Catspaw

rys. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 27 października 1967

Reżyseria: Joseph Pevney

Scenariusz: Robert Bloch



Ach, okropny mam problem z tym odcinkiem. Od dwóch tygodni Siem mnie kopie i trąca po kostkach, żebym wreszcie coś napisała, a ja wciąż to odwlekam. Mój kłopot jest tym głębszy, że Catspaw to epizod reżyserowany przez Josepha Pevneya, którego przecież zdążyliśmy już poznać z tak świetnych odcinków jak The City on the Edge of Forever czy Amok Time, a wkrótce zobaczymy jego The Trouble with Tribbles. Joseph Pevney za swój wkład w Star Treka został nagrodzony Hugo Award w 1968 roku. Śmiało mogę powiedzieć, że obok Marca Danielsa, jest to mój ulubiony TOSowy reżyser.

Może więc wina leży po stronie scenarzysty, Roberta Blocha? Sama nie wiem. What Are Little Girls Made Of? nie jest złe i porusza zagadnienia, które w ten czy inny sposób mnie interesują. A jednak myślę, że wszystko to, co nie podoba mi się w Catspaw, tkwi właśnie w scenariuszu.



Oto bowiem kapitan Kirk, doktor McCoy i oficer Spock są zmuszeni do przeniesienia się na planetę Pyris VII po tym, jak z – pozornie rutynowej – misji wraca jedynie dzielny mały redshirt Jackson, choć uczestniczyli w niej również panowie Sulu i Scotty. Jackson zaś wraca tylko po to, żeby umrzeć.

Zaczyna się więc całkiem przyzwoicie, a potem – zamiast zapewnić widzom równie przyzwoitą kontynuację – leci Halloween. I oto mamy dowód na to, że odcinki specjalne niekoniecznie są dobrym pomysłem.



(źródło)
Catspaw jest bowiem właśnie odcinkiem specjalnym – halloweenowym. A mam wrażenie, że gdyby nie parcie na ten świąteczny klimat, dałoby się z niego wyłuskać coś więcej. To znaczy bez przesady (o tym, czemu wydaje mi się, że mimo wszystko cudów nie należy oczekiwać – za chwilę), ale przynajmniej byłoby przekonująco.

Dostajemy załogę Enterprise, która wpada prosto w halloweenową imprezę: są trzy wiedźmy, czarny kot, zamczysko i tego typu klimaty. Próbuje się te wszystkie zjawiska tłumaczyć w ten sposób, że to odwołania do pierwotnych strachów człowieka.Ale ja tego w ogóle nie kupuję. Choćby te wspomniane przed chwilą trzy wiedźmy: nie kojarzy mi się to z grozą, nie budzi lęku. Głównie nasuwa na myśl literaturę, dalej oczywiście idą skojarzenia z wszelakimi mitologiami, gdzie triada wieszczek jest dość powszechnym zjawiskiem. Ale nikt, nawet pan Spock, nie wmówi mi, że to jest coś, czego w głębi duszy się boję. Po prostu wszystkie rzeczy, pokazane w odcinku, są mocno… niestraszne. A jeśli już, to odwołują się do strachu solidnie już oswojonego. I zupełnie nie wierzę, że to mogłoby faktycznie przerazić tak twardo stąpających po ziemi ludzi, jak załoga Enterprise.

Słowem – jako coś krążącego wokół horroru, to ten epizod moim zdaniem zupełnie się nie sprawdza.

Cóż… właśnie się od Ciebie w tej chwili dowiedziałam, że powinnam się bać. Albo przynajmniej widzieć lęk u bohaterów. Szlag. Prawdę mówiąc, w ogóle nie załapałam motywu grozy. Wiedźmy – dokładnie, jak piszesz – skojarzyły mi się z wieszczkami. A potem był wielki kot. I głównie zastanawiałam się, czym go wkurzali przy kręceniu odcinka, że sobie posyczał *wchodzi do torby*

(źródło)
Ale teraz dalej: dlaczego, nawet gdyby strachy były rzeczywiście straszne, wciąż kręciłabym nosem.

