Space Seed

(źródło)
Premiera: 16 lutego 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Carey Wilber

Och, czekałam na ten odcinek tak bardzo. Uwielbiam go i jednocześnie łączy się z nim jeden z moich najpotężniejszych startrekowych bóli. Ale po kolei.

Po pierwsze, Space Seed jest cenny z tego względu, że naświetla widzowi nieco historii Ziemi z okresu między naszą teraźniejszością, a sielską wizją XXIII w. Dostajemy nieco informacji na temat Wojen Eugenicznych, a także dwudziesto- i dwudziestopierwszowiecznych przywódców. Jeśli mam być szczera, to w ogóle ten temat wydaje mi się szalenie ciekawy i szkoda, że serial tak rzadko do niego wraca. Myślę, że to zresztą całkiem dobrze świadczy o odcinku: rozbudza w widzu ciekawość i skłania do tego, żeby podrążyć trochę w settingu. Ja w każdym razie zamierzam wrócić do tematu w wolnej chwili.
Ten aspekt historyczny jest ciekawy, ale – ma się rozumieć – to nie jedyny atut odcinka.

Przede wszystkim dostajemy tu Khana (Ricardo Montalban, doskonały jako Armando w Planecie Małp – i przepraszam za ten wtręt, ale naprawdę go lubiłam) – dwudziestowiecznego tyrana, władającego jedną czwartą Ziemi, od najdalszych krańców Azji po Bliski Wschód. Tyrana, którego nawet postępowi i miłujący pokój, dwudziestotrzeciowieczni ludzie na swój sposób podziwiają. Khan to naprawdę rewelacyjna postać z ogromnym potencjałem. Prawdę mówiąc, nawet dość trudno mi mówić o nim, że jest złoczyńcą – owszem, będzie usiłował przejąć Enterprise i nie będzie miał problemu ze skazaniem kapitana Kirka na śmierć, ale z drugiej strony: w gruncie rzeczy, po to właśnie został wyhodowany, prawda? By być lepszym, skuteczniejszym, by walczyć i zwyciężać. Nic więc dziwnego, że w sytuacji, w której – wybudzony z hibernacji – nagle się znalazł, Khan wybrał właśnie taką drogę. A dodatkowo przecież kiedy tylko okoliczności się zmieniły, bez problemu przystał na ugodę. Nie był żądny krwi. Bah, nawet ucieszyła go propozycja Kirka. To dla Khana było wyzwanie: coś, do czego został stworzony.
Ale nie tylko o walkę się rozchodzi, wszak antagonistów-mięśniaków mamy po dziurki w nosie. Khan jest wielkim umysłem i mężczyzną dysponującym jakimś tajemniczym magnetyzmem, który sprawia, że ludzie do niego lgną. Nie tylko McGivers (Madlyn Rhue) na to zareaguje, inni też to czują, choć oczywiście nie aż tak mocno. To nadczłowiek w każdym aspekcie. Piękny, ujmujący, silny i mądry. Prawdziwie godny przeciwnik dla Kirka.
(źródło)
I muszę powiedzieć, że kapitan ładnie stanął na wysokości zadania: zrozumiał, z kim przyszło mu walczyć. Zrozumiał, o co tak naprawdę chodzi – nie o zemstę, rozlew krwi czy rabunek, tylko chyba przede wszystkim o wyzwanie. Zdobycie władzy było – w moim odczuciu – sprawdzeniem się w jakimś rodzaju próby dla Khana. Dlatego właśnie tak ochoczo przyjął propozycję osiedlenia się na Ceti Alpha V. Mógł się tam sprawdzić, od zera zbudować imperium.

To trochę tak, jakby on po tym przebudzeniu potrzebował sprawdzić, czy wciąż jeszcze jest tym samym człowiekiem, jakim był w chwili hibernacji, czy nic się nie zepsuło. W sumie to mnie ciekawi bardzo, jak działałby dalej – po zajęciu Enterprise. Gdzie by się udał, jakie kroki podjął?

Myślę, że tak naprawdę to by nie było nic zdrożnego… znaczy z mojej, dwudziestowiecznej perspektywy. Dość jasno powiedział, do czego dąży: szuka planety, którą mógłby władać. Znalazłby więc jakieś społeczeństwo i stanął na jego czele. Tutaj ciekawość: byłby dobrym władcą czy nie? Oczywiście, z punktu widzenia człowieka XXIII w. – nie. Z definicji, bo władza absolutna to zło i fuj. Dla mnie to nie jest tak oczywiste, więc ciekawość mnie zżera.

