkę? Za to intryguje mnie trochę, od kiedy Enterprise robi za kosmodrogówkę. :D

Hm… no tak. Ale w takim razie dlaczego kazał im być cicho i wyraźnie miał coś do ukrycia? Że niby nie dość, że licencji na prowadzenie nie miał, to jeszcze VAT-u nie płacił od tej swojej działalności?






– The fact that my internal arrangement differs from yours, doctor, pleases me no end. (Spock do McCoya)

The Enemy Within


Premiera: 6 października 1966
Reżyseria: Leo Penn
Scenariusz: Richard Matheson

Po poprzednim odcinku, ten robi mniejsze wrażenie niż by mógł – tak mi się wydaje. Mamy tu kontynuację wchodzenia do głowy Kirkowi. Poznajemy go głębiej i to w pewien specjalny sposób. Oto kapitan – w wyniku błędu transportera – pojawia się na pokładzie Enterprise w dwóch osobach. Nie jest to jednak prosta duplikacja, ponieważ duplikuje się jedynie ciało. Umysł/dusza/osobowość  z kolei dzieli się na dwoje – do jednego ciała trafia to, co określamy jako dobre, do drugiego to, co nazywamy złem. Nie mamy więc dwóch kapitanów Kirków – dowcipnych, inteligentnych, odważnych, rozsądnych, jeśli trzeba umiejących zagrać brawurowo, ale też potrafiących zadziałać logicznie i na chłodno. Nie ma rozsądku, łagodzonego przez emocje i emocji trzymanych w ryzach przez rozsądek. Dostajemy Kirka łagodnego, gubiącego się przy podejmowaniu decyzji, bo nie potrafiącego wybrać mniejszego zła i Kirka rządzonego przez brutalne, niskie instynkty (prezentacja tego ostatniego poprzez natychmiastową chęć wypicia brandy [przy okazji tej brandy – zastanowiła mnie scena, w której Spock przyszedł do Kirka na prośbę McCoya. Kirk się zdziwił i uznał, że McCoy pewnie znowu wkręcił Spocka. I ja pytam: oni na serio robili sobie takie numery? Znaczy… chyba nawet ich poziom infantylizmu ma swoje granice, prawda? Muszą sobie zdawać sprawę z tego, że takie żarty mogą się fatalnie skończyć – myślę, że to było mocno niefortunne zdanie] i atak na kancelistkę – tak zdecydowanie ona mu się podoba – wydało mi się jednak nieco przesadzone, albo nawet uproszczone; trochę jak nastolatek na pierwszej imprezie…).

A przy okazji tej kancelistki – podobało mi się, jak Kirk musiał walczyć o zaufanie załogi. Choćby w rozmowie z panną Rand – był niewinny i starał się, by mu uwierzyła. Przecież bez zaufania załogi, byłby stracony. I to było nawet trochę przykre, kiedy ofiary ataków złego Kirka odwróciły się od dobrego. Taki rozłam w tej dużej, szczęśliwej rodzinie.

Problem, przed którym staje załoga Enterprise jest spory, bo przecież „złego” Kirka nie można po prostu zabić jak Gary’ego Mitchella, natomiast on sam nie ma problemu ze zlikwidowaniem swojej jasnej strony.

Być może już to samo najlepiej pokazuje, czym jest dobro i na czym polega jego słabość, a jednocześnie chyba siła. Dobro rozumie, że zło pochodzi od dobra, że stanowią jedność, że jedno bez drugiego nie miałoby racji istnienia. Zło tego nie widzi. Oczywiście można rzec, że to uproszczenie, albo – jakby odwrotnie – można też zarzucić mi zbyt głębokie filozofowanie. Jednak nie da się ukryć, że twórcy Star Treka udowodnili, iż właśnie filozofią, przekonaniami pragną się dzielić. I że wiele pozostawiają odbiorcy do jego własnej interpretacji. Dają materiał, nad którym można się zastanawiać, nad którym można dyskutować, który pięknie udowadnia, że S-F to nie efekty specjalne i hałaśliwa bieganina, jak zdają się uważać dzisiejsi reżyserzy.

Przy czym mnie w ogóle nie do końca przekonał podział na „dobrego” i „złego” Kirka. Bo to już nastawia widza. Odebrałam to raczej jako Kirka lękliwego, litościwego i refleksyjnego oraz Kirka agresywnego, zdeterminowanego, silnego. Każdy z nich moim zdaniem miał cechy dobre i złe. I fajne jest to, że odcinek podkreślał, że żadna z „połówek” Kirka nie może być kapitanem samodzielnie, bo jeden pakiet cech musi być znoszony przez drugi.

