The Immunity Syndrome

Autor: Juan Ortiz
Premiera: 19 stycznia 1968
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Robert Sabaroff

Dla porządku napiszę na wstępie, iż polski tytuł tego odcinka to Pożeracz światów. Jest na tyle odległy od oryginału (choć trudno mu odmówić tego, że pasuje do treści), że uważam za stosowne go przytoczyć.

I, jakkolwiek rzeczywiście „Pożeracz światów” na swój sposób jest adekwatny, to jednak żałuję, że tłumacz nie spróbował czegoś w stylu „System immunologiczny” czy „Układ odpornościowy” – myślę, że byłoby całkiem fajnie i nie tak… nie wiem… siermiężnie? Te polskie tytuły są takie zupełnie bez polotu, banalne i wyprane z idei, podczas gdy w oryginale tytuły odcinków nierzadko są same w sobie perełkami.

Dla mnie odcinek ten jest festiwalem artystycznych upadków – słowa kapitana do załogi „przygotujcie się na odpalenie silników” oznaczają na USS „Enterprise” tyle co: „przygotujcie się na siniaki” i nieodmiennie mnie to bawi – oraz pięknym obrazem przyjaźni pana Spocka, doktora McCoya i oczywiście kapitana Kirka, choć tego ostatniego jakby w tym akurat odcinku nieco mniej.

Yup, absolutnie uwielbiam to, jak tutaj są zaprezentowane relacje tej trójki – przy czym, owszem, głównie chodzi o McCoya i Spocka, bo Kirk pozostaje jakoś na drugim planie. Choć też ma swoje momenty – wystarczy wspomnieć o dylemacie, którego z przyjaciół wysłać na pewną śmierć. Mocne, dramatyczne.
Moja ulubiona scena to ta, w której doktor ma życzyć Spockowi powodzenia: naprawdę ładnie im to wyszło, co tu dużo gadać – dość wzruszająco. To dość konsekwentnie budowana relacja: żaden z tych dwóch się do tego nie przyzna, dzieli ich właściwie wszystko, ale jednak darzą się nawzajem ogromnym szacunkiem i sympatią. Uwielbiam to i niezmiernie żałuję, że do tej pory żaden z nowych Star Treków nie zdołał tego odtworzyć (choć Beyond był naprawdę blisko).

Ale od początku.
Oto kapitan Kirk i jego dzielna załoga właśnie skończyli wykonywanie trudnego i
[źródło]
wyczerpującego zadania. Wszyscy żyją tylko nadzieją na zasłużony odpoczynek w jakimś miłym miejscu. Niestety – najpierw dociera do nich urwany sygnał z wolkańskiego statku USS „Intrepid”, potem polecenie z Bazy Gwiezdnej Sześć, które każe im porzucić nadzieję na wypoczynek i zbadać przyczynę zerwanego kontaktu z układem Gamma 7A.
Moment utraty łączności z USS „Intrepid” jest mocno znamienny. Pan Spock doznaje czegoś w rodzaju ataku, wypręża się gwałtownie, odczuwa ból, a potem mówi, że statek z czterystoma Wolkanami na pokładzie przestał istnieć. Czy to Wam czegoś nie przypomina?
Po przybyciu do rzeczonego układu załoga USS „Enterprise” orientuje się, że nie tylko „Intrepid” przestał istnieć. W miejscu układu Gamma 7A istnieje tylko pustka kosmosu i coś, co wygląda jak wyrwa w tejże pustce – czarna plama, która po wnikliwej analizie okazuje się być gigantycznym organizmem jednokomórkowym, który pochłania stające na jego drodze układy i organizmy żywiąc się ich energią. Pierwsze objawy wśród załogi to osłabienie i drażliwość, jak przy ekstremalnym zmęczeniu – doktor McCoy walczy z tym aplikując wszystkim ogromne dawki stymulantów, które w odpowiednim czasie będą musieli odchorować. Teraz jednak liczy się czas, bo przecież kapitan Kirk nie pozwoli na to, by ogromny wirus zniszczył całą galaktykę.