No OK., ale właśnie jak? Co by zrobił, by znaleźć? Latał po kosmosach i wypatrywał? Mnie chodzi o konkrety. O to JAK by się do tego zabrał. Po prostu to mógłby być taki zarąbisty temat na samodzielny film.

I, jak Jeżusia kocham, w tym miejscu rzygam hejtem w Gniew Khana, do którego jeszcze kiedyś wrócimy. W ramach teasera tylko wspomnę, że nie ogarniam mózgiem, jak to możliwe, że z tak wspaniałej postaci zrobili frajera zdolnego tylko kwękać, że muaaah, muaaah, Kirk nie pisze, nie dzwoni, już go nie kocha i jak on śmiał zostawić tak na pastwę losu biednego, samotnego Khana. Nożesz kurwa. Na serio. Gdzie się podział ten wspaniały nadczłowiek z serialu?!

Dla kontrastu mam spory kłopot ze wspomnianą już Marią McGivers. Co właściwie widział w niej Khan? Na jakiej postawie uznał, że to kobieta lepsza niż inne? W moich oczach była raczej mocno uległa i nawet w tej uległości niezdecydowana. Nie miała tyle jaj, żeby pójść z Khanem w ogień (znaczy się przejąć Enterprise), ale jednocześnie była zbyt miękka, żeby powiedzieć Khanowi „weź spierdalaj” i zachować lojalność wobec kapitana. Mam wrażenie, że po prostu zobaczyła mięśniaka o ujmującym uśmiechu, nogi jej zmiękły i w sumie to tyle. Okazała się niekompetentna jako historyk, zawiodła jako członek załogi, a koniec końców zawiodła także jako spiskowiec. I nie naprawi tego fakt, że w zbliżeniach na jej twarz w oczach miała gwiazdki. McGivers odbieram jako małego człowieczka – moralnie i emocjonalnie. Jej wielkie uczucie to tylko szczeniackie zauroczenie.
Z drugiej strony, jednak Khan usiłuje z niej coś wydobyć. Coś w niej dostrzega. Co? Nie mam pojęcia.

(źródło)
No tak – na początku to się wydaje oczywiste, w sensie ona jest pierwsza z brzegu, a on potrzebuje sojusznika na obcym statku. Po co natomiast ją zabiera? Kiedy już okazuje się, że ona nie jest do końca przekonana? W sumie nie jest do końca tak, że on ma wybór, nie? To Kirk rozdaje tu karty, a dziewczyna sama decyduje, że woli „wygnanie” niż sąd polowy. Może ostatnie słowa Khana na jej temat, czyli to „wspaniała kobieta” dotyczy tylko jej walorów fizycznych?
Ogólnie pani historyk stanowiła ciekawy przykład tego, jak bardzo fascynująca może być siła i de facto przemoc. Khan bardzo szybko przestał być dla niej miły. Wzbudzał w niej strach. Upokorzył ją. A jednak wciąż ją fascynował. Kwestia nowości? Inności? Wiary w to, że trulaw zadziała i on się zmieni w domowego kotka?

Inności – tak, chyba to kwestia inności. Khan był tak bardzo różny od mężczyzn, których mogła poznać… Ale tak naprawdę to świadczy też o jej koszmarnej niedojrzałości. Bo ok., fascynacja fascynacją, ale nie podporządkowujesz czemuś takiemu całego życia, prawda? Ech…

Na końcu to już chyba bardziej uciekała przed wstydem sądu polowego. Tak to widzę.

W ogóle fajnie wypada zestawienie ludzi XX i XXIII w. – odcinek ładnie pokazuje zmiany, jakie zaszły w człowieku przez ten czas. Ale też zwraca uwagę na fakt, że mimo tych zmian, człowiek pozostaje człowiekiem. Pewne rzeczy zostały: jak choćby ten podziw dla siły i potęgi Khana, o którym wspomniałam wcześniej. Kirk czy Scotty mieli zupełnie inny stosunek do Khana niż Spock – pod pewnym względami dwudziestowieczny tyran był im bliższy niż Wolkanin. Wszystko to w Space Seed jest zgrabnie i nienachalnie zarysowane.

Cóż by tu jeszcze…? Siatkowe piżamy, w których spędzali hibernację nadludzie, były straszne. I właściwie dlaczego później panowie przebrali się w czerwone mundury, a kobiety zostały w tych siatkach? No i czy w ambulatorium te skalpele zawsze były tak na wierzchu? Trochę to głupie, biorąc pod uwagę, że pod opieką McCoya lądowały doprawdy rozmaite indywidua… A jak już o ambulatorium: ten jednorożec sterczący nad łóżkiem – to tam było wcześniej? Nie zwróciłam uwagi jakoś.

