Court Martial

autor: Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 2 lutego 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Don M. Mankiewicz

No i po raz kolejny mamy Jamesa Kirka przed sądem. Cóż – nikt nie mówił, że bycie kapitanem będzie łatwe. Tym razem jednak Kirk nie odpowiada za wszystkie grzechy gatunku ludzkiego, tylko za swój własny błąd: podejrzany jest bowiem o celowe doprowadzenie do śmierci członka załogi, oficera rejestrowego Benjamina Finneya (Richard Webb).
Żeby nie było wątpliwości: to nie jest jeden z moich ulubionych odcinków. W gruncie rzeczy, trochę mnie zirytował. Rozumiem zamysł – rozumiem chęć pokazania wyższości człowieka nad maszyną. Nie zgadzam się z tym podejściem z wielu powodów i wskazałabym pewnie parę tekstów kultury, które stawiają tę filozofię pod dużym znakiem zapytania, ale pojmuję, co kierowało twórcami. Chyba. Niemniej całe to przesłanie, które tak gorliwie w przemówieniu na sali sądowej wyłożył adwokat Samuel T. Cogley (Elisha Cook – swoją drogą, w ogóle zapamiętajmy tę postać, bo kiedyś, kiedyś jeszcze do niej wrócimy – jak Jeżuś da, a Partia pozwoli), moim zdaniem mocno się w odcinku rozmyło, przytłoczone tak naprawdę jednym, co się okropnie rzucało w oczy: brakiem kompetencji ludzi.
Naprawdę – cały ten proces był dla mnie cokolwiek dziwaczny. Choćby fakt, że nie było żadnego śledztwa. Dostali rejestr i zeznanie – i to tyle. Na tej podstawie sędziowie Gwiezdnej Floty wydawali werdykt, mimo że tu i ówdzie pojawiały się przecież wzmianki o tym, że komputer – choć zasadniczo nie może kłamać – może jednak mieć awarię, popełnić błąd. Czemu nikt nie sprawdził, czy komputer Enterprise działa poprawnie? Tak samo aspekt psychologiczny: pani prokurator Areel Shaw (Joan Marshall) niby brała to pod uwagę i miała o tym krótką rozmowę z McCoyem, ale przecież to było tylko gdybanie. Jeśli już chcemy opierać oskarżenie na czymś takim, chyba wypadałoby faktycznie przebadać podejrzanego, a nie poprzestawać na ogólnikowym stwierdzeniu, że no tak, generalnie gdzieś w kosmosie takie zachowanie byłoby prawdopodobne. Ja wiem, że się nie znam, ale moim zdaniem po prostu psychologia nie w ten sposób działa.
(źródło)
Niemniej Areel przynajmniej w ogóle coś robiła. Co prawda uważam, że nieudolnie i gdyby tylko ludzie zebrani na sali sądowej ruszyli szarymi komórkami, jej teorie i wywody powinny być ukrócone, niemniej zawsze lepsze to niż nic. Rozczarował mnie wspomniany już Cogley, który prawdę mówiąc nic nie zrobił. Szkoda, bo zapowiadał się na ciekawego bohatera – owszem, może nic specjalnie odkrywczego, ale taki typ, który zawsze wzbudza sympatię: trochę szalony, używający niekonwencjonalnych metod, ale przecież geniusz. Tymczasem po tym, jak nabudowali wokół niego całą otoczkę, on sam jakoś tak… nic nie zrobił. Po prostu. Rozgadał się dopiero w momencie, w którym przyszedł Spock ze swoim własnym odkryciem.
Bo Spock był jedynym, który w ogóle chociaż spróbował przeprowadzić śledztwo. Kaman! To ma być wielka, ważna sprawa? Jeśli chodzi o coś tak istotnego, to przecież tym bardziej powinni zaprzęgnąć do jej drobiazgowego zbadania najtęższych śledczych, jakich ma Gwiezdna Flota.
Z drugiej strony, mogę to wszystko zwalić na karb tego, że wszak w Zjednoczonej Federacji Planet w XXIII w. zbrodni właściwie nie ma, więc może sędziowie sami do końca nie ogarniają. Może nie są przyzwyczajeni do oskarżania kogokolwiek. Może cała ta nieudolność systemu to tylko pokazanie, że życie w sielance może obrócić się przeciwko nam?
A może nadinterpretuję, ale właśnie to wymyśliłam i bardzo mi się ten pomysł podoba, o. Tego będę się trzymać.