Bo ja naprawdę nie wiem, o co temu odcinkowi chodzi. Jakie właściwie było przesłanie? Jaki problem był poruszony? W What Are Little Girls… jest dość wyraźna konfrontacja człowieka z maszyną, jest samotność nieśmiertelnych androidów – no po prostu jest problem, który zostaje w głowie po seansie. A tutaj? No dobra, było podjaranie się cielesnością w wykonaniu istot, które na co dzień tej cielesności… nie wiem… nie mają? Tak by można pomyśleć, że nie mają, gdyby nie ostatnia scena, w której wyraźnie widać, że te stworzenia są w pełni fizyczne. Ot, fizyczne i zmiennokształtne. Więc na czym polega ich problem tak właściwie? Albo inaczej: o czym jest ten odcinek? Bo dla mnie to tak mocno o niczym, za wyjątkiem parcia na pokazanie czegokolwiek z akcentem halloweenowym.

Oczywiście, wspominek o Old Ones jest zabawny. To znaczy – bawi, że być może uniwersum Star Treka mogłoby mieć crossover z uniwersum Lovecraftowskim. I nawet żałuję, że to są tylko takie drobne akcenty, bo byłby to chyba crossover mocno wybuchowy. Oglądałabym.



Cóż więcej mogę rzec o tym epizodzie…? Chechow znów w kretyńskiej peruce, bo – zdaje się – wciąż zapuszczał włosy do roli. Respekt za efekty z gigantycznym kotem. Internety ponadto podsunęły mi, że odgłosy wydawane przez malutkich kosmitów w ostatniej scenie to w istocie dźwięki wydawane przez świeżo wyklute aligatory wzywające matkę. Uznałam, że powinniście to wiedzieć.

A ja jako zupełny nieogar w kwestii ciekawostek z netu jestem Ci niezmiernie wdzięczna za to, że pozwoliłaś mi poznać ten fakt…

Przyznam, że mam kompletną pustkę w głowie, jeśli chodzi o ten odcinek. Fakt, obejrzałam go dawno, więc może pustka wynika z dziury w pamięci. Z drugiej strony – są odcinki, które pamiętam, choć widziałam je jeszcze dawniej… Być może był niejaki, być może wielki kot wyparł wszystkie inne wrażenia, a być może problem polega dokładnie na tym, o czym mówisz – tak naprawdę trudno wyłuskać ideę, która przyświecała twórcom, przy kręceniu tego odcinka. A gdybym miała się mocno napiąć, mocno wysilić, to wspomniałabym pana Spocka – jego komentarz do “wieszczby” mnie spłakał.




– Don’t let her touch your wand, Captain.

The Doomsday Machine


autor: Juan Ortiz

Premiera: 20 października 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Norman Spinrad

Patrzę ekran i patrzę, i rozmyślam od czego zacząć rozważania na temat kolejnego odcinka, którego polski tytuł – oddajmy sprawiedliwość osobom odpowiedzialnym za nasze odpowiedniki – wreszcie ma ścisły związek z oryginalnym…
Patrzę zatem i czuję, że na samym początku muszę to z siebie zrzucić, bo mnie wręcz prześladuje: Maszyna Zagłady, wytwór obcej nieznanej rasy spoza Galaktyki, niszczyciel planet, na których żeruje, czerpiąc paliwo z przetwarzania okruchów jakie je zamienia, istne perpetuum mobile zniszczenia, przerażająca groza – i tak dalej i tak dalej – ma kształt rurki z kremem. Zobaczyłam ją i zachciało mi się rurki z kremem. Próbowałam przewalczyć do skojarzenie. Kosmiczny czerw. To też pasuje, zwłaszcza z tym przetwarzaniem planet na paliwo. Naprawdę próbowałam, ale to jest silniejsze ode mnie – rurka z kremem. [damn… masz rację…]
OK. Powiedziałam. To teraz może coś mądrego.
Odcinek porusza groźbę konfliktu na skalę galaktyczną, który – jak stwierdzają bohaterowie na podstawie obserwowalnych przesłanek – wymknął się spod kontroli i obecnie zagraża dosłownie wszystkiemu. Porównanie tajemniczej, sunącej przez galaktykę broni z ziemską dwudziestowieczną bronią atomową, padające z ust kapitana Kirka z pewnością mogło pomóc widzom lat sześćdziesiątych poczuć grozę sytuacji w jakiej znalazł się Wszechświat. Grozę, którą po raz kolejny rozwieje dzielna załoga USS Enterprise, choć nie bez strat.