Niemniej odcinek bardzo mi się podoba. Khan to niesamowita postać, mamy fajny rzut na dzieje ludzkości oraz ładnie zarysowane podobieństwa i różnice między społeczeństwami, które dzielą trzy wieki historii. No i Uhura, o której nie wspomniałam wcześniej, a która ma fantastyczny epizod w sali odpraw – jest coś mocnego w tym, że to właśnie czarną kobietę usiłują przemocą zmusić do uległości, a ona się stawia. Ale Uhura zawsze jest wspaniała, więc właściwie to nie zaskakuje. Uwielbiam też fakt, że kiedy już wpuścili gaz do sali odpraw i wszyscy chrychlali sobie w rękawy, na odchodnym Scotty jeszcze przywalił jakiemuś nadczłowiekowi w nochala – tak bardzo piękne i tak bardzo Scotty. <3 No i jest też wielce inspirujące zdanie, które wypowiada Spock: „Interesujące, wrócić po stu latach i zobaczyć, co wyrosło z ziarna, które pan zasiał”. Tak – to by było cholernie interesujące. Wyrosnąć mogło cokolwiek. Tym bardziej żal, że kiedy już Star Trek zdecydował się wrócić do tego wątku, zrobił to tak fatalnie.



- You fled. Why? Were you afraid?
- I've never been afraid.
- But you left at the very time mankind needed courage.
- We offered the world order!

The Return of the Archons

Premiera: 9 lutego 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Gene Roddenberry, Boris Sobelman

Na samym początku pragnę powiedzieć, że twórcę polskich odpowiedników tytułów należałoby wybatożyć. Nie ma to, jak pizgnąć spoilerem w tytule. [A nie mam nawet pojęcia, jaki był polski tytuł. Oglądałam z napisami i nie było przetłumaczone^^]

A jeśli o właściwym odcinku – ogromnie lubię to, jak niskim nakładem sił, przy miernych możliwościach, twórcy Star Treka z lat sześćdziesiątych potrafią bawić się scenografią. Aktorom nudno ciągle w tych samych kostiumach – obcisłych bluzach, kusych spodniach i makabrycznie kusych sukienkach [śmieszna rzecz z tymi sukienkami w ogóle… znaczy tak ostatnio tylko do mnie dotarło, że raz: te mundury wchodziły do użycia stopniowo. Wszak pod dowództwem kapitana Pike’a panie nosiły się po męsku. Nawet za czasów Kirka kobiety miewały męskie mundury – jak Elizabeth z Where No Man Has Gone Before. Druga sprawa, to fakt, że te sukienki to w ogóle nie są sukienki. To tuniki. A pod spodem są… no, nazwijmy to hucznie: spodenki. Szorty. Ok, czerwone gacie tak naprawdę. U Uhury od czasu do czasu widać, jak gdzieś się czołga albo wspina. Co w ogóle mi przypomina, że TNG początkowo próbowało wbijać w takie tuniki panów… Co zostało zobaczone, to się nie odzobaczy xD] – no to wpakujmy ich w świat, który pod względem mody upodobał sobie przełom XIX i XX wieku. Lubię ten czas. Lubię te stroje. Przyjemność z oglądania odcinka skoczyła na starcie.

Oczywiście, jak to u Roddeberry’ego bywa, dostajemy morał. Ale jest to morał wcale nieoczywisty i dość pokrętny.

Oto nasi bohaterowie poszukują śladu po zaginionym okręcie U.S.S. Archon. Podczas tychże poszukiwań docierają do planety, na której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa można doszukać się jakichś śladów, czy to katastrofy, czy lądowania. O dziwo w pierwszej misji zwiadowczej na planecie nie bierze udziału kapitan Kirk, co zresztą zostaje wspaniale wyjaśnione chwilę potem – gdy gubi się jeden ze zwiadowców, a drugi (pan Sulu) wraca na Enterprise ze zmodyfikowaną osobowością. Wtedy właśnie do akcji rusza Kirk i pierwszy oficer, bo „jest niebezpiecznie” <3 Tak bardzo pięknie trzymają się stworzonej konwencji <3 [No bo wcześniej, prawda, to co się miał Kirk fatygować, skoro zapowiadała się nuda? xD ]

Na planecie tymczasem ma mieć miejsce jakiś festiwal. Bohaterowie szybciutko łapią, iż to niezła przykrywka dla nich, lecz, gdy rzeczony festiwal się rozpoczyna, uciekają w popłochu i nie chcą wyjść na zewnątrz, dopóki ta dziwna orgia bezmyślnej przemocy się nie skończy. Oczywiście tym samym wzbudzają podejrzenia, gdyż jedynie starcy są zwolnieni z obowiązku wybijania szyb i tłuczenia się po ryjach niezależnie od płci.