Przyznam szczerze, że dla mnie ten odcinek był wybitnie bezsensowny. Jako pierwszy w serii zapisał mi się w pamięci tym, że go po prostu nie lubię. Nie lubię samej idei procesu, który nie jest poprzedzony żadnym śledztwem, a wszystko ma się okazać dopiero na sali sądowej. Irytuje mnie to, że prokurator należy do kobiet Kirka. Przecież to nie powinno mieć miejsca, prawda? Konflikt interesów i tyle – wszyscy wiedzą, że ona się z nim spotyka przed procesem i jest to OK. Dla mnie człowieka z przełomu XX i XXI wieku niepojęte. Choć oczywiście przy odrobinie dobrej woli jestem w stanie wytłumaczyć to sobie tak, że w wieku XXIII nikt już nie pomyśli o czymś takim, jak nieuczciwość, której motorem są emocje. Skoro Aleen pracuje, gdzie pracuje, żadne tam znajomości nie będą ważniejsze i ona zniszczy Kirka. W ogóle to nie wiem, czemu chciała go zniszczyć… Ktoś najwyraźniej tego od niej wymagał, tylko co to za rozkaz w tej bajkowej pokojowej rzeczywistości?
Po prostu całość tak bardzo nie trzymała się kupy – począwszy od dopuszczenia do Kirka córki jego rzekomej ofiary – że nie cieszyła mnie nawet rozszarpana koszula kapitana…

(źródło)
Co mi się w odcinku podobało, to wątki – a jakże – obyczajowe. Bardzo fajnie wypadła relacja Kirka z Aleen. Pani prokurator z jednej strony miała słabość do kapitana, z drugiej jednak – obiecała go zniszczyć. Ciekawy wątek i Joan Marshall, moim zdaniem, ładnie dała radę go pociągnąć.
Podobało mi się też to, że odcinek był de facto próbą przyjaźni – Kirk ma wielu znajomych, kolegów, przyjaciół, jest powszechnie uwielbiany. Ale dopiero w takiej sytuacji okazało się, kto tak naprawdę może być nazywany przyjacielem. Oczywiście, przy okazji dowiedzieliśmy się, że wybitność Kirka może przysporzyć mu wrogów. Mamy kolejny strzęp przeszłości Jamesa-prymusa. Dlatego tak bardzo wolę tego Kirka od tego Abramsowego: wszak bohater Williama Shatnera to tak bardzo niedzisiejsza postać! To praworządny dobry, który od czasu do czasu wdepnie jedną nogą w chaos, ale ogólnie jest uwiązany mnóstwem przepisów i obowiązków, których jednak przestrzega. Mógłby pewnie zataić błąd Finneya. Abramsowy Kirk zapewne tak by zrobił, bo to wpisuje się w model niepokornego chłopca, którego spróbowali zaserwować widzom. Ale mnie to nudzi i mierzi. Dużo ciekawiej patrzeć na walczącego z samym sobą prymusa.
Oczywiście, jak zawsze za Kirkiem poszli McCoy i Spock, jeden niósł wsparcie emocjonalne, drugi – rozwiązanie sprawy.

Podobał mi się też finałowy plot twist. Jakkolwiek od pierwszej chwili widz ma ochotę potrząsnąć bohaterami i wykrzyczeć do nich, że przecież zapis komputera można sfałszować, sprawdźcie, czy ktoś przy tym nie majstrował, to jednak fajnie wypada ta końcówka. Moje wątpliwości wzbudziło chyba tylko to, że uszkodzone przewody naprawiał Kirk a nie Scotty. To nie ma sensownego uzasadnienia poza takim, że skoro James Doohan w ogóle nie wystąpił w tym odcinku, to może miał powody. Grypę czy coś. Przyznam, że nie riserczowałam przyczyn. Po prostu aż się prosi, żeby naprawieniem tych szkód zajął się jednak ekspert w dziedzinie.

Ja z kolei miałam problem z kupienie tego plot twista. Może dlatego, że twórcy postanowili ten sfałszowany zapis komputerowy przedstawić w postaci nagrania z kamer na mostku? A ja co prawda wiem, że w dzisiejszych czasach być może (i tylko być może) jest możliwa zmiana zapisu filmowego, ale na pewno potrzeba na nią nieco czasu, prawda? Co innego zmiana zapisu sekwencji w kodowaniu maszyny zapisującej. To byłoby OK. Tymczasem ja widzę film, na którym Kirk popełnia błąd, o który się go oskarża. I w tym momencie myślę sobie – no to dzięki, kapitanie, tym razem spierniczyłeś. I potem już nie wierzę w nic, co widzę. Nie potrafiłam się tym razem wznieść ponad czasy, w których serial był kręcony. Może to po prostu moja wina?

