We'll Always Have Paris

źródło

Premiera: 30 kwietnia 1988
Reżyseria: Robert Becker
Scenariusz: Deborah Dean Davis, Hannah Louise Shearer

Dzisiejszy odcinek udowadnia nam, że kapitan Picard nie jest gorszy w romansowaniu od kapitana Kirka. Znaczy… udowadnia nam, że kapitan Picard też mógł być obiektem romantycznych wzruszeń i może się zdarzyć tak, że jakaś dama wychynie z czeluści zamkniętej zdałoby się przeszłości i będzie się domagała ratunku. Chciałabym, żeby kiedyś oni byli ratowani przez swoje dawne miłości. To by było odświeżające ;)
Nie chcę wcale powiedzieć, że odcinek mi się nie podobał, czy coś. To był ciekawy odcinek, zahaczał o podróże międzywymiarowe, problem z postrzeganiem czasu i eksperymenty zakłócające jego liniowość. Bardzo ciekawie pokazał Datę s sytuacji, gdy zachowuje się dość po ludzku. Gdy kapitan mówi, że do zamknięcia rozdarcia między wymiarami do laboratorium doktora Paula Manheima (Rod Loomis) wyśle tylko jego, Data odpowiada, że to logiczne, on jest zastępowalny i przyjmuje rozkaz. Picard wyjaśnia – że nie, nie i hola, hola, androidzie, jesteś niezastąpiony, ale ty z racji swego komputerowego mózgu nie oszalejesz jak cię podzieli na nie wiadomo ilu Datów. I ja to stwierdzenie Daty o byciu zastępowalnym odbieram jako takie mocno ludzkie umniejszanie się. Bo wyobrażam sobie, że jednak Data potrafi ogarnąć, że po prostu do tego zadania lepiej się nadaje jako nieczłowiek. Nie ma ludzkich ograniczeń, nie przeszkadzają mu zmysły. A jednak woli sobie zinterpretować słowa kapitana tak, by sobie dowalić. Albo by dać upust żalowi, że to jego się wysyła tam, gdzie jest niebezpiecznie. W połączeniu z nauką śmiania się z dowcipów z początku odcinka i tego mocno krypnego śmiechu z początku odcinka znów mamy intrygujący obraz nieludzia, który ludziem próbuje się stać.

W sumie ani trochę tego w ten sposób nie zinterpretowałam. To znaczy nie żebym miała jakiś wielki problem z taką interpretacją, po prostu nie jest to moja interpretacja. ;) Myślę, że zresztą na tym właśnie polega fajność tej sceny i tej postaci, że można ją odebrać dwojako. Patrząc z emocjonalnego, ludzkiego punktu widzenia – tak jak mówisz, był żal i celowe umniejszanie się. Ale imho równie dobrze można nie dorzucać tam żadnych treści między wierszami i zostawić wyłącznie to, co Data powiedział: że jest zastępowalny. Bo, technicznie rzecz biorąc, jest. Jak się popsuje, można by skonstruować drugiego – teoretycznie identycznego – androida. Wszak to maszyna. I w tym sensie Data oznajmił tylko obiektywną prawdę.
Inna sprawa, że dyskusyjnym pozostaje, czy ktokolwiek w Federacji umiałby zbudować drugiego Datę. No ale to już inna bajka.