Jak również: bo przecież w cholernym kwadrancie nie ma, ma się rozumieć, żadnego innego statku. Wiesz, ja się naprawdę czasem zastanawiam, czy Gwiezdna Flota w ogóle ma inne statki? xD

Ma! Te, które wpadają w kłopoty!

Co mi się ogromnie podobało w tym odcinku to nowe światło na doktora McCoya. Owszem, jest on przede wszystkim lekarzem, ale też ma duszę naukowca. Choć na początku mocno obstaje przy tym, że załoga nie powinna ryzykować i „rekomenduje przetrwanie”, to później wydaje się, iż zapomniał  o niebezpieczeństwie. Ważniejsze jest, że może poznać, zbadać i opisać nowy organizm, który go fascynuje do tego stopnia, iż stateczny pan doktor o siwych skroniach wygląda jak podekscytowany nastolatek.

A ja to widzę inaczej: nie tyle go to jara, ile on to uważa za swój obowiązek – bo wszak jest lekarzem. Obca forma życia jest… no właśnie: formą życia, organizmem. Kto ma badać organizm, jeśli nie lekarz? Dodatkowo McCoy, jak zresztą większość oficerów Enterprise, woli sam wystawić się na śmiertelne niebezpieczeństwo, niż pozwolić, żeby zrobił to ktoś inny. Bo McCoy ma ratować innych, a nie pozwalać na to, żeby umierali. Wszak jest lekarzem. ;) Oczywiście, dochodzi tu też cicha rywalizacja ze Spockiem – niemniej myślę, że całościowo postawa doktora wpisuje się w jego… no, doktorowatość. Co zresztą absolutnie uwielbiam i niesamowicie lubię za to McCoya.

Ja jednak widzę fascynację możliwością badań – sprawdzenia swojej teorii, bo wszak na początku jest to jedynie teoria, którą trzeba dopiero poddać weryfikacji.

Drugą kwestią, dla której uważam ten odcinek za jeden z lepszych (i która właściwie ściśle wiąże się z pierwszą) jest rywalizacja doktora, oficera naukowego i kapitana o to, który z nich lepiej nadaje się do misji z założenia samobójczej. Co piękne – kapitan stosunkowo szybko się poddaje (o rozsądku Kirka! wreszcie jesteś z nami!) [zaskakująco szybko! Oddaj nam naszego Kirka, hochsztaplerze!] a na dodatek szybko wychodzi, iż chęć samodzielnego wykonania zadania wywołana była przez niechęć do podjęcia decyzji o tym, którego z przyjaciół wysłać do wnętrza organizmu, by podłożył w nim bombę, przed którą zapewne nie zdąży uciec.
Ostatnia rozmowa Bonesa ze Spockiem – tuż przed startem wahadłowca szarpnęła mnie w emocje. Tak, to bardzo Siemowy odcinek jest.

Uhm, no właśnie mnie też. Już zresztą o tym wspomniałam gdzieś wyżej. U-wiel-biam.

Jednocześnie jest to jeden z idealnych przykładów odcinka oszczędnościowego –
[źródło]
ostatnio, przy okazji A Piece of Action pisała o tym Fraa. Tu nie mamy właściwie żadnej scenografii, oprócz stałej z wnętrza statku oraz kokpitu wahadłowca. Cała praca speców od efektów wizualnych to animacja czarnej plamy zasłaniającej niemal cały ekran na mostku. Wszystko opiera się na dialogach w podstawowych lokacjach – mostek, ambulatorium, winda. I zupełnie mi to nie przeszkadza uważać The Immunity Syndrome za jeden z fajniejszych odcinków, nawet jeśli nie mogę powstrzymać chichotu, gdy pan Scott dramatycznym tonem informuje o całkowitej utracie mocy, podczas gdy całe pomieszczenie świeci kolorowymi lampkami niczym choinka, a oświetlenie nawet nie udaje, że słabnie.

W ogóle jeśli chodzi o efekty, to to jest jeden z tych odcinków, które podziwiam. Bo te efekty były naprawdę dobre jak na tamten czas i tamten budżet. Nie mówię tu, ma się rozumieć, o tych cyfrowo zremasterowanych, tylko o pierwotnych: naprawdę były niczego sobie, a