The Pirates of Orion; Bem

źródło:

Premiera: 7 września 1974
Reżyseria: Hal Sutherland, Bill Reed
Scenariusz: Howard Weinstein

W pierwszym odcinku drugiego (i niezwykle nieproporcjonalnego w stosunku do pierwszego) sezonu Animowanej Serii mamy do czynienia z przerabianym już problemem. Epidemia niegroźnej choroby nabiera powagi, gdy atakuje pana Spocka. To co dla ludzi jest upierdliwym ale tylko przeziębieniem zabije Volkanina ze względu na różnice fizjologiczne. Jedynie super rzadki lek może uratować oficera naukowego i mimo walki z czasem i odległością udaje się wszystko zorganizować tak, by go zdobyć. Tyle że na drodze zjawiają się piraci…
Piraci z Oriona – planety neutralnej, których działalność może sprowadzić na rodzimą planetę problemy rozmiaru galaktycznego.
Oprócz tego, że problem podnoszony w tym odcinku nie powala świeżością, mam z nim jeszcze dwa problemy.
Po pierwsze – na litość, naprawdę nie można zabezpieczyć całej załogi przed choróbskami? CAŁEJ? Tej zielonokrwistej też? Przecież mają na pokładzie przedstawicieli różnych ras. I co? Nie mogą zapytać, co może ich zabić i przygotować się na takie ewentualności? Jeśli już choroba się pojawia to czy nie można Spocka profilaktycznie do izolatki? Doktor ewidentnie wiedział, co oznacza zachorowanie dla Volkanina. I nijak nie przeciwdziałał. Bo? [..bo go nie lubił…? xD A na serio: mocno się tu mści to startrekowe BHP. Oni wszyscy chyba podświadomie chcieli umrzeć…]
Po drugie – Orionie wiedzą, co oznacza złamanie zasad Federacji. Ba! Mają system samobójczy na okoliczność niepowodzenia. I robią takie głupoty? Znaczy ok., to drugie mi trochę mniej przeszkadza. W końcu chęć zysku jest przemożna a pirat też może być honorowym patriotą. I pewnie się nie spodziewali, że zostaną tak łatwo namierzeni. I jak się nad tym zastanowić to wizja zniszczenia wroga kosztem siebie jest całkiem romantyczna. I decyzja oriońskiego kapitana, który rozkazuje załodze się poddać na końcu też mi się podoba. Nie ma sensu, żeby ginęli, jeśli sprawa i tak się rypła. Swoją drogą, ciekawe, co mu zrobią władze Oriona w ramach kary za zniszczenie rozejmu…

A mi tu właśnie trochę to zazgrzytało. Bo z jednej strony mamy kulturę, w której człowiek popełnia samobójstwo, żeby tylko nie zdradzić. No kaman, to dość mocne (inna sprawa, że Orioni nigdy mi się z czymś takim nie kojarzyli, ale mniejsza o to, w sumie mało o nich wiem). A z drugiej pojawia się kapitan, który dość lekko stwierdza „okej, poddajmy się” i wszyscy idą na radosną ugodę. Przyznam, że rozczarowujące. I kapkę niekonsekwentne, jak dla mnie.

Premiera: 14 września 1974
Reżyseria: Hal Sutherland, Bill Reed
Scenariusz: David Gerrold

Ten odcinek podobał mi się ze względu na dziwaczność zachowania obcego
źródło:
obserwatora. I nie tylko zachowania – również fakt, iż składał się on z kilku członów, które stanowiły jedność uformowaną na wzór człekokształtny a z kontekstu wynikało, że do takiej formy mają prawo ci przedstawiciele rasy Pambrorian, którzy osiągną jakiś konkretny stopień rozwoju.
Zachowanie komandora Ari bn Bema wydaje się początkowo być jakimś rodzajem sabotażu – pakuje się na konkretną misję, wcześniej nie będąc chętnym do obserwacji, podmienia sprzęt, ucieka i w głupi sposób daje się złapać tubylcom, a potem siedzi w klatce narażając resztę ekipy, choć może wyjść. Powiem szczerze, że włączył mi się szacun dla Kirka za cierpliwość… Oczywiście – musiał dbać o kwestie dyplomatyczne, ale jednak – przedstawiciel planety Pambro przesadził niejeden raz.
Trochę mnie rozczarowało zakończenie – moment, w którym pojawia się istota wyższa, do której Kirk przemawia przez dwa połączone komunikatory i która jest potem określana mianem „prawie-Boga” zmniejszył mi przyjemność oglądania odcinka o kolesiu, którego tułów i głowa latały w powietrzu. Szkoda, że znów jakaś super inteligencja i znów testy. Znamy to już przecież aż za dobrze.