Same badania Manheima i sposób rozwiązania problemu przez Datę, jak również los
Źródło
pozostałych naukowców mało mnie obszedł. Najbardziej chyba dlatego, że go nie zrozumiałam. W sensie nie wiem, jak zginęli, czemu to wezwanie o pomoc poszło tak późno, nie rozumiem, co właściwie wybrał Data, kiedy szedł w trzech osobach z antymaterią na patyku i dlaczego właściwie odliczanie od 27.
Co mnie obeszło to oczywiście tytułowy Paryż. Paryż, w którym Jean-Luc Picard dokonał wyboru i uciekł przed miłością swojego życia (być może, w sumie może miał jakąś inną miłość życia, a to była po prostu miłość), czyli panią doktorową Jenice Manheim (Michelle Phillips) aby stać się kimś niezwykłym. Bardzo podoba mi się ich rozmowa. Jest to sympatyczna, nostalgiczna rozmowa ludzi, którzy nie chcą naprawiać przeszłości, bo się nie da, ale nie pragną też konfrontacji-konfliktu, bo to nie ma sensu. Jednocześnie ocierają się o rodzaj flirtu, co jest po prostu ładne i wyjaśniają sobie, co się właściwie stało. Rozumieją się. Pani Manheim nie ma pretensji, okazuje zrozumienie. To jest po prostu fajne. Podoba mi się też to, że nagabywany przez Troi kapitan (dyskretnie w cholerę mu mówi na mostku, że chciałaby z nim porozmawiać w cztery oczy i tu też kapitan mi się podoba – gdyby po czymś takim wyszedł z nią bez słowa, mostek mógłby snuć domysły, a kapitan każe mówić doradczyni przy wszystkich i już nie ma się czego domyślać) po prostu sam się zaczyna zastanawiać nad przeszłością i w jakiś sposób ją sobie ogarnia. Sam doktor też nie zachowuje się irracjonalnie, zajęty próbą ocalenia życia, obowiązkiem dbania o żonę oraz – wreszcie – kontynuacją swoich badań. Natomiast decyzja Jenice, która wyraźnie nie chce wracać, jest dla mnie trudna do przełknięcia. Nie próbuje negocjować, wypracować kompromisu. Po prostu się zgadza, jakby nie miała (nie chciała mieć?) wyboru. A może po prostu liczy na to, że zanim do badań da się wrócić, zdoła jednak przekonać męża, że to nie najlepszy pomysł?
Co poza tym? Riker znów nie ma nic do roboty, poza strzelaniem głupimi minami, nie było Wesleya! A Beverly może spać spokojnie – rywalka (albo jej duch) znika z kwadratu.

Prawdę mówiąc, cały ten wątek romantyczny z kolei mnie mało obszedł. To znaczy owszem, był sympatyczny i taki inny od większości romansów kapitana Kirka – dojrzały, nostalgiczny, bez napięcia. Z drugiej strony, był przez to taki… trochę nudny, pastelowy. Wszyscy się rozumieją, wszyscy się kochają, a profesor, myśląc, że umiera, praktycznie wepchnął żonę w ramiona byłego-niedoszłego oblubieńca. Oni już nie mogli być bardziej słodcy. Chyba to, co mnie w tym wątku najbardziej urzekło, to ta zazdrość Beverly. Niby nic wyraźnego jeszcze się nie wydarzyło między nią a Picardem, ale widać, że – przynajmniej ze strony pani doktor – coś jest na rzeczy.



– A hiccup is a spasmatic inhalation with closure of the glottis, accompanied by a peculiar sound. If we were to continue this analogy to a body function, what occurred would be best represented by...

Skin of Evil

Czarna plama. Czyli aktorska wersja tego,
co często pojawiało się w Animkach (źródło)

Premiera: 25 kwietnia 1988
Reżyseria: Joseph L. Scanian
Scenariusz: Joseph Stefano, Hannah Louise Shearer

Na początek uwaga zupełnie od czapy, bo mnie to gryzie, ilekroć zaczynam pisać nową notkę: tak, mamy rozbieżności w datowaniu – zdaję sobie z tego sprawę. Wynikają one z tego, że Siem korzysta z dat podanych na IMDB, a ja z tych na Memory Alpha. Nie, nie wydaje mi się, żebyśmy miały jakieś szczególne parcie na ogarnianie tego tematu. Nie jest mi przykro. [same here/Siem]
A teraz do rzeczy.