O co chodzi? Pomyślałam, patrząc. Przyjemność z oglądania odcinka nakarmiona ciekawością ponownie skoczyła.

Przyznam, że to, o co chodziło do mnie trafiło. Że bardzo, bardzo żałuję, że tak naprawdę twórcy, jakby nieco zapomnieli o tym motywie, zostawiając go całkowicie na głowie oglądaczy, po tym jak już przeszli do ciągu dalszego, czyli wyjaśnień, kto właściwie rządzi planetą i narzuca jej swą wolę, tworząc z mieszkańców bezwolnych poddanych zbiorowi. Bo dla mnie to właśnie była kwintesencja. To, że władająca tym miejscem inteligencja nie potrafiła obejść ludzkiej potrzeby destrukcji, ludzkich emocji negatywnych i musiała raz na jakiś czas dopuszczać do aktów niekontrolowanej, a jednak kontrolowanej przemocy, by niejako spuścić parę poprzez zawór bezpieczeństwa. Nie da się tak po prostu zrobić lobotomii czołowej na społeczeństwie. Ludzie muszą chcieć być mili, łagodni i uprzejmi. Stworzenie sztucznego pokojowego społeczeństwa zwyczajnie nie wychodzi.

A ja ciągle się zastanawiam, czy ten morał do mnie trafia czy nie. Bo tak naprawdę trochę mi to zalatuje po raz kolejny podnoszeniem problemu: „Emocje najważniejszym elementem człowieka”. Serial dość często się wokół tego tematu kręci i tutaj znów było podobnie: bez wojen, przemocy i całego tego syfu człowiek nie byłby człowiekiem i byłoby w ogóle beznadziejnie. Oczywiście, tu mamy nieco inną sytuację, bo wymuszony spokój społeczeństwa z Bety III jest patologią i w tej postaci, w której wszystko urządził Landru, na pewno nie ma racji bytu. A jednak nie kupuję tego, że pokój i radość są pragnieniami z gruntu bezsensownymi. Z innej strony, przypomina mi się przy tej okazji wypowiedź Wellesa: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgiów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką.” – bo chyba właśnie na to zwracał uwagę Spock, kiedy wytykał, że ten pokój, który zapewnił społeczeństwu Landru, to pokój maszyny, zabija kreatywność i nie pozwala ludzkości się rozwijać.

Ale tutaj nie zniknęły wszystkie emocje. Przede wszystkim nie zniknął strach, prawda? Trudno też mówić o tym, że zniknęły negatywne emocje, bo tak naprawdę one jedynie się kumulowały, a i sam strach trudno do pozytywnych emocji zaliczyć. Ja to raczej rozumiałam nie jako likwidowanie emocji, a wyrywanie kawałka natury – brakowało równowagi na co dzień i dlatego „eksperyment” Landru się nie udał.

Zresztą w końcówce było aż nazbyt dobrze widoczne, iż o to właśnie chodziło, choć między sceną „zamieszek” a raportem socjologa pozostawionego na planecie celem pomocy mieszkańcom w powrocie do „normalności”, temat się właściwie nie pojawił.

Co jeszcze było widać, to charakterystyczny dla człowieka lęk przed byciem władanym przez maszynę i to, że w ludzkości jest coś, co każe jej się buntować mimo wszystko. Podziemie, spisek, próba przewrotu – na to właśnie trafili nasi bohaterowie.

Mnie tu z kolei zaintrygowała sama maszyna. Fajne jest to, że nie można właściwie o niej mówić jako o antagoniście. Komputer nie był zły. Jego twórca – Landru – także nie. Chciał jak najlepiej i robił to, w co wierzył. Z tego względu w gruncie rzeczy współczułam trochę maszynie (inna sprawa, że wywołanie awarii przez Kirka jakoś wyjątkowo mi się nie kleiło, no ale rozumiem zamysł i nie wnikam w detale) i postrzegam Landru prędzej jako ofiarę pewnego utopijnego marzenia niż wroga.

Bohaterowie, którzy o dziwo – łamią pierwszą dyrektywę! Dyrektywę nieingerowania w inne cywilizacje. I jak to tłumaczą? Właśnie tym, że działają przeciwko maszynie, nie przeciwko człowiekowi. Ciekawe, bo przecież maszyna była jedna, a ludzi na planecie, żyjących wedle jej zasad całkiem sporo. Czy faktycznie nie działali także przeciwko istotom żywym?

Dobry, ciekawy i po prostu przyjemny w oglądaniu odcinek. A jak ktoś lubi temat – to naprawdę polecam opowiadanie: Maszyna zagłady.

