Arena


autor: Juan Ortiz

Premiera: 19 stycznia 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Frederic Brown

Na samym początku muszę powiedzieć, że gadziopodobny obcy przywołał z otchłani niepamięci smoczątko z Wiedźmina, a dziś jakoś tak jakoś z lekkim opóźnieniem dotarła do mnie różnica czasu tworzenia obydwu tych postaci.

Załóż na siebie tyle gumy i się spróbuj żwawo ruszać, no ;) I podziwiam Kirka, że mimo wszystko dał jakoś radę choć parę razy podłożyć się pod te ciosy szybującej ze ślimaczą prędkością pięści Gorna. Swoją drogą, oglądałam ostatnio starą „Planetę Małp” i byłam pod niesamowitym wrażeniem, jak genialne kostiumy mają małpy – te maski, które pozwalają na zachowanie mimiki! Tak szczegółowe! Nawet dziś są fantastyczne, mimo że bez CGI ani takich tam. I cóż mogę powiedzieć… Kostium Gorna to NIE jest kostium z „Planety Małp”. xD

Koniec wstępniaka.
Ten odcinek dla mnie różnił się od poprzednich sposobem poprowadzenia fabuły. TOS-owi scenarzyści zdążyli mnie przyzwyczaić do fabuł zmierzających prosto do celu. Tymczasem w Arenie wychodzimy od zniszczonej przez obcych kolonii – mamy wybuchy, Kirka i Spocka przewracanych falą uderzeniową, okopy, gruzy i jakby nie było bitwę [i granatnik na niebieskie piłki! :D ] – po to, by następnie bliżej środka odcinka wpaść na terytorium drugiej obcej rasy i musieć sobie radzić z kolejnym zagrożeniem. Tym razem jak się okazało zagrożenie owo miało cel wychowawczy i oczywiście Kirk wyszedł z tego bohatersko i jak najbardziej pro. Nie dość, że potrafi zrobić bazookę z kawałka przerośniętego bambusa (OMG MacGyver!) to jeszcze ma w sobie oczywiście dobro i zrozumienie.

Moja uwaga – nie na temat, ale nie znajdę na nią lepszego miejsca: nie mogę przestać się dziwić, jak bardzo Kirk i McCoy bagatelizują wszelkie obawy i wątpliwości pierwszego oficera, mimo że po pierwsze: chyba nie został pierwszym oficerem bez powodu, prawda? Po drugie: mogę się mylić, ale parę razy jednak miał rację, co powinno dać im nieco do myślenia. A oni z niepoprawną konsekwencją na uwagę Spocka „bądźmy ostrożni, coś tu śmierdzi” reagują beztroskimi podśmiechujkami… Cóż, chyba jednak jest w nich wszystkich coś z przedszkolaków…
Z drugiej strony, ładnie tu znów zagrał charakter Kirka: kiedy zaczęło się to całe ostrzelanie z moździerzy czy co to tam było, nasz dzielny kapitan rozpaczał, że nie ma go na pokładzie Enterprise. Pojawiła się wiele mówiąca fraza: „to mój statek, powinienem tam być” – nie po raz pierwszy tak naprawdę chyba nie chodziło o to, co faktycznie byłoby dobre dla całej sytuacji, ale o to egoistyczne, choć bezsprzecznie urzekające przywiązanie Kirka do Enterprise – jedynej kobiety jego życia. :)

Przyznam, że odcinek wzbudził we mnie mnóstwo wątpliwości. Po pierwsze – statek pod dowództwem Gorna napada na ziemską kolonię i najwyraźniej wybija wszystkich do nogi (swoją drogą, co się stało z trzydziestoma osobami grupy poszukującej ocalonych, którzy zostali gdzieś daleko, daleko za rufą Enterprise’a [mniemam, że po dziś dzień szukają ocalałych xD ], dzięki uprzejmości Metronów?). Z relacji ocalałego (choć pewno nie na długo, sądząc po chorobie popromiennej, więc podtrzymuję twierdzenie, że do nogi) [zwróć uwagę, że jatka była ponoć kilka dni wcześniej – więc on z tymi poparzeniami i w ogóle leżał parę dni pod kawałkiem betonu… hm. Bez wody, jedzenia, pomocy medycznej. Twardziel, że tak powiem – ufam, że choroba popromienna to dla niego coś jak katar] wynika, że nie było rozmów, nie było próby porozumienia się, a tylko czysta anihilacja. I nasz szlachetny kapitan, mimo braku wyjaśnienia tej sytuacji przez Gorna – gadziego kapitana – sam stwierdza, że to pewno była samoobrona. Ba! Oddzielnie do tego samego wniosku dochodzą również inni na Enterprise. Ups! Wybita kolonia, taki tam wypadek. Wiem, wiem. To wszystko trochę przypomina sytuację Indian w Ameryce Północnej – Ziemianie, niczym biali osadnicy pakują się bez pytania na nieswoje, nie zastanawiając się, że może ktoś już tu mieszka. Lecz chyba jednak nie do końca.