No i stało się: dotarłyśmy do tego pamiętnego odcinka, w którym żegnamy się z Tashą „Nieszczęśliwe Dzieciństwo” Yar. To skłania do refleksji. Z jednej strony: hej, podsumowując sezon z jej udziałem – to nie była taka najgorsza szef ochrony. Jasne, podczas jej służby załoga zdecydowanie zbyt często była zdana na łaskę obcych i zupełnie bezbronna, niemniej trudno odmówić Tashy zaangażowania i dobrych chęci. Czasem nawet pilnowała reszty załogi, żeby przestrzegano jakichś podstawowych zasad bezpieczeństwa. Ot, nie szukając daleko: w tymże odcinku. Zamiast wsadzać w czarną plamę paluchy (jak zapewne uczyniłby to kapitan Kirk i pierwszy oficer Spock), porucznik Yar pilnowała, żeby wszyscy trzymali się od dziwnego znaleziska z daleka. Powstrzymała nawet doktor Crusher, kiedy tamta chciała przeskoczyć nad plamą. To taka smutna ironia, że to właśnie Tasha zginęła, mimo że dużo bardziej beztroscy odkrywcy nowych światów i cywilizacji, oddelegowani w dalekie kosmosy przez Gwiezdną Flotę, żyli i mieli się nieźle przez długie lata. Karma to dziwka. I to na dodatek w momencie, w którym zaczynałam dochodzić do wniosku, że hej, w sumie Yar i Worf chyba się całkiem nieźle rozumieją. Ich wzajemna relacja nigdy nie była jakoś szczególnie nabudowana, ale tutaj na podstawie tej początkowej rozmowy odniosłam wrażenie, że to znajomość, która miałaby potencjał.
I naprawdę szkoda, że Denise Crosby podjęła decyzję o odejściu z serialu. Zastanawiam się, czy nie dało się tego rozwiązać inaczej, wspólnie pomyśleć, jak z sensem rozwinąć postać. Z drugiej strony – kto mógł wtedy wiedzieć, co z tego wszystkiego wyrośnie.

Muszę powiedzieć, że nie pamiętałam, że to już. Oraz: czuję, że mój pisarski instynkt zawiódł albowiem nie wyczułam strzelby Czechowa wieszanej mi przed nosem, gdy Tasha szykowała się do zawodów. A także – no cóż, to niemiłe ze strony twórców, że tak z siebie na pożegnanie wypluli tę jakże wiarygodną nić sympatii między Worfem a Tashą. Poczułam się zawiedziona.

Generalnie Riker przetarł szlak Geordiemu, jeśli idzie
o bycie damsel in distress. (źródło)
Śmierć Tashy Yar jest interesującym tematem z perspektywy czasu, jednak to nie ona stanowi główny wątek epizodu: mamy bowiem niecodziennego obcego, Golgotana Armusa (Ron Gans). Muszę przyznać, że to nawet ciekawy motyw. Armus z jednej strony niby jest czystym wcielonym złem – nie to, że złą istotą. Przedstawicielem rasy nikczemników. On jest złem, wyekstrahowanym przez jakiś tajemniczy lud i porzuconym na planecie, by nie przeszkadzało w dalszym rozwoju tej cywilizacji. Ale z drugiej strony, kiedy tak naprawdę się mu przyglądałam, widziałam raczej zbuntowanego nastolatka. Takiego, który jest wredny, dokucza słabszym i kopie szafki, kiedy rodzice próbują z nim łagodnie porozmawiać, bo za maską złości ukrywa fakt, ze jest po prostu smutny i chciałby mieć kolegów.
To zresztą szczególnie mnie nie zaskoczyło: skoro mieliśmy obcych-dzieci (Trelaine, przy każdej możliwej okazji będę wyciągać Trelaine’a) to czemu by nie obcy-nastolatek? Tyle tylko, że całościowo to dało dość kuriozalny efekt. Otóż bowiem wyekstrahowane zło jest w gruncie rzeczy gniewnym, wyalienowanym podlotkiem. I w tym miejscu mogą pojawić się pytania. Czy naprawdę zło w ludziach ma tak głupkowate, banalne podstawy? Czy złość w istocie stanowi tylko maskę dla smutku? Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby to było takie proste – ale było coś odświeżającego w oglądaniu, jak esencja i ucieleśnienie zła okazuje się być tylko ogromem samotności. Szczerze mówiąc, w Małej Mi jest więcej czystego zła niż dostaliśmy tutaj.