Z innych spraw – po obejrzeniu tego odcinka nasunął mi się taki wniosek: twórcy mają tendencję do skupiania się na jednym problemie i w pewien sposób lekceważą resztę, która jest po prostu potrzebna do tła, czy pogłębienia wrażenia. Co mam na myśli? Ano problem Kirka spowodował, że czterech członków załogi, badających obcą planetę wraz z nim i rannym technikiem umazanym substancją, która wywołała awarię transportera (tu ładne zawiązanie akcji moim zdaniem – nawet jeśli można się przyczepić, że komory dekontaminacyjne to powinno być pierwsze co się stawia na nieznanej planecie, którą się bada – przecież NIGDY nie można mieć pewności na co się trafi), nie mogło wrócić na pokład w obawie przed zduplikowaniem. Temperatura miała osiągnąć –80 stopni Celsjusza. Przy –40 szczękali zębami i okrywali się cieniutkimi kocykami, bo posłane na dół grzejniki się podwoiły i nie działały (swoją drogą nie wiem jak mogły się rozdzielić na dobro i zło… może zło to po prostu zepsuty, a dobro nie grzejący bo ekologia…) . Nikt natomiast nie wpadł na to, że można wysłać więcej kocyków? [to właśnie mi się nasunęło – koce. Genialne! Nawet jak się rozdwoją, to co się stanie…? Będzie więcej koców! Koce nie mogą się zepsuć. Jak dotrą na planetę poszarpane czy dziurawe, to się owiną strzępami, lepsze to niż nic!] Gorącą herbatę w termosach? Szkandelę??? Zapałki i coś łatwopalnego? Cokolwiek, co ma mniejsze szanse się zepsuć. Znam kogoś, kto powiedział po obejrzeniu tego odcinka, iż bohaterowie Star Treka są ofiarami własnego postępu technologicznego, bo co z tradycyjnymi lądownikami? Naprawdę statek międzygwiezdny nie ma żadnego małego stateczku? Żadnej szalupy? (tak, tak! wiem! budżet…  ale jednak niewiarygodne…). To zdanie o postępie pasowałoby mi do braku zapałek. Ogólnie brak zapałek mogę wybaczyć na statku kosmicznym – pożar może być ekstremalnie niebezpieczny, bo szybko wyssie tlen. Ale jednak… No po prostu na pewno dałoby się jakoś lepiej pomóc uwięzionym na powierzchni nieprzychylnej planety załogantom. Tyle, że wisząca nad nimi groźba dodawała odcinkowi napięcia i stąd mój wniosek, że twórcy nie zastanawiali się głębiej nad tym problemem, mając to, czego potrzebowali. Jakby odcinali się od widocznego na każdym kroku braku logiki.

Tym niemniej odcinek oceniam na plus. Po problemie człowieka aspirującego do boskości (Where No Man Has Gone Before) i człowieka nie radzącego sobie z emocjami (The Naked Time – świetny tytuł tak BTW, totalnie zniszczony w polskiej wersji) mamy problem człowieka złożonego, człowieka, który musi sobie poradzić ze zwierzęcą częścią swojej natury. A to wszystko w dalekich kosmosach <3

Jeszcze mały dopisek ode mnie: totalnie uwielbiam scenę, w której na pierwszy plan nagle dramatycznie wysuwa się ręka z rozcapierzonymi palcami. To jest tak teatralne – i tak cudne zarazem! W ogóle zły Kirk był mocno teatralny, nawet oczy miał mocniej podkreślone i chyba był podświetlany od dołu. Kojarzyło mi się to trochę z Iwanem Groźnym Eisensteina. Proste zabiegi, ale jakże sugestywne. :D




– I have to take him back… inside myself. I can’t survive without him. I don’t want to take him back. He’s like an animal, a thoughtless, brutal animal, yet it’s me… me.
– Jim… you’re no different than anyone else. We all have our darker side. We need it! It’s half of what we are. It’s not ugly. It’s human.