Cóż, Star Trek lubi ten motyw. Ja z odcinka i tak pamiętam głównie kosmitę-samobieżne puzzle 3D… Co zapewne nie świadczy o mnie najlepiej. Z drugiej strony, serio: to nie jest epizod, który robi jakieś wrażenie i zostaje w głowie. Może twórcy czuli już nadchodzący koniec? Bo sezon zaczyna się ogółem niezbyt imponująco.


There are times, Mr. Spock when I think I should have been a librarian.

Star Trek V: The Final Frontier

(źródło)

Premiera: 9 czerwca 1989
Reżyseria: William Shatner
Scenariusz: William Shatner, Harve Bennett, David Loughery

Okej, powiedzmy sobie to szczerze: są aktorzy, którzy – stanąwszy po drugiej stronie kamery – okazują się równie dobrymi bądź nawet lepszymi reżyserami (vide: Clint Eastwood). William Shatner nie jest jednym z nich. Prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy aby jest szczególnie dobrym aktorem, ale to już insza inszość. W każdym razie jeśli chodzi o pisanie scenariuszy i reżyserkę – cóż, nie raz pokazał, że w tej robocie głównie pompuje sobie ego, a wszystkie pozostałe rzeczy pojawiają się niejako na boku. Serio, widział ktoś programy The Captains albo The Truth is In the Stars? To całe godziny wypełnione powtarzaniem, jak to Oryginalna Seria i kapitan Kirk zmienili świat. Naprawdę. Nawet jeśli niby rozmawia się o kapitanie Picardzie czy Archerze (Jonathanie, a nie Sterlingu!), więcej jest tam o Shatnerze i Kirku.
Nietrudno więc domyślić się, wokół czego – a raczej: wokół kogo – będzie się kręcić film, gdzie William Shatner odpowiada za scenariusz i reżyserię.
Wbrew pozorom jednak, nie jest to aż tak uciążliwe, a te kirkowe tematy są akurat najmniej irytujące. Bo scena przy ognisku na ten przykład całkiem mi się podoba – tak samo jak fakt, że zrobiono z niej klamrę. To ładnie robi relacje między bohaterami. Pokazuje, jak przyjaciele uświadamiają sobie, że są dla siebie kimś więcej – rodziną. Dziwną, międzygatunkową, ale jednak najważniejszą. Niezmiennie zresztą uważam, że ta więź między bohaterami Oryginalnej Serii to coś, czego nie udało się powtórzyć w żadnym późniejszym serialu spod znaku Star Trek. Owszem, Następne Pokolenie ma fajną załogę i widać, że się dogadują – ale to nie to.
Kiedy więc Kirk mówi, że nie bał się śmierci, bo nie był sam, czy kiedy Spock wreszcie dołącza do śpiewania „Row, row, row your boat” – mi to się autentycznie podoba. Bo przecież Star Trek jest między innymi właśnie o tym, a nie o piu-piu w kosmosach.

Tu się zgodzę w pełni – dobrze mi się patrzyło na ten ich biwak. I cieplutko mi się zrobiło, gdy na końcu pan Spock siedział ze swą harfą na kolanach. Lubię.

Shatner najwyraźniej lubi...
(źródło)
W ogóle jeśli chodzi o to umieranie w samotności, to mnie rusza tym bardziej, że – spoiler alert – widziałam już Pokolenia. I wszystko to razem dodaje dziwacznie gorzką otoczkę do postaci Jamesa T. Kirka, kojarzonego przecież zazwyczaj z jakąś taką… przaśnością.