Ja miałam takie wrażenie, że Golgotan Armus usiłuje przekonać przede wszystkim siebie, że jest taki zły. Gdyby był ludzkim nastolatkiem zinterpretowałabym to tak, że wmówienie sobie, że jest taki zły pomaga mu radzić sobie z samotnością. W końcu pozostawienie go tam, to kara, a kara musi być za coś. Gdyby kara miała jakiś ogranicznik czasowy – miała trwać konkretną ilość czasu, można czekać i być wściekłym. Ale kiedy wiesz, że zostałeś zesłany na zawsze, możesz się pozbawić życia albo pogodzić ze słusznością czyjejś decyzji. No. Wzbijam się na wyżyny pseudopsychologii. Dziękuję.

Doradca Troi - zaskakująco statyczna
i zaskakująco przydatna (źródło)
Mimo wszystkich zalet, odcinek oczywiście nie obył się bez potknięć. Dla mnie najważniejszym mankamentem jest tutaj problem bezużyteczności załogi. I nie chodzi mi nawet o Rikera – on już nas przyzwyczaił, że do niczego nie jest potrzebny (znamienne: kiedy podszedł do Worfa namierzającego sygnały życia, nawet nie kwapił się jakoś, żeby spojrzeć na monitor i ewentualnie świeżym okiem pomóc w poszukiwaniach. Nie – on wlepiał spojrzenie swoich błękitnych ocząt w Worfa. Och, dwunastoletnia Froo, jakżeś ty błądziła!). Ale myślę sobie, że kiedy doktor Crusher usiłowała ocalić Tashę, pozostali oficerowie mogliby znaleźć sobie inne zajęcie niż tylko patrzenie Beverly na ręce. Ot, dwa randomowe pomysły, kolejno dla Daty i kapitana i/lub pierwszego oficera: szukanie we wszystkich możliwych bazach danych informacji o Armusie i o tym, co mógł zrobić Tashy i czy są znane metody odkręcenia tego; próba nawiązania kontaktu z Armusem i dowiedzenia się odeń tego samego: co zrobił i czy da się to odkręcić. Jestem całkiem przekonana, że obecność widowni niekoniecznie pomagała Crusher w pracy.
O dziwo, dość nieźle wykorzystuje swój potencjał Troi, która – może nie w stu procentach – ale przebija się choć trochę przez tę emocjonalną skorupę, którą zbudował wokół siebie Armus. Tylko raz miałam z nią zgrzyt, kiedy spytała kapitana, czy udało się ocalić Yar. No bo hej, nie powinna wyczuwać, że Picard dopiero co pożegnał porucznik i zapewne jest w jakiejś żałobie? No ale niech jej będzie, zmęczona była, rozbiła się, pewnie miała gdzieś ałka, ogólnie i tak wypadła zadziwiająco na plus. Brawo Troi.

Ona zaiste musiała być w szoku nieco, mnie na przykład zaskoczyło, że pilot wahadłowca był zimnym trupem i tak sobie leżał po prostu w słabej pozycji przewieszony przez fotel. W sensie, że mam wrażenie, że odruch jest taki jednak, żeby ułożyć zwłoki jakoś? Nakryć? Zniknąć z oczu? I teraz – ok., ona nie musiała do niego podchodzić, żeby wiedzieć, że jest trupem. W końcu to empatka, więc sprawdzanie tętna i histeryczna akcja reanimacyjna pewnie były zbędne. Ale nie chcieć sobie zdjąć gościa z widoku?

Nie jest to może najlepszy z odcinków Następnego Pokolenia, ale w sumie nie mam wiele do narzekania. Dali radę, co tym bardziej zasługuje na szacun, że dostaliśmy nadzwyczaj oszczędną scenografię, raptem parę skał i kałużę, a większość epizodu polega na – o dziwo: nienudnych! – dialogach z bardzo minimalną akcją. Łatwo było to zepsuć, łatwo było zanudzić widza. Ja nie poczułam się zanudzona. Mimo patosu i pewnego zadęcia (wszyscy ci ludzie tacy niezłomni), większość bohaterów mnie kupiła i z zaangażowaniem śledziłam kolejne rozmowy i kolejne wydarzenia.