The Naked Time

Autor: Juan Ortiz (źródło)
(tak, uwielbiam jego plakaty)
Premiera: 29 września 1966
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: John D.F. Black

Zawsze sobie myślałam, że ten odcinek mógłby z powodzeniem wylądować jeszcze bardziej na początku serii. Może nawet jako pilot? Spotkałam się z zarzutami odnośnie zarówno pierwszego odcinka, The Man Trap, jak i tego drugiego, oficjalnego pilota, Where No Man Has Gone Before, że są dość dziwaczne i wrzucają widza w środek akcji, z nieznanymi bohaterami i tak naprawdę trudno się wkręcić w serial. Ktoś z kimś się bije, ale widz właściwie nie ma pojęcia, kto z kim i dlaczego.
No więc The Naked Time do pewnego stopnia rozwiązuje ten problem – bo mówi o bohaterach naprawdę dużo. Może nie czyni tego w sposób szczególnie podprogowy, subtelny, czy coś, ale i tak jest lepiej niż u Abramsa. Ot, choćby pan Sulu: dowiadujemy się, że w gruncie rzeczy jest naprawdę szczęśliwym facetem. No bo cóż zrobił mu wirus? Tyle, że latał jako ten muszkieter po statku i machał rapierem. [„d’Artagnan do ambulatorium!” <3 <3 <3] Z uśmiechem, pełen energii. Nie wyszły żadne jego ukryte lęki, pragnienia miłości, tłumiona rozpacz czy głęboki patriotyzm. Nie, wyszło z niego tyle, że chce biegać z rapierem. To takie pozytywne na tle pozostałych przypadków.
No właśnie – bo większość skrywa jednak niezłe traumy. Począwszy od Spocka, u którego wreszcie można zobaczyć, że to nie do końca tak, że nie wie, czym są emocje (co sugerował poprzedni odcinek). Wie i z trudem je tłumi. I wreszcie dostaliśmy jakieś wyobrażenie tego, ile go to w ogóle kosztuje. Bo oczywiście łatwo mówić, że Spock to taki Wolkanin, co to jest chłodny i logiczny – ale nie tak znów często pamięta się o tym (a i serial zbyt często tego nie wyciąga, za co zresztą plus), że bycie chłodnym i logicznym wymaga ogromnej samokontroli i Spock generalnie pewnie ma wrzody żołądka wielkości jabłek. Gdziekolwiek ma żołądek.

A zielona maź wypełniająca jego żyły osiąga znacznie wyższe temperatury niż by to chciał widzieć doktor McCoy ;) Wielbię ten odcinek właśnie za pana Spocka i to wyznanie w kierunku Kirka – o przyjaźni. I to, że Kirk w tym momencie skupia się na ratowaniu okrętu, nie wdaje się w rozmowę, nie wyciąga z niego więcej – to jest świetne, bo widz i tak wie, że to wszystko, co zostało powiedziane, nie da się już cofnąć. To naprawdę dobry pomysł na wyznania między „twardzielami”.

Ciekawie wypadł też Kirk – po pierwsze, ja po prostu mam słabość do kapitanów kochających swoje statki. Za to przecież lubię chociażby Aubreya z Pana i władcy…. Kapitan, który ma wywalone na swój statek, to żaden kapitan, o. Po drugie, podoba mi się, jak koniec końców ta skrywana słabość Kirka dała mu kopa do działania. Przekuł ją na zaletę.

On na początku mówi na Enterprise „he”! I dopiero za trzecim użyciem zaimka wychodzi mu „her” i wtedy to olśnienie – dlaczego na okręty mówi się „ona” <3 Całość wyboru między miłością do stalowej bestii a miłością w tym bardziej ludzkim wymiarze jest tak pięknie pokazana.

Natomiast ciągle mnie nurtuje, jak dokładnie przebiegła choroba w laboratorium na stacji Psi 2000. Ktoś zamarzł siedząc po prostu przy konsoli. Ktoś z kolei – ubrany pod prysznicem… Dlaczego był ubrany pod prysznicem? Z jakimi skrywanymi lękami albo pragnieniami to mogło być związane? Naprawdę – męczy mnie to. Załoga Enterprise jest dla widza czytelna, ale personel stacji – nic o nich nie wiemy. Mamy tylko jakieś końcówki sznurków, ale niemożliwym jest określenie nawet, jakiego koloru jest kłębek. Ech…

Mnie się podoba, że mogę sobie wyobrażać co tam się stało. Co oni mieli w głowach. Spędziłam nad tym sporo czasu – uduszona kobitka zdaje się być łatwa, po prostu ofiara czyjejś traumy, czy zwyczajnej dzikiej zazdrości. Gość pod prysznicem… może nerwica natręctw, która tak bardzo kazała mu się myć? A może odwrotnie – totalna euforia, która nie dała zauważyć, że jakby jest zimno?