Jak dla mnie najlepszym wyjaśnieniem całej tej sytuacji pozostaje teoria Kirka: inwazja. Nie wiem za bardzo, dlaczego kapitan z tej teorii zrezygnował, bo moim zdaniem o wiele lepiej trzymała się kupy niż wersja o samoobronie. Kaman! Mówimy o zniszczonej kolonii pełnej kobiet i dzieci, a nie o bazie wojskowej czy czymś! Gornom nic nie zagrażało, wystarczyło wyjść do ludzi i powiedzieć „spierdalajcie” – tyle to nawet Klingoni by ogarnęli. A i wcale nie mamy pewności, czy rzeczywiście Cestus III to terytorium Gornów. To tylko słowa jaszczurzego kapitana, których Spock nie potwierdził i temat pozostał tak naprawdę otwarty. No i w ogóle… przegnali ludzi i co? Screw you guys, I’m going home? Chyba jak się przegania kogoś z jakiegoś miejsca, to dlatego, że się chce samemu z tego miejsca skorzystać, nie? Inaczej to trochę nie ma sensu. I w ogóle, tak po wszystkim, co się stało z Gornem? Co z relacjami ludzko-jaszczurzymi? Chciałabym zobaczyć dalszy ciąg tego wątku! :C

Najbardziej jednak nurtuje mnie pytanie o co chodziło obcym numer dwa tak naprawdę. Na początku wydawało się, że mają sobie ochotę pooglądać imprezę, że im się nudzi i właśnie znaleźli okazję do rozrywki – mogą sobie popatrzeć jak dwaj przedstawiciele ras niższych usiłują zrobić sobie dużą krzywdę. [W sumie odebrałam to raczej tak, że oni wcale nie chcieli pierwotnie całej tej imprezki organizować – ot, zarówno Gorn jak i załoga Enterprise znaleźli się na ich terytorium wskutek tego całego pościgu i… no… nie wiem: istniało ryzyko, że swoją agresją i gniewem jakoś zakłócą Metronowy różowy, puchaty spokój? W każdym razie, gdybym miała sobie wizualizować tę sytuację, widzę to tak: dorosły idzie sobie do sklepu, a tu nagle wpada na niego dwójka dzieciaków, które go nie zauważyły w ferworze bijatyki. Dorosły łapie obu gówniarzy za kołnierze, podnosi i wstawia na ring z myślą: „niech załatwią to raz a dobrze i nie przeszkadzają więcej dorosłym”] Bo właściwie jeśli byli tak wysoko rozwinięci, że za niecywilizowane uważali walki i zabijanie, to po co grozili śmiercią jakiejś przypadkowej załodze? Czy to się nie kłóci? Albo nie zabijamy, bo uważamy to za fuj i jest niezgodne z naszymi ideami, albo zabijamy i jednych i drugich, skoro uznajemy ich za zagrożenie – wszak i jedni i drudzy poniosą wiadomość o naszym istnieniu dalej i następni zjawią się zakłócając nam spokój. Doskonale rozumiem groźbę uśmiercenia załogi przegranego kapitana, jeśli przyjmuję za pewnik, że obcym numer dwa chodziło właśnie o rozrywkę – niewątpliwie musiało to zwiększyć zaangażowanie kapitanów, gdyby przypadkiem bardziej martwili się o cudze życie niż własne. Ale kompletnie nie rozumiem tego w kontekście ich bycia niczym  ascendowani Pradawni ze StarGate (przyznaję takie miałam skojarzenie, gdy pod koniec pojawił się gość w bieli) – ponad ludzkie niskie instynkty. [no tak, generalnie moja wersja z dorosłym i dzieciakami w tym punkcie też się sypie – po kij grozić śmiercią całej załodze itp.? Metroni naprawdę sprawiali wrażenie, jakby czerpali radochę z sytuacji. Bardzo niską radochę, muszę przyznać. Ale może oni tak naprawdę byli trochę jak Balock z „The Corbomite Maneuver”? Silni i potężni, wystawiający niższe rasy na próby w sumie głównie z nudów?] No i to rozsypanie po tytułowej arenie składników na broń palną. Co to miało być? Sprawdzenie, który z nich jest wyżej cywilizowany? Bliższy im ewolucyjnie? No chyba nie, przecież i Gorn wraz ze swoimi ludźmi należeli do rasy, która opanowała podróże międzygwiezdne. Musieli być na odpowiednim poziomie rozwoju. Dość zagmatwany sposób na przekazanie prawdy o tym, że przemoc to nie to, co tygryski w odległej części Galaktyki lubią najbardziej.