– Lieutenant Yar's death is very painful for all of us. We will have to deal with it as best we can for now. Until the shuttle crew are safely beamed aboard the ship, our feelings will have to wait, is that understood? Lieutenant Worf, you're now acting chief of security.

Symbiosis

Dzielny pan Frakes... (źródło)

Premiera: 16 kwietnia 1988
Reżyseria: Win Phelps
Scenariusz: Robert Lewin

Muszę przyznać, że ten odcinek kazał mi się zastanowić nad tym, czy aby nie gdzieś na tym etapie twórcy zaczęli nadawać Pierwszej Dyrektywie większe znaczenie, a także zaczęli poważniej zastanawiać się, jak właściwie powinna ona działać. Wciąż mam żywo w pamięci odcinek Angel One, po obejrzeniu którego nabrałam mnóstwo wątpliwości co do sensowności zasady, która tak naprawdę nie obowiązuje wszystkich, a ma za zadanie chronić coś, co leży u podstaw decyzji o kontakcie z daną cywilizacją. Jednocześnie, mając wiele czasu na przemyślenie swoich pierwszych wrażeń, stwierdzam, że pogląd na sprawę nieco mi się zmienił. W końcu do niecelowego kontaktu z cywilizacją o niższym poziomie rozwoju dojść może zawsze. Trudno, żeby ktoś lecąc niesprawnym statkiem, nie próbował się ratować lądując gdzie się da, bo tam akurat tubylcy nie znają jeszcze technologii lotów kosmicznych. Jest to niezamierzona, ale zaistniała ingerencja i w tej chwili wydaje mi się logiczne, że spod Pierwszej Dyrektywy takie przypadki są wyłączone. [Tak – to ma sens. Prawdę mówiąc, tego typu awaryjnych sytuacji to raczej żadna dyrektywa nie ureguluje, bo niby jak? Gdyby się dało, nie byłyby awaryjne…]
Tyle o przeszłości – wróćmy do Symbiosis.
Gdybym miała podać, z którym bohaterem identyfikowałam się podczas oglądania, bez wahania odpowiedziałabym, że z doktor Beverly Crusher. Kiedy wyszło, że Brekkianie celowo utrzymują Ornaran w silnym uzależnieniu od felicium (jakże nic nie znacząca przypadkowa nazwa!), które ponad dwieście lat wcześniej zlikwidowało epidemię na obydwu planetach trafił mnie szlag. Zdecydowanie byłam za tym, żeby wyjaśnić Ornaranom sytuację i pomóc im wyjść z nałogu.
I tu pojawia się kapitan Picard i Pierwsza Dyrektywa.
Według kapitana zabrania ona interwencji. Choć Brekkianie zachowują się paskudnie, podle i ogólnie rzecz biorąc nieakceptowalnie, uzależniając całe społeczeństwo (no dobra, nieco trudno mi uwierzyć w te 200 lat uzależnienia, w
Bardzo ważny ładunek (źródło)
sensie jak im się rodziły nowe dzieci? [ale chyba nigdzie nie było powiedziane, że felicium jakkolwiek upośledza Ornaran? W sensie – dlaczego mieliby nie rodzić dzieci?] Ale przyjmijmy, że narkotyk nie robił nic ponad to, że odstawiany dawał objawy odstawienia, w końcu nie o to chodzi – ja całość sytuacji traktuję raczej metaforycznie, to dla mnie taka przypowieść, która powinna się znaleźć w Biblii odkrywców nowych światów i cywilizacji) dlatego, że im się pracować nie chce. Bo de facto tak to wygląda – hodują jedną roślinę, a całą resztę tego, co potrzebują do życia biorą od Ornaran. Zresztą Brekkianie w gruncie rzeczy są dość głupi – bo narkotyk robi coś jeszcze: blokuje rozwój na Ornarze do tego stopnia, że jej mieszkańcy potrafią jeszcze korzystać z tego, co wybudowali, wynaleźli, stworzyli ich przodkowie, ale nie są już w stanie nawet tego naprawić. Nie potrafią wyprodukować części zamiennych ani tym bardziej zaprojektować nowych środków transportu. Cofnęli się i wkrótce krótkowzroczni Brekkianie stracą swoje źródło utrzymania – nie będzie jak dostać się z Ornary na Brekkię.