Mój ból dotyczący tego filmu dotyczy przede wszystkim… cóż, wątku głównego. Poszukiwań Boga. I to poszukiwań całkiem dosłownych: oto bohaterowie ruszają w kosmosy, by znaleźć brodatego dziadka, który siedzi na chmurze i stwarza życie. Serio, Star Treku?
Muszę tu przypomnieć, że Star Trek od samego początku nie był szczególnie religijny. Bohaterowie spotykali już przedtem różnych „bogów” (jeden z moich ulubionych odcinków TOSa: Who Mourns the Adonais?, czy nie taki najgorszy epizod TASa: Magicks of Megas-Tu), ale ich podróże nigdy nie stanowiły żadnych świętych wypraw w poszukiwaniu Wszechmogącego.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość The Final Frontier, bo przecież przez większość filmu pozostali bohaterowie uważają plan Syboka za cokolwiek głupi i dziwny. A kiedy już nawet idą za pokręconym Wolkaninem, to tylko dlatego, że trochę im wyprał mózgi… znaczy ten, uwolnił od bólu.
Swoją drogą, scena „uwalniania od bólu” Spocka, McCoya i Kirka też ogromnie mi się podoba. Po pierwsze, mamy wgląd w historie dwóch z trzech bohaterów, o których – jak się tak zastanowić – nie wiemy zbyt dużo. Jeszcze o Spocku trochę tak, ale o McCoyu? Do mnie mocno trafiły powody, dla których Bones został doktorem. No i jego osobista tragedia, kiedy odłączywszy ojca od aparatury, nieomal w kilka chwil później znaleziono lek… (wetknięta w film krytyka eutanazji?) Jakoś tak po tym wszystkim inaczej patrzę na tego wiecznie marudzącego, sarkastycznego doktora.
A wisienką na torcie tej sceny jest rola… a jakże, Kirka: Kirka, który odmawia bycia „uwolnionym od bólu”. To, co mówi kapitan, że potrzebuje swojego bólu i że ten ból jest tym, co go tworzy, to naprawdę piękne słowa.

...tańczące kobiety.
(źródło)
Ale wracając do poszukiwań Boga: całość byłaby nie taka najgorsza, jest wszak nawet utrzymana w klimacie wcześniejszych seriali. Wspomniałam już o dwóch epizodach, w których bohaterowie spotykają „boga”. Dodatkowo można tu napomknąć chociażby o odcinku TASa Beyond the Farthest Star, w którym dostajemy bardzo podobny motyw obcego, który potrzebuje kontaktu z żywymi istotami i usiłuje przejąć Enterprise, żeby tylko uciec ze swojego kosmicznego więzienia. The Final Frontier nie robi więc pod tym względem niczego „niekanonicznego”. To, co mi położyło ten wątek, to zakończenie, z tym głupim pytaniem o obecność Boga gdzieś tam i odpowiedzią Kirka, że może w kosmosach nie ma Boga, ale jest w naszych serduszkach. No po prostu mam zgrzyt. Bo w tej scenie nie mówi do mnie Star Trek. I ja bardzo proszę, żebyśmy religię w naszych serduszkach zostawili innym uniwersom, a jednak Star Trek żeby był Star Trekiem – bez bogów, bez waluty, ufnym w naukę i technologię, a przede wszystkim ufnym w człowieka Star Trekiem.

Ja w ogóle nie miałabym bólu z tym szukaniem Boga – bo tak naprawdę szukał go Sybok, a inni albo mieli wyprane mózgi (większość załogi) albo mieli wyprane mózgi, ale pozostali wierni przyjaźni z Kirkiem (McCoy i Spock) albo byli Kirkiem, który ewidentnie w to wszystko nie wierzył i dlatego tak ochoczo ogarnął zejście na powierzchnię planety za barierą. Po zejściu miał momenty zawahania i miał do nich prawo, ale jednak cały czas pozostał trzeźwo myślący i nie dał się nabrać na pitoling „dejcie mi statek, ino szybko”. Grało mi to, choć cały ten wątek oglądałam z wątpliwościami. Trudniej faktycznie łyknąć Boga w sercu, zwłaszcza, że oni wyraźnie czegoś takiego potrzebują. Jakby im nagle przestała wystarczać rzeczywistość, w której jedynie człowiek jest odpowiedzialny za człowieka. Dziwne, i owszem.