Jakkolwiek sama pointa bardzo w duchu Star Treka. Ale owszem, pokrętnie do niej doszli twórcy tym razem. A z tą rozwiniętą cywilizacją to chyba też nie do końca o to chodziło w próbie: bądź co bądź, problemem Kirka nie było to, że „nie dorósł” do skonstruowania bazooki. ;) Raczej to, że z takich zabawek dawno wyrósł i teraz bawił się fazerami^^ Wszak oni musieli się obaj nieco cofnąć w rozwoju cywilizacyjnym, żeby podjąć walkę. Właściwie równie dobrze mogliby zagrać w szachy: okazałoby się, który mądrzejszy, a bez niepotrzebnego machania rękami. Najwyraźniej Metroni na to nie wpadli. :P

Dużo pytań, dużo wniosków, dużo rozmów z samą sobą. Jedno jest pewne – lubię takie odcinki i właśnie dla nich lubię oglądać TOS-a.
A na dodatek w Arenie kapitan Kirk w szale pościgu kazał rozwinąć nieosiąganą do tej pory prędkość warp osiem! Zapamiętajcie ten moment, dzieci ;) [jak również to, że odpalali fazery przy prędkości warp 8 – a jestem niemal pewna, że robienie tego przy którejkolwiek prędkości warp byłoby opłakane w skutkach – i myślę, że młody Decker z The Motion Picture zgodziłby się ze mną. Ale ok, ok, nie wiemy, jaki był plan: może Kirk chciał tuż przed strzałem zahamować z piskiem opon] No i to gwałtowne hamowanie, rzucające wszystkich na przednią szybę ^^ Było, ale powtórzę – pasy są dla słabych!

A ja od siebie muszę jeszcze dodać, że ta notka totalnie nie może się obejść bez krótkiego filmiku:


The Squire of Gothos

Premiera: 12 stycznia 1967
Reżyseria: Don McDougall
Scenariusz: Paul Schneider

The Squire of Gothos to jeden z tych odcinków, w których twórcy tanim kosztem dużo mówią: o ludziach, kosmitach, odpowiedzialności. Jest nieco humoru, ale też refleksji.
Jednakże pierwsza rzecz, jaka nasunęła mi się, gdy oglądałam ten epizod, to skojarzenie z Q. Generał Trelane w-stanie-spoczynku (William Campbell), który jedną myślą potrafi robić coś z niczego, jest w stanie uwięzić Enterprise wraz z załogą i wydaje się nieco obłąkany, ewidentnie jest prototypem Q – i co więcej, związek między Trelanem a Q został dość oficjalnie potwierdzony w książce Petera Davida Q-Squared. Książki co prawda jeszcze nie czytałam, więc nie wiem, jak dokładnie autor rozegrał ten wątek, niemniej Internety podpowiadają mi, że bardzo chcę ją przeczytać. Na razie mogę tylko sobie pomarudzić, że – mimo oczywistego skojarzenia – kiedy się zastanowić, moc Trelane’a w porównaniu z Q jest tak naprawdę żadna: podczas gdy ten ostatni potrafi naprawdę tworzyć coś z niczego, podróżować bez żadnych ograniczeń w czasie i przestrzeni, generał działa jak ulepszony, bardziej skomplikowany replikator. Nie tworzy – on przekształca. Z opisu książki jednak wynika, że ta relacja jest bardziej zawiła, toteż na razie niczego nie przesądzam.
Niezależnie od tego jednak, co łączy Trelane’a i Q, ogromnie mi się podoba ta ciągłość Star Treka. Lubię to, jak twórcy najwyraźniej stwierdzają „ej, to był dobry koncept, zróbmy z tym coś więcej, skoro już mamy budżet”. W Star Treku po prostu nic się nie marnuje.