No tak… tylko ja nadal nie wiem, jak działały te rurki strażników – te, które obejrzał Spock i nie dostrzegł tam żadnych mechanizmów. A jednak one strzelały, potrafiły zabijać. Szkoda, ze tego nie wyjaśniono.
Niemniej odcinek też bardzo mi się podobał.

Uch. Rurki strażników. No fakt. Coś jak:








Mr. Spock: How often mankind has wished for a world as peaceful and secure as the one Landru provided.
Captain James T. Kirk: Yes. And we never got it. Just lucky, I guess.



Court Martial

autor: Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 2 lutego 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Don M. Mankiewicz

No i po raz kolejny mamy Jamesa Kirka przed sądem. Cóż – nikt nie mówił, że bycie kapitanem będzie łatwe. Tym razem jednak Kirk nie odpowiada za wszystkie grzechy gatunku ludzkiego, tylko za swój własny błąd: podejrzany jest bowiem o celowe doprowadzenie do śmierci członka załogi, oficera rejestrowego Benjamina Finneya (Richard Webb).
Żeby nie było wątpliwości: to nie jest jeden z moich ulubionych odcinków. W gruncie rzeczy, trochę mnie zirytował. Rozumiem zamysł – rozumiem chęć pokazania wyższości człowieka nad maszyną. Nie zgadzam się z tym podejściem z wielu powodów i wskazałabym pewnie parę tekstów kultury, które stawiają tę filozofię pod dużym znakiem zapytania, ale pojmuję, co kierowało twórcami. Chyba. Niemniej całe to przesłanie, które tak gorliwie w przemówieniu na sali sądowej wyłożył adwokat Samuel T. Cogley (Elisha Cook – swoją drogą, w ogóle zapamiętajmy tę postać, bo kiedyś, kiedyś jeszcze do niej wrócimy – jak Jeżuś da, a Partia pozwoli), moim zdaniem mocno się w odcinku rozmyło, przytłoczone tak naprawdę jednym, co się okropnie rzucało w oczy: brakiem kompetencji ludzi.
Naprawdę – cały ten proces był dla mnie cokolwiek dziwaczny. Choćby fakt, że nie było żadnego śledztwa. Dostali rejestr i zeznanie – i to tyle. Na tej podstawie sędziowie Gwiezdnej Floty wydawali werdykt, mimo że tu i ówdzie pojawiały się przecież wzmianki o tym, że komputer – choć zasadniczo nie może kłamać – może jednak mieć awarię, popełnić błąd. Czemu nikt nie sprawdził, czy komputer Enterprise działa poprawnie? Tak samo aspekt psychologiczny: pani prokurator Areel Shaw (Joan Marshall) niby brała to pod uwagę i miała o tym krótką rozmowę z McCoyem, ale przecież to było tylko gdybanie. Jeśli już chcemy opierać oskarżenie na czymś takim, chyba wypadałoby faktycznie przebadać podejrzanego, a nie poprzestawać na ogólnikowym stwierdzeniu, że no tak, generalnie gdzieś w kosmosie takie zachowanie byłoby prawdopodobne. Ja wiem, że się nie znam, ale moim zdaniem po prostu psychologia nie w ten sposób działa.
(źródło)
Niemniej Areel przynajmniej w ogóle coś robiła. Co prawda uważam, że nieudolnie i gdyby tylko ludzie zebrani na sali sądowej ruszyli szarymi komórkami, jej teorie i wywody powinny być ukrócone, niemniej zawsze lepsze to niż nic. Rozczarował mnie wspomniany już Cogley, który prawdę mówiąc nic nie zrobił. Szkoda, bo zapowiadał się na ciekawego bohatera – owszem, może nic specjalnie odkrywczego, ale taki typ, który zawsze wzbudza sympatię: trochę szalony, używający niekonwencjonalnych metod, ale przecież geniusz. Tymczasem po tym, jak nabudowali wokół niego całą otoczkę, on sam jakoś tak… nic nie zrobił. Po prostu. Rozgadał się dopiero w momencie, w którym przyszedł Spock ze swoim własnym odkryciem.
Bo Spock był jedynym, który w ogóle chociaż spróbował przeprowadzić śledztwo. Kaman! To ma być wielka, ważna sprawa? Jeśli chodzi o coś tak istotnego, to przecież tym bardziej powinni zaprzęgnąć do jej drobiazgowego zbadania najtęższych śledczych, jakich ma Gwiezdna Flota.
Z drugiej strony, mogę to wszystko zwalić na karb tego, że wszak w Zjednoczonej Federacji Planet w XXIII w. zbrodni właściwie nie ma, więc może sędziowie sami do końca nie ogarniają. Może nie są przyzwyczajeni do oskarżania kogokolwiek. Może cała ta nieudolność systemu to tylko pokazanie, że życie w sielance może obrócić się przeciwko nam?
A może nadinterpretuję, ale właśnie to wymyśliłam i bardzo mi się ten pomysł podoba, o. Tego będę się trzymać.