Nom, bardzo wyraźnie czuć ducha czasów w tym odcinku. I to w ogóle jest fajne – bo wiemy, że twórcy starali się dotrzeć z jakimś przekazem do widzów. Zależało im, żeby widzowie coś zrozumieli. Może teraz trochę się to zdezaktualizowało, w sensie zagrożenie atomowe nie paraliżuje ludzi, ale chyba nadal jest zrozumiałe.

źródło
Najbardziej poruszający widok tego odcinka to USS Constellation z dziurą w poszyciu, cicha, jakby martwa, dryfująca pośród odłamków czegoś, co jeszcze niedawno było jedną z trzech zniszczonych planet świeżo odkrytego układu. Przesłani na jej pokład Kirk ze Scottym i paru innymi członkami załogi znajdują na mostku komandora Deckera (William Windom) – kapitana Constellation – oszalałego z rozpaczy po tym, jak pragnąc ratować załogę przed atakiem potwornego wojennego robota przesłał ją na planetę, która chwilę później została zniszczona. Tym razem decyzja, iż jak przystało na kapitana, pozostał na rannym okręcie nie przysporzyła mu honoru, a jedynie ogromnych wyrzutów sumienia, będących motorem jego dalszych działań.

I warto tu przypomnieć, że Matt Decker to ojciec Willa Deckera, przez chwilę – kapitana Enterprise z The Motion Picture. Jeśli by spróbować porównać daty, to wychodzi na to, że junior żył już, kiedy ginął komandor – nie dość, że żył, ale był już chyba dorosły, może zaczynał Akademię. Ciekawa jestem, czy Matt myślał o potomku (w sumie Kirk, próbując przekonać komandora do zawrócenia, mógł trochę trącić te struny, a nie tylko o Flocie). Przecież skoro miał rodzinę, to chyba było mu o wiele trudniej podjąć ostateczną decyzję. Dziwię się w sumie, że koniec końców ją podjął. Poczucie obowiązku i wyrzuty sumienia były najwyraźniej silniejsze od więzi z rodziną? No ale tego raczej nigdy nie zgłębimy…
Inna sprawa, że och jej, aż mi było szkoda Deckera, kiedy rzucił „nie odważysz się” do Spocka. Ha! Do Spocka! xD
Ach, no i jeszcze: załoga Enterprise to jakieś czterysta osób, jeśli dobrze pamiętam. To naprawdę trochę dziwne, że jeden facet jest w stanie wyrwać się z aresztu, wykraść wahadłowiec i nim odlecieć. Może pora zmienić program treningowy redshirtów? :P

Ten odcinek w ogóle z mojego punktu widzenia dość mocno sięgał do etosu ziemskiej marynarki – podobnie, jak na okrętach Ich Królewskich Mości, gdy dowodzący okrętem podejmował nawet najdziwniejsze, przeczące logice i zdrowemu rozsądkowi decyzje, prawie nigdy nie ośmielano się tych decyzji zmieniać, a często nawet komentować, tak i tu – musi być naprawdę źle, żeby pan Spock posunął się do odebrania władzy szalonemu komandorowi, a i to na podstawie znanemu pewnie tylko Spockowi punktu regulaminu Gwiezdnej Floty.

I to zresztą chyba nie jedyny moment, kiedy na pokładzie USS Enterprise widać ducha marynarki – przecież Kirk udzielał już ślubu, że nie wspomnę o gwizdku, którym wita się ważnych oficjeli. Są w tym dość konsekwentni.