Brekkianie są tu w ogóle nie dość, że żłobami, to jeszcze niezbyt błyskotliwymi. Bo to serio – żaden z nich nigdy nie chciał, nie wiem, zająć się czymś innym? Cała planeta ino pędzi ten narkotyk. Ojciec pędził narkotyk, dziadek, dzieci też będą pędzić narkotyk. Zero rozwoju osobistego, innych pasji? Zero ciekawości świata? Sami byli trochę niewolnikami systemu, który stworzyli.

To wykorzystuje Picard, który wcale nie jest obojętny na los Ornaran. Bez naruszania Pierwszej Dyrektywy, nie ingerując, nie rozwiązując sporu o to do kogo należy ładunek lekarstwa ani też nie informując Ornaran o ich uzależnieniu, daje im możliwość wyjścia z nałogu, po prostu odmawiając im pomocy w naprawie dwóch ostatnich statków kosmicznych, które jeszcze posiadają. Potrafi też swoją decyzję wytłumaczyć doktor Crusher, która jako lekarz, a więc ktoś, kto jest powołany do pomocy, do dawania ulgi w cierpieniu, nie potrafi bez wewnętrznego oporu łyknąć tej decyzji. Jasne, że byłoby fajnie, gdyby Ornaranie na odwyku nie cierpieli (ja znów myślę o dzieciach i o tym strachu, który będzie towarzyszył tym, którzy dożyją momentu, gdy lek się skończy), ale do tego, co im zrobiono powinni dojść sami, powinni przejść całą drogę. A co (i to już mój dopisek, nie kapitański), jeśli pani doktor faktycznie zsyntetyzowałaby wspomagacz odwyku, a Ornaranie uznali, że to po prostu lek na ich chorobę? Gdzie byłaby nauka?
Bardzo mi się tu znów podoba relacja kapitana i pani doktor. Picard nie
Tak, można zwątpić (źródło)
wywyższa się, nie jest autorytarny. Wyjaśnia, bo zależy mu na tym, by Beverly zrozumiała jego decyzję. Ona, choć nie podoba się jej początkowo zarządzenie kapitana, decyzji tej nie podważa. Wyjaśnienie przyjmuje i widać, że je rozumie.

I właśnie ogromnie, niesamowicie zaimponował mi tu Picard. Ty sympatyzujesz z Crusher – okej, to zrozumiałe. W sensie: jej zachowanie jest bardzo naturalne, ludzkie, zrozumiałe. Widząc, że ktoś się zachowuje jak kutas, w człowieku budzi się sprzeciw. Natomiast to, co sobie wykminił Picard, żeby – bez pogwałcenia Pierwszej Dyrektywy – i tak dopiąć swego, było fantastyczne.
Zresztą, w ogóle bardzo mnie ujęło to zwrócenie uwagi na fakt, że ludzie nie powinni narzucać innym swojej moralności i swoich zasad… Niby gdzieś na dnie świadomości człowiek sobie zdaje z tego sprawę, ale przecież i tak zawsze patrzymy na świat ze swojej perspektywy. I lądujemy jako Crusher.
I w ogóle podoba mi się głębokie zrozumienie i szacunek, jakim kapitan darzy tę najważniejszą regułę Federacji. Podczas gdy dla większości bohaterów to zazwyczaj jest po prostu trochę upierdliwy przepis, Picard chyba jako jedyny naprawdę w to wierzy. Za każdym razem, kiedy musi zrobić coś wbrew Pierwszej Dyrektywie, jest to dla niego trudną decyzją – i to widać.
A jednocześnie jego praworządność w tym względzie nie równa się obojętności na cudzy los. Myślę, że w momentach takich jak w tym odcinku Picard udowadnia, dlaczego to właśnie on jest kapitanem.