A przecież ani Kirk, ani żaden z jego przyjaciół (a wręcz, w świetle filmu, braci – bo wszak w dużej mierze mieliśmy tu konfrontację, kto jest bardziej bratem Spocka: Sybok czy Kirk) nigdy nie mieli żadnego Boga w serduszku. A Spock no to już w szczególności. Rozkwitła w nich religijność na stare lata? Cóż, są ludzie, u których zaskakuje taki mechanizm – nie sądziłam, że pojawi się on właśnie w Star Treku…

James T. Kirk, czyli: James "(niewierny) Tomasz" Kirk.
Fajny. (źródło)
The Final Frontier obfituje też w różne mniej lub bardziej głupiutkie szczegóły, które zupełnie nie grają w uniwersum. Począwszy od rakietowych butów (serio? Po niesamowitej podróży, jaką zapewnił widzom The Motion Picture i V’ger, Shatner daje nam rakietowe buty? Kiedy ja przeskoczyłam ze Star Treka w Strusia Pędziwiatra?), przez trójcycą kocią tancerkę (powiedziałabym, że ktoś tu pozazdrościł Total Recall, gdyby nie fakt, że film Paula Verhoevena jest o rok młodszy od The Final Frontier – może więc zazdrość miała miejsce, ale w drugą stronę, hm?), a na Wielkiej Barierze (która jest równie trudna do przekroczenia jak przejście przez zasłonkę z koralików) kończąc.

A taniec Uhury? WTF? Skąd wzięła te liście? I ogólnie to ja mam wrażenie, że tam w jakiś dziwny sposób próbowano przemycać humorystyczne scenki. Tylko często głupio. Bo o ile wątek z klingońskimi przeprosinami mnie rozbawił (w ogóle Klingoni byli fajni i jakoś mi się ładnie wpisuje ich zachowanie w to, co będzie w Następnym Pokoleniu) to  No pan Scott walący się w głowę, po tym, jak mówi, że zna ten statek jak własną kieszeń zasługuje tylko na fejspalma. SERIO? Wali się w łeb i pada, żeby nie wykonać swego zadania?
A jeśli o pozbawionych humoru rzeczach, które mi nie pasowały to skąd Sybok w ogóle wziął się na Nimbus III? Akurat tam, gdzie nie ma statków kosmicznych? Ale łykam to. Da się ogarnąć wyjaśnienie, tylko IMHO strasznie sobie skomplikował tę podróż na poszukiwania staruszka Demiurga.

Taniec Uhury akurat zupełnie mi nie przeszkadza. Znaczy tak, był idiotyczny. Ale ja po prostu uwielbiam Uhurę, wiec sama pewnie bym się wspinała po wydmie razem z tymi ziomkami. :D

Nie mogę się tutaj jednak powstrzymać: tutaj jest moja opinia o filmie sprzed czterech lat. I zajrzawszy do niej dzisiaj, widzę, że byłam wtedy bez porównania bardziej surowa i na zupełnie inne rzeczy zwracałam uwagę. Co bardzo wyraźnie świadczy o tym, że nie warto wyrabiać sobie zdania o filmie na podstawie jakiejś jednostkowej opinii, bo nawet osoba, która tę opinię wygłosiła, może jeszcze zmienić zdanie. Nie myślę, że to bardzo zły Star Trek. Ma swoje za uszami, ale będą gorsze pełnometrażówki (na ciebie patrzę, Rebelio), a The Final Frontier ma parę całkiem wzruszających momentów. Po prostu trzeba wyprzeć element religijny.




– What are you standing around for?! Do you not know a jailbreak when you see one?!