Ale wspomniałam, że The Squire of Gothos oferuje też refleksję nad ludźmi i obcymi. Już pędzę więc z wyjaśnieniem, o co mi chodziło: Trelane obserwował Ziemię i był zafascynowany człowiekiem. Starał się być jak człowiek, choć nie wszystko rozumiał. Z racji odległości jednak, obraz Ziemi, jaki do niego docierał, był opóźniony o kilkaset lat (w ogóle ogromny plus za podniesienie kwestii czasu i przestrzeni w międzygwiezdnych kontaktach) – a więc generał znał ludzkość z okresu, w którym ta pędziła życie pełne przemocy i dzikości – i tu ładnie widać, jak potencjalna obca cywilizacja mogłaby postrzegać nas, dzisiejszych ludzi. Wszystko, co robimy i mamy nadzieję, że uda się zamieść pod dywan historii, może być obserwowane – i przyszłe pokolenia zbiorą owoce. Dla mnie płynie z tego odcinka ewidentna nauka, że my – ludzie – powinniśmy się ogarnąć i zastanowić, jaką wystawiamy sobie wizytówkę. Może i znajdzie się ktoś, kto będzie nas podziwiał – ale czy na pewno o taki podziw nam chodzi?

(źródło)
Jednocześnie mamy tu fajne spojrzenie na obcych: istota, która z punktu widzenia człowieka zdaje się niemal wszechmocna, w istocie jest zaledwie rozwydrzonym dzieciakiem. I znów refleksja: jak bardzo niebezpieczny może być rozwydrzony dzieciak, jeśli tylko ma w rękach odpowiednią moc, narzędzia czy wręcz – broń. Raz: nie wolno kogoś takiego lekceważyć. Dwa: jeśli dzieciak ma takie możliwości, to co potrafią rodzice? Trzy: kontakt z obcą cywilizacją może być inny, niż sobie to wyobrażamy – niestety, nie ma gwarancji, że kosmiczni emisariusze będą dojrzali i inteligentni.

Na mnie generał sprawiał wrażenie psychopaty. Wydawało mi się, że zupełnie nie ogarnia emocji innych, a jednocześnie jego własne emocje górują nad wszystkim innym. A może nie tyle emocje co chcenia. Trudno było mi pojąć o co mu chodzi, jaki ma cel. Najpierw miałam myśl, że to szalony naukowiec i to, że widział Ziemię młodszą o parę setek lat, w pewien sposób weryfikowało dziwaczność jego zachowania. A potem okazało się, że to dziecko i to tak bardzo pasowało. I nawet nie do rozwydrzonego dzieciaka, po prostu do małego dziecka – cztery lata? Trzy? Może pięć? Chciał się bawić, mieć swoje mrówki w akwarium. Nie mogę się oprzeć skojarzeniu z Bratanicą i jej chomikiem…

Właściwie mam świadomość tego, że sporo z tych wniosków trąca banałem. Niemniej odcinek wszystko to pokazuje w fajny, nienachalny sposób. Dodatkowo swoje robi urok Williama Campbella, który – choć jest tak naprawdę paskudnym typem – jednak dość skutecznie wzbudza sympatię. I nie powiem, będę go również uwielbiała jako Kolotha, gdzie łączy dwa w jednym: nie dość, że sam w sobie jest fajny, to jeszcze jest Klingonem. Fraa kupiona.
Bardzo mi się też podobała konfrontacja Trelane’a ze Spockiem – ci dwaj stanowią zupełne odwrotności, choć generał nie jest tak naprawdę zły. Jest zwyczajnie ciekawski, zafascynowany – ot, jak to dzieciak.

Dodatkowo w The Squire of Gothos urocze jest, jak w pierwszej drużynie zupełnym przypadkiem każdy człowiek miał inne pochodzenie, jakby zostali specjalnie w ten sposób dobrani.

No przecież! Nie mogło być tak, by się Generał w-stanie-spoczynku nie mógł popisać znajomością ziemskiej historii i szczegółowymi studiami nad językiem. Swoją drogą – obserwowanie przez gigantyczny teleskop to jedno – ale on mógł też nas słyszeć… 

W ogóle to bardzo lubię ten odcinek – i mam wrażenie, że im więcej razy go oglądam, tym mocniej do mnie przemawia. I tym większą sympatię czuję do Trelane’a. I tym bardziej czekam na Kolotha.




Spock do Trelane’a: I object to you. I object to intellect without discipline. I object to power without constructive purpose.