No i zastanawiam się – tak już zupełnie na boku – czy kapitan Chandra (Reginald Lal Singh), jeden z sędziów, to hołd dla dwudziestowiecznego astrofizyka Chandrasekhara. Ale to tylko moje zgadywanki – dokładnie tego samego dopatruję się w postaci doktora Chandry, twórcy HAL-a 9000 z 2010: Odysei kosmicznej.

No i nie będę się wypierać: uśmiałam się z ostatniej sceny odcinka, tej po pożegnaniu Kirka i Aleen, kiedy kapitan z poważną miną powiedział, że to świetny prawnik. Ja wiem, że to bardzo prosty humor. A jednak działa. Bo bohaterowie, jakich wykreowali Leonard Nimoy, DeForest Kelley i William Shatner, tworzą piękne trio, które wzbudza emocje. I chociaż to nie jest mój ulubiony odcinek, to jednak cenię go za pokazanie nam tego całego obyczajowego tła. Kij z wyższością człowieka nad maszyną – przyjaźń, biczyz!

A mnie się końcówka podobała z powodu pracy kamery ;) I w sumie skończyłam oglądanie z bananem na twarzy.




– Mr. Spock, you're the most cold-blooded man I've ever known.

– Why, thank you, Doctor.

Tomorrow is Yesterday

Jak zawsze niezawodny Juan Ortiz
(źródło)
Premiera: 26 stycznia 1967
Reżyseria: Michael O'Herlihy
Scenariusz: D.C. Fontana

Ten odcinek to chyba pierwsza startrekowa podróż w czasie – i Jeżuś jeden wie, że zdecydowanie nie ostatnia. Nie uświadczymy tu obcych ras i eksploracji nieznanych galaktyk, ale prostą historię o tym, co by było, gdyby załoga Enterprise trafiła do naszego świata – świata drugiej połowy XX wieku, kiedy człowiek stawiał pierwsze kroki na drodze do podboju kosmosu. Właściwie gdyby się uprzeć, można by powiedzieć, że ten odcinek to pierwowzór dla późniejszego pełnometrażowego filmu, Voyage Home.

Jak łatwo zauważyć, Star Trek nie bawi się w teorię światów równoległych, do których przyzwyczai nas choćby Terminator piętnaście lat później, tylko traktuje podróże w czasie w dość klasyczny sposób: cofamy się i przesuwamy w przód po jednej i tej samej osi, nie wolno wpłynąć na przeszłość, bo przyszłość może się nie wydarzyć… ot, Powrót do przyszłości z załogą Enterprise. Muszę przyznać, że to może dla mnie odrobinę rozczarowujące – może mam za wielkie oczekiwania od Star Treka, ale brakuje mi tu jakiegoś solidniejszego zgłębienia problemu podróży w czasie.

A ja Ci powiem, że poczułam się całkiem usatysfakcjonowana samym faktem ogarnięcia, iż taka podróż może w ogóle przynieść problemy. Wiem, że dla nas to nie nowość, ale znów – mówimy o serialu z drugiej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Z drugiej jednak strony, pewnie czepiam się zupełnie niepotrzebnie: Tomorrow is Yesterday to przede wszystkim opowieść o ludziach, a nie o paradoksach czasowych czy czymś takim. O tym, jak się zachowują zwykłe jednostki postawione przed taką sytuacją – o różnicach dzielących człowieka z XXIII wieku i z połowy XX wieku. I tutaj myślę, że bardzo fajnie wyszło. Rzecz, która niezmiennie mnie urzeka: moment, w którym kapitan John Christopher (Roger Perry) dowiaduje się, że będzie miał syna: dla Kirka i Spocka liczy się tylko to, że syn odegra ważną rolę w historii podboju kosmosu, więc trzeba odstawić Johna na Ziemię w jego czasie, żeby niczego nie pokręcić – dla Christophera liczy się to, że będzie miał syna. Ma zwykły, ludzki zaciesz na myśl o swoim dziecku. Nie jestem nawet pewna, czy dotarła do niego ta informacja, że wspomniany syn będzie kimś ważnym dla dziejów.