Przyznam szczerze, że dla mnie ten odcinek był wybitnie bezsensowny. Jako pierwszy w serii zapisał mi się w pamięci tym, że go po prostu nie lubię. Nie lubię samej idei procesu, który nie jest poprzedzony żadnym śledztwem, a wszystko ma się okazać dopiero na sali sądowej. Irytuje mnie to, że prokurator należy do kobiet Kirka. Przecież to nie powinno mieć miejsca, prawda? Konflikt interesów i tyle – wszyscy wiedzą, że ona się z nim spotyka przed procesem i jest to OK. Dla mnie człowieka z przełomu XX i XXI wieku niepojęte. Choć oczywiście przy odrobinie dobrej woli jestem w stanie wytłumaczyć to sobie tak, że w wieku XXIII nikt już nie pomyśli o czymś takim, jak nieuczciwość, której motorem są emocje. Skoro Aleen pracuje, gdzie pracuje, żadne tam znajomości nie będą ważniejsze i ona zniszczy Kirka. W ogóle to nie wiem, czemu chciała go zniszczyć… Ktoś najwyraźniej tego od niej wymagał, tylko co to za rozkaz w tej bajkowej pokojowej rzeczywistości?
Po prostu całość tak bardzo nie trzymała się kupy – począwszy od dopuszczenia do Kirka córki jego rzekomej ofiary – że nie cieszyła mnie nawet rozszarpana koszula kapitana…

(źródło)
Co mi się w odcinku podobało, to wątki – a jakże – obyczajowe. Bardzo fajnie wypadła relacja Kirka z Aleen. Pani prokurator z jednej strony miała słabość do kapitana, z drugiej jednak – obiecała go zniszczyć. Ciekawy wątek i Joan Marshall, moim zdaniem, ładnie dała radę go pociągnąć.
Podobało mi się też to, że odcinek był de facto próbą przyjaźni – Kirk ma wielu znajomych, kolegów, przyjaciół, jest powszechnie uwielbiany. Ale dopiero w takiej sytuacji okazało się, kto tak naprawdę może być nazywany przyjacielem. Oczywiście, przy okazji dowiedzieliśmy się, że wybitność Kirka może przysporzyć mu wrogów. Mamy kolejny strzęp przeszłości Jamesa-prymusa. Dlatego tak bardzo wolę tego Kirka od tego Abramsowego: wszak bohater Williama Shatnera to tak bardzo niedzisiejsza postać! To praworządny dobry, który od czasu do czasu wdepnie jedną nogą w chaos, ale ogólnie jest uwiązany mnóstwem przepisów i obowiązków, których jednak przestrzega. Mógłby pewnie zataić błąd Finneya. Abramsowy Kirk zapewne tak by zrobił, bo to wpisuje się w model niepokornego chłopca, którego spróbowali zaserwować widzom. Ale mnie to nudzi i mierzi. Dużo ciekawiej patrzeć na walczącego z samym sobą prymusa.
Oczywiście, jak zawsze za Kirkiem poszli McCoy i Spock, jeden niósł wsparcie emocjonalne, drugi – rozwiązanie sprawy.

Podobał mi się też finałowy plot twist. Jakkolwiek od pierwszej chwili widz ma ochotę potrząsnąć bohaterami i wykrzyczeć do nich, że przecież zapis komputera można sfałszować, sprawdźcie, czy ktoś przy tym nie majstrował, to jednak fajnie wypada ta końcówka. Moje wątpliwości wzbudziło chyba tylko to, że uszkodzone przewody naprawiał Kirk a nie Scotty. To nie ma sensownego uzasadnienia poza takim, że skoro James Doohan w ogóle nie wystąpił w tym odcinku, to może miał powody. Grypę czy coś. Przyznam, że nie riserczowałam przyczyn. Po prostu aż się prosi, żeby naprawieniem tych szkód zajął się jednak ekspert w dziedzinie.

Ja z kolei miałam problem z kupienie tego plot twista. Może dlatego, że twórcy postanowili ten sfałszowany zapis komputerowy przedstawić w postaci nagrania z kamer na mostku? A ja co prawda wiem, że w dzisiejszych czasach być może (i tylko być może) jest możliwa zmiana zapisu filmowego, ale na pewno potrzeba na nią nieco czasu, prawda? Co innego zmiana zapisu sekwencji w kodowaniu maszyny zapisującej. To byłoby OK. Tymczasem ja widzę film, na którym Kirk popełnia błąd, o który się go oskarża. I w tym momencie myślę sobie – no to dzięki, kapitanie, tym razem spierniczyłeś. I potem już nie wierzę w nic, co widzę. Nie potrafiłam się tym razem wznieść ponad czasy, w których serial był kręcony. Może to po prostu moja wina?