Co do innych załogantów w tym odcinku, to prawie ich nie zauważyłam. Gdyby nie – zbędny imho – moralizatorski wykład porucznik Yarr na temat narkotyków, który zafundowała Wesleyowi, nie zauważyłabym ich w ogóle.

Miałam o tym wspomnieć! Straszna, straszna scena, przeokropna! Miałam wrażenie, że nagle opuściliśmy Star Treka i znaleźliśmy się w szkolnym spektaklu poświęconym temu, dlaczego narkotyki są złe. I ten głupkowaty Wesley, który w swojej niewinności zupełnie, ale to zupełnie nie ogarnia, że dlaczemu ludzie to robią, skoro to szkodzi… Jeżu drogi przenajmilszy! Mieli inteligentnego, młodego chłopaka, a sprowadzili go do roli… och, no do złej roli. Po prostu.
Ale spoko, Yar mogła znowu wspomnieć o tym, jak straszne miała dzieciństwo i jak pełna brutalności i cierpienia jest jej rodzinna planeta. W sumie dawno tego nie słyszeliśmy.

Ach! No i były jeszcze elektryczne zdolności Brekkian i Ornaran. Też mi jakoś tak umknęły – w sensie pozostają na granicy podświadomości, bo były jedynie dekoracją, ot niewyjaśnioną ciekawostką, która nadała nieco akcji odcinkowi, który jednak siłę czerpie z czego innego. [ot, takie coś, żeby było lepiej widać, że mimo wszystko mamy do czynienia z obcymi]


It's hard to be philosophical when faced with suffering.

The Arsenal of Freedom

Echo Popa 607 - niezwyciężona broń!
(źródło)

Premiera: 11 kwietnia 1988
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Maurice Hurley, Robert Lewin

Sprawa wygląda następująco: lubię ten odcinek. Podoba mi się z wielu rozmaitych względów, bo też ma całkiem sporo wątków, choć oczywiście wszystkie spięte wspólnym zagrożeniem, jakim jest dziwna i tajemnicza superbroń na planecie Minos. Zresztą, sam motyw handlarzy bronią z owej planety nie jest pierwszym przypadkiem, w którym Star Trek wypowiada się krytycznie na temat tej profesji – a także na temat wojny w ogóle. Zresztą, przecież nie tak dawno mieliśmy młodniejącego admirała Jamesona, który uznał za świetny pomysł obdarowanie bronią dwóch stron konfliktu, co zaowocowało czterdziestoma latami krwawej wojny. Tutaj ten biznes znajduje jeszcze bardziej tragiczne zakończenie, choć oczywiście nie wiadomo do końca, jak liczna była populacja na Minos.
Nie mogę tu nie wspomnieć o samym fakcie, że ogromnie podoba mi się przewrotne nazwanie planety militarnych wynalazców – Minos. Jakże nie na miejscu brzmi imię jednego z najsprawiedliwszych bohaterów antyku, sędziego z zaświatów, w odniesieniu do ludu, dla którego jedyną sprawiedliwością jest zysk, a drogą jego uzyskania – cudza śmierć.