Niemniej – skoro już jestem przy laboratorium – Spock i Tormolen wylądowali tam (uwaga!) w skafandrach! Tak! Mieli skafandry! [i te skafandry mam wrażenie zostały potem całkiem udatnie odwzorowane przez Abramsa] Nacieszmy się tym, póki możemy, bo prędko takiego sprzętu nie zobaczymy. Przypomnę, że w pilocie mieli kurtki z kieszeniami – ogólnie mam wrażenie, że ST pod względem wyposażania ludzi zaczynał nieźle, ale potem była równia pochyła.
Znaczy żeby nie było – BHP od zawsze na poziomie „hard”. Tak jak w The Cage gołymi rękami miziali obce kwiatki, jak w The Man Trap McCoy próbował, czy sól jest aby słona, tak samo tutaj, chociaż był skafander, Tormolen uznał, że przecież to nie znaczy, że nie może zdjąć rękawicy, pomacać wszystkiego i podrapać się po nosie. Serio, nie mam pojęcia, jak on dociągnął do stopnia oficerskiego?
Kolejnym elementem startrekowego BHP było w ogóle zachowanie załogi, kiedy wirus się rozprzestrzeniał – nikt nie połączył faktów, że macanie się nie pomaga. Nikt – na wszelki wypadek – nie zarządził, nie wiem: izolowania chorych, noszenia skafandrów, cokolwiek. W gruncie rzeczy kosmosy powinny ich zabić w pierwszym roku pięcioletniej misji. Ale znów: to naprawdę dużo mówi i o bohaterach, i o serii w ogóle. BHP jest dla słabych, a oni są kozaki – przyjmujemy te założenia albo żegnamy się z serialem.

I pakiet refleksji związanych z tym, co Star Trek zaoferuje widzom nieco później:
Po pierwsze, mam wrażenie, że widziałam tam pierwsze użycie replikatora. Pewności nie mam, ale tak wyglądało…

[ja też widziałam replikator!]

Po drugie, operacja Tormolena trochę mnie zastanawiała. W kontekście znanych z pełnometrażówki tabletek na porost nerki, ja pytam: dlaczego aż taka operacja? Nie było tabletki na zabliźnienie ran? Doktor Crusher będzie miała coś takiego… No, oczywiście można przyjąć, że w ciągu następnych paru- parunastu lat nastąpi ogromny progress w medycynie. Po prostu miałam trochę wąty do tej operacji.

Postęp nastąpi już w czasie do następnego odcinka, bo w „The Enemy Within” ręka rannego technika jest naprawiona za pomocą przesunięcia czegoś nad nią i ślad nie zostaje.

I po trzecie, fajnie mi tutaj gra zwiastun tego, co później się pojawi kilka razy – podróży w czasie. Odkrycie możliwej do wywołania fali temporalnej Spock skomentował w ten sposób, że to daje ciekawe możliwości. Kirk z kolei wspomniał, że możliwe, iż kiedyś zaryzykują. I to mi się naprawdę bardzo podoba, bo to taka strzelba, która wystrzeli – kiedyś, za wiele lat.

To dobry odcinek jak na początek serii – i dobry tak w ogóle.

To jeden z moich ulubionyc odcinków. Co zresztą nie jest zaskakujące – ja wszystko postrzegam poprzez bohaterów, więc wiadomo: jeśli tylko na wnętrzach ludzkich (i nie ludzkich) koncentruje się akcja, Siem będzie zachwycona.
Dodam jeszcze: Scotty! Po pierwsze wreszcie w swojej bluzie! Czerwonej. A po drugie – jego słowa o tym, że nie zmieni praw fizyki <3
No i Kirk – kolejna poszarpana koszula. Bo oczywiście było niezbędne, by McCoy urwał kawałek rękawa, przed wbiciem igły… Ogólnie to się zastanawiam z czego te bluzy były robione, bo to wcale nie łatwa sprawa tak wyrwać dziurę od jednego szarpnięcia ;)

A tak bajbardziej ogólnie – wzruszyłam się na tym odcinku.




– Nie ma dla nas plaży.