źródło
Powyższe – przejęcie władzy na Enterprise przez Deckera i beznadziejna, a także w mojej opinii dość bezmyślna próba zniszczenia obcej broni (lecimy i napierniczamy, choć widać jak na dłoni, że pancerza naszej rurki z kremem to totalnie nie rusza), to główna oś fabularna odcinka. Jej tło z mojego punktu widzenia stanowiły rozmyślania w temacie jej twórców – jedynie zasygnalizowane przez bohaterów wspomnianym wyżej porównaniem do bomby atomowej – dla mnie jednak najbardziej frapujące.
No bo wypuścili ją i co? Wymknęła się spod kontroli? Ktoś tam, gdzieś daleko, w odległej galaktyce ma wyrzuty sumienia z jej powodu? A może nie został nikt, kto mógłby je mieć? Bo zniszczyła wszystko, co mogła tam i w poszukiwaniu paliwa przyszła do nas? A może po prostu było to tak dawno, że nawet jeśli istnieją jacyś potomkowie jej twórców, to gdyby zawróciła na ich teren byłaby dla nich równie tajemnicza i obca, jak dla załogi kapitana Kirka?
No i jeszcze jedno – całkiem niedawno pan Arthur C. Clarke uderzył mnie takim zdaniem:
– A dlaczego miałyby takimi być? – spytał Hilvar. – To jedno z pytań, nad którymi nasi filozofowie rozprawiają od wieków. To nieprawdopodobne, aby prawdziwie inteligentna rasa była nieprzyjazna. (Miasto i gwiazdy).
Wróciło do mnie w kontekście Maszyny Zagłady.
Jak bezmyślnym trzeba być, by wypuścić coś takiego na żer? Coś, co nie podlega kontroli żadnego operatora, co samo także nie myśli i może istnieć niemal wiecznie?

Myślę, że gdyby tylko ludzie potrafili coś takiego stworzyć, zrobiliby to. Oczywiście, nie z myślą o tym, żeby puścić na żer i pozwolić latać przez Jeżuś wie ile dekad. Na pewno byłyby jakieś zabezpieczenia, wyłączniki i tak dalej. Ale wiadomo jak jest – na początku wydaje się, że to dobry pomysł, a potem wychodzi jak zwykle. Może maszyna przypadkiem zeżarła swoich twórców? A może włączyli ją za wcześnie, zanim wszystkie zabezpieczenia były zainstalowane? Możliwości wypadków jest mnóstwo. I ponieważ to wszystko jest mocno prawdopodobne, dlatego tak ważne – moim zdaniem – jest ciągłe ostrzeganie ludzi. Że coś takiego może się stać. Bo chyba wcale nie jesteśmy mądrzejsi od twórców Maszyny Zagłady.

źródło
Oczywiście, jeśli nie trafi na dzielnych członków Federacji Planet, którzy zrobią wszystko, by przeciwstawić się niszczącej sile. Działania Deckera moim zdaniem do końca są nieracjonalne i noszą znamiona aktu samobójczego, nie zmierzającego już wcale do zwycięstwa, lecz po prostu do wyciszenia sumienia. Oto dowódca dołącza do załogi. Jedynie przypadek sprawia, iż jego uczynek prowadzi do odkrycia sposobu na zniszczenie obcej broni. [Zauważyłaś, że w ogóle dość popularne jest niszczenie obcej broni w ten sposób…? Dzień Niepodległości, Gwiezdne Wojny – złota metoda na każdy problem: wlecieć do środka i wysadzić! Na miejscu obcych naprawdę zaczęłabym zabezpieczać jakoś swoje urządzenia od wewnątrz] Znamienne – narzędziem staje się ranna Constellation, ona także idzie w ślady swego kapitana i załogi, jakby niejako dokonywała zemsty na tym obcym, niebezpiecznym tworze. Myślę, że to dobrze, że skończyła, jak skończyła. Kto niby miałby obsadzić ten statek pełen duchów, gdyby Kirkowi udało się inaczej rozwiązać problem i doholować ją do doków remontowych? I tu z kolei nasuwa się skojarzenie z Terminusem Lema.
Taki właśnie jest ten odcinek – rodzi skojarzenia, daje pożywkę wyobraźni. A poza tym mamy rewelacyjnego Scotty’ego – jakże mi się podobało, gdy nie podjął najmniejszej próby dyskutowania rozkazu, kiedy kapitan kazał mu się teleportować z Constellation! Scotty jest dzielny, ale także rozsądny. Wie, kiedy należy odpuścić, bo niczego nie osiągnie się uporem i śmiercią. No i brakowało mi Uhury. Jak to tak, że na stanowisku łącznościowca siedzi jakaś obca kobita?

Brak Uhury był całkowicie karygodny i nie mam pojęcia, co to była za babeczka, ale była pfuj i już. I Uhura na pewno by umiała połączyć się z Kwaterą! Ale racja, Scotty był doskonały. Choć to u niego w sumie norma.




– Random chance seems to have operated in our favor.
– In plain non-Vulcan English, we've been lucky.
– I believe I said that, Doctor.