(źródło)
Mnie zaś w tym miejscu zatrzymało na dłużej to, co było wcześniej – najpierw, jak zwykle konkretny pan Spock i jego: „John Christopher niczego nie dokona”, co po prostu może człowieka już na zawsze zniechęcić do działania; a potem ta ich bezkrytyczna wiara, iż facet zrozumie, że dla dobra sprawy musi zostać zanihilowany, albo przynajmniej nie wróci do swojego własnego życia. No przecież w XXIII wieku każdy ogarnia wyższą konieczność, nie?
Dobrze, że mu się ten syn trafił, bo jakoś mu to podreperowało psychikę na tamten moment, jak myślę.

Inna sprawa, że znów trochę naprędce to zostało przedstawione, no bo serio: jeśli Christopher junior by się nie urodził, to mam uwierzyć, że misja na Saturna by się nie odbyła? Czyżby naprawdę Stany Zjednoczone nie miały więcej zdolnych kapitanów, którzy by się do tego nadawali?
No ale dobrze. Oglądałam Efekt motyla, więc przyjmuję, że w domyśle serial mówi nam, że każdy, najmniejszy nawet detal (taki jak zmiana kapitana) może mieć ogromne znaczenie dla rozwoju wypadków. Po prostu brakowało mi tutaj jakiegoś dopowiedzenia konkretniejszego.

No i muszę nadmienić, że nie rozumiem końcówki. To znaczy: odesłali kogo trzeba na Ziemię, ale ja nie do końca rozumiem, czy odesłane osoby zachowały wspomnienie wizyty na Enterprise czy nie? Zachowywały się jakby nie, ale nie widzę żadnego uzasadnienia dla ewentualnej utraty pamięci. Wszak na tej zasadzie załoga Enterprise również powinna stracić wspomnienie wizyty na Ziemi roku 1969. Znów mam wrażenie, że na niekorzyść fabuły zagrał brak czasu.

Ja to chyba przyjęłam na zasadzie całkowitej wiary w słowa kapitana. No skoro on tak mówi, to tak jest, nie? Czy im zapodadzą eliksir zapomnienia, czy cokolwiek innego – nie będą pamiętać. Ale fakt, jak już mi to uświadomiłaś to ugryzło.

(źródło)
Z innej bajki: zdawało mi się, że do przeniesienia w czasie potrzeba było warp 10. Tutaj wystarcza nam warp 8. Zabawne, bo w poprzednim odcinku ta sama prędkość (przypomnę, że totalnie nieosiągalna) nie wywołała żadnych efektów poza miotnięciem załogą o ściany. Którym to efektem, ma się rozumieć, w Tomorrow is Yesterday również mogliśmy się cieszyć (nie, wciąż nie wymyślili pasów bezpieczeństwa).

Przyznam, że tu miałam jednak większego niż zwykle facepalma. No bo przecież tym razem doskonale wiedzieli, że będzie rzucać, no! Toć przecież na każdym statku, czy okręcie morskim w takiej sytuacji ludzie przywiązywali się do czego się dało, tak? W ochronie zdrowia i życia, ale nie, załoga Enterprise bez siniaków, to nie ta sama załoga…

No i w ogóle muszę tu nadmienić, że John Christopher to bardzo sympatyczna postać i trochę żałuję, że późniejsza obecność jego syna w Star Treku ograniczyła się do aktywności pozaserialowych. Bo została w tym odcinku zawiązana fajna historia, do której można by wracać jeszcze pewnie nie raz.


Koniec końców jednak odcinek zostawił po sobie pozytywne wrażenia – owszem, można by pewne rzeczy zrobić dokładniej, pewne wątki poszerzyć, ale nie wolno zapominać, że twórcy mieli na całość zaledwie 40 minut, podczas gdy fabuła ma potencjał na film pełnometrażowy. Nie należy się dziwić pewnym skrótom. Bohaterowie są wiarygodni i wzbudzają sympatię (nawet nieszczęsny strażnik z bazy [och on był świetny moim zdaniem, bardzo elegancko wprowadzony element komiczny; no i długość jego nogawek… przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy może faktycznie mundury wojsk amerykańskich nie mają spodni trzy czwarte] ). No i walka: naprawdę w odcinku dostajemy ładną, dynamiczną walkę, gdzie Kirk mierzy się z trzema przeciwnikami. Oczywiście, całość zrobiona z pewnym przymrużeniem oka [zwłaszcza ten ciekawy skok ze śrubą i powalenie kilku przeciwników na raz za pomocą wjazdu bokiem…], ale widać, że z Gornem naprawdę musieli mieć dobre powody, dla których wyszło tak jak wyszło. Ot, Tomorror is Yesterday to przyjemny odcinek, który za każdym obejrzeniem cieszy tak samo.



- I am going to lock you up for two hundred years.
- That ought to be just about right.