No i zastanawiam się – tak już zupełnie na boku – czy kapitan Chandra (Reginald Lal Singh), jeden z sędziów, to hołd dla dwudziestowiecznego astrofizyka Chandrasekhara. Ale to tylko moje zgadywanki – dokładnie tego samego dopatruję się w postaci doktora Chandry, twórcy HAL-a 9000 z 2010: Odysei kosmicznej.

No i nie będę się wypierać: uśmiałam się z ostatniej sceny odcinka, tej po pożegnaniu Kirka i Aleen, kiedy kapitan z poważną miną powiedział, że to świetny prawnik. Ja wiem, że to bardzo prosty humor. A jednak działa. Bo bohaterowie, jakich wykreowali Leonard Nimoy, DeForest Kelley i William Shatner, tworzą piękne trio, które wzbudza emocje. I chociaż to nie jest mój ulubiony odcinek, to jednak cenię go za pokazanie nam tego całego obyczajowego tła. Kij z wyższością człowieka nad maszyną – przyjaźń, biczyz!

A mnie się końcówka podobała z powodu pracy kamery ;) I w sumie skończyłam oglądanie z bananem na twarzy.




– Mr. Spock, you're the most cold-blooded man I've ever known.

– Why, thank you, Doctor.

Tomorrow is Yesterday

Jak zawsze niezawodny Juan Ortiz
(źródło)
Premiera: 26 stycznia 1967
Reżyseria: Michael O'Herlihy
Scenariusz: D.C. Fontana

Ten odcinek to chyba pierwsza startrekowa podróż w czasie – i Jeżuś jeden wie, że zdecydowanie nie ostatnia. Nie uświadczymy tu obcych ras i eksploracji nieznanych galaktyk, ale prostą historię o tym, co by było, gdyby załoga Enterprise trafiła do naszego świata – świata drugiej połowy XX wieku, kiedy człowiek stawiał pierwsze kroki na drodze do podboju kosmosu. Właściwie gdyby się uprzeć, można by powiedzieć, że ten odcinek to pierwowzór dla późniejszego pełnometrażowego filmu, Voyage Home.

Jak łatwo zauważyć, Star Trek nie bawi się w teorię światów równoległych, do których przyzwyczai nas choćby Terminator piętnaście lat później, tylko traktuje podróże w czasie w dość klasyczny sposób: cofamy się i przesuwamy w przód po jednej i tej samej osi, nie wolno wpłynąć na przeszłość, bo przyszłość może się nie wydarzyć… ot, Powrót do przyszłości z załogą Enterprise. Muszę przyznać, że to może dla mnie odrobinę rozczarowujące – może mam za wielkie oczekiwania od Star Treka, ale brakuje mi tu jakiegoś solidniejszego zgłębienia problemu podróży w czasie.

A ja Ci powiem, że poczułam się całkiem usatysfakcjonowana samym faktem ogarnięcia, iż taka podróż może w ogóle przynieść problemy. Wiem, że dla nas to nie nowość, ale znów – mówimy o serialu z drugiej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Z drugiej jednak strony, pewnie czepiam się zupełnie niepotrzebnie: Tomorrow is Yesterday to przede wszystkim opowieść o ludziach, a nie o paradoksach czasowych czy czymś takim. O tym, jak się zachowują zwykłe jednostki postawione przed taką sytuacją – o różnicach dzielących człowieka z XXIII wieku i z połowy XX wieku. I tutaj myślę, że bardzo fajnie wyszło. Rzecz, która niezmiennie mnie urzeka: moment, w którym kapitan John Christopher (Roger Perry) dowiaduje się, że będzie miał syna: dla Kirka i Spocka liczy się tylko to, że syn odegra ważną rolę w historii podboju kosmosu, więc trzeba odstawić Johna na Ziemię w jego czasie, żeby niczego nie pokręcić – dla Christophera liczy się to, że będzie miał syna. Ma zwykły, ludzki zaciesz na myśl o swoim dziecku. Nie jestem nawet pewna, czy dotarła do niego ta informacja, że wspomniany syn będzie kimś ważnym dla dziejów.