Yar i Data próbują pokonać drona. Riker obecnie
jest bezużyteczny poza kadrem. (źródło)
Ale to tak właściwie rzeczy poboczne. Nasz główny wątek podzieli bohaterów odcinka na trzy grupy: mamy więc Rikera, Yar i Datę, w drugim zespole: Picarda i Crusher, w trzecim zaś – całą resztę na pokładzie USS Enterprise, dowodzoną przez Geordiego.
Te poszczególne „drużyny” mierzą się z zupełnie odmiennymi problemami. Ekipa Rikera ma zbadać obcą planetę i spróbować nawiązać kontakt z inteligencją, jeśli jakaś jeszcze gdzieś ocalała. Jak to zwykle bywa podczas tego typu misji, natrafiają na śmiertelnie niebezpieczne urządzenie, przed którym będą uciekać aż do skutku. Wątek dość prosty, sensacyjny, ale i przyjemny, jako że twórcy bardzo postarali się, by minojska superbroń (wyglądająca nieco jak samobieżne, lewitujące penisy, ale nie słyszeliście tego ode mnie) jawiła się jako niepokonana i nieuchronna. Choć tu muszę nadmienić, że o matko z córką, celność oficerów Gwiezdnej Floty pozostawia wiele do życzenia! Nie mam naprawdę pojęcia, w co nasi bohaterowie usiłowali trafić, nim „skoncentrowali wiązki”, ale na pewno nie był to ich falliczny przeciwnik.
Wątkiem mniej zabawnym, ale wcale nie mniej interesującym, był los kapitana i pani doktor. Abstrahując od pomniejszych głupotek, typu: „uhm, pani doktor, ma pani ranę w nodze i nie uznała pani za stosowne poinformować o tym fakcie nieco wcześniej…?”, fajnie oglądało się Picarda, który musi wziąć na siebie rolę opiekuna i pielęgniarza. A trudno wyobrazić sobie kogoś mniej odpowiedniego do takiej roli (hmm, może Worf…?). Zresztą, uderzył mnie szczególnie jeden moment, w którym Crusher chyba kilka razy powtórzyła, że jej zimno i że Picard powinien zapewnić jej ciepło. To było aż nazbyt oczywiste, że w analogicznej sytuacji dowolny inny bohater zastosowałby starą, sprawdzoną metodę przytulenia celem ogrzania. Ale nie Picard. Picard jest pragmatyczny. Mam wrażenie, że Picard w te pędy zwiał od Crusher, żeby tylko nie wpadła na ten głupi pomysł, kiedy on będzie w pobliżu. I ja to wszystko lubię i doceniam. Bo często mamy bohaterów, którzy wspinają się na wyżyny heroizmu, żeby uratować świat, ale nie aż tak często oglądamy ich w sytuacjach, w których – cóż – jest im po prostu niezręcznie.
Odkopać pacjentkę, zanim wda się zakażenie?
Eeeee tam! (źródło)
Trzeci wątek to jeszcze inna para kaloszy: oto Geordi został zastępcą zastępcy zastępcy kapitana na Enterprisie. Choć nie wiem, jak to do końca działa, skoro byli tam oficerowie wyżsi rangą… no ale nieważne, nie znam się. Może Siem by się znała. Może wyjaśni. Ja nie umiem. W każdym razie Geordi tak naprawdę nie mierzy się z żadnym straszliwym wrogiem zewnętrznym (znaczy to też, ale prawdę mówiąc, nie to było moim zdaniem najważniejsze). Geordi mierzy się przede wszystkim ze sobą, z własnym brakiem pewności i brakiem wiary w siebie. No a także – last, but not least – z buntowniczym cwaniaczkiem z własnej załogi. I to mnie w ogóle zastanawia: czy jeśli przyszedł do Geordiego jakiś gościu i wprost mu powiedział „nie nadajesz się do tej roboty, oddaj mi dowództwo”, nie powinien aby zostać wyprowadzony pod strażą? Ale rozumiem, że na tym właśnie polegał, między innymi, problem La Forge’a. Ciekawa tylko jestem, czy później wyciągnięto jakieś konsekwencje. I jak się potoczyła dalsza kariera pana Logana. Wiem, że na pewno nie chciałabym z kimś takim pracować w kolejnych dniach. W maszynowni musiało się zrobić okropnie niekomfortowo.

Wszystkie te wątki mnie wciągnęły. Całość zachowała typowego startrekowego (antywojennego, a jakże) ducha i pokazała trzy rodzaje walki i trzy rodzaje zwycięstwa, choć każde ze starć było zupełnie inne od pozostałych. W dodatku mieliśmy oddzielenie spodka Enterprise – cieszmy się tym, póki się pojawia, bo serial nie robi tego zbyt często. No i nie wolno zapomnieć o scenografii, tak niemożliwie sztucznej, choć przecież o kilka poziomów lepszej niż skały z papier- mâché i kwiaty z firanki w TOSie.
The Arsenal… to jeden z moich ulubionych odcinków TNG.



– What happened to all the people?
– War?
– Disease?
– A dissatisfied customer?