(źródło)
Mnie zaś w tym miejscu zatrzymało na dłużej to, co było wcześniej – najpierw, jak zwykle konkretny pan Spock i jego: „John Christopher niczego nie dokona”, co po prostu może człowieka już na zawsze zniechęcić do działania; a potem ta ich bezkrytyczna wiara, iż facet zrozumie, że dla dobra sprawy musi zostać zanihilowany, albo przynajmniej nie wróci do swojego własnego życia. No przecież w XXIII wieku każdy ogarnia wyższą konieczność, nie?
Dobrze, że mu się ten syn trafił, bo jakoś mu to podreperowało psychikę na tamten moment, jak myślę.

Inna sprawa, że znów trochę naprędce to zostało przedstawione, no bo serio: jeśli Christopher junior by się nie urodził, to mam uwierzyć, że misja na Saturna by się nie odbyła? Czyżby naprawdę Stany Zjednoczone nie miały więcej zdolnych kapitanów, którzy by się do tego nadawali?
No ale dobrze. Oglądałam Efekt motyla, więc przyjmuję, że w domyśle serial mówi nam, że każdy, najmniejszy nawet detal (taki jak zmiana kapitana) może mieć ogromne znaczenie dla rozwoju wypadków. Po prostu brakowało mi tutaj jakiegoś dopowiedzenia konkretniejszego.

No i muszę nadmienić, że nie rozumiem końcówki. To znaczy: odesłali kogo trzeba na Ziemię, ale ja nie do końca rozumiem, czy odesłane osoby zachowały wspomnienie wizyty na Enterprise czy nie? Zachowywały się jakby nie, ale nie widzę żadnego uzasadnienia dla ewentualnej utraty pamięci. Wszak na tej zasadzie załoga Enterprise również powinna stracić wspomnienie wizyty na Ziemi roku 1969. Znów mam wrażenie, że na niekorzyść fabuły zagrał brak czasu.

Ja to chyba przyjęłam na zasadzie całkowitej wiary w słowa kapitana. No skoro on tak mówi, to tak jest, nie? Czy im zapodadzą eliksir zapomnienia, czy cokolwiek innego – nie będą pamiętać. Ale fakt, jak już mi to uświadomiłaś to ugryzło.

(źródło)
Z innej bajki: zdawało mi się, że do przeniesienia w czasie potrzeba było warp 10. Tutaj wystarcza nam warp 8. Zabawne, bo w poprzednim odcinku ta sama prędkość (przypomnę, że totalnie nieosiągalna) nie wywołała żadnych efektów poza miotnięciem załogą o ściany. Którym to efektem, ma się rozumieć, w Tomorrow is Yesterday również mogliśmy się cieszyć (nie, wciąż nie wymyślili pasów bezpieczeństwa).

Przyznam, że tu miałam jednak większego niż zwykle facepalma. No bo przecież tym razem doskonale wiedzieli, że będzie rzucać, no! Toć przecież na każdym statku, czy okręcie morskim w takiej sytuacji ludzie przywiązywali się do czego się dało, tak? W ochronie zdrowia i życia, ale nie, załoga Enterprise bez siniaków, to nie ta sama załoga…

No i w ogóle muszę tu nadmienić, że John Christopher to bardzo sympatyczna postać i trochę żałuję, że późniejsza obecność jego syna w Star Treku ograniczyła się do aktywności pozaserialowych. Bo została w tym odcinku zawiązana fajna historia, do której można by wracać jeszcze pewnie nie raz.


Koniec końców jednak odcinek zostawił po sobie pozytywne wrażenia – owszem, można by pewne rzeczy zrobić dokładniej, pewne wątki poszerzyć, ale nie wolno zapominać, że twórcy mieli na całość zaledwie 40 minut, podczas gdy fabuła ma potencjał na film pełnometrażowy. Nie należy się dziwić pewnym skrótom. Bohaterowie są wiarygodni i wzbudzają sympatię (nawet nieszczęsny strażnik z bazy [och on był świetny moim zdaniem, bardzo elegancko wprowadzony element komiczny; no i długość jego nogawek… przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy może faktycznie mundury wojsk amerykańskich nie mają spodni trzy czwarte] ). No i walka: naprawdę w odcinku dostajemy ładną, dynamiczną walkę, gdzie Kirk mierzy się z trzema przeciwnikami. Oczywiście, całość zrobiona z pewnym przymrużeniem oka [zwłaszcza ten ciekawy skok ze śrubą i powalenie kilku przeciwników na raz za pomocą wjazdu bokiem…], ale widać, że z Gornem naprawdę musieli mieć dobre powody, dla których wyszło tak jak wyszło. Ot, Tomorror is Yesterday to przyjemny odcinek, który za każdym obejrzeniem cieszy tak samo.



- I am going to lock you up for two hundred years.
- That ought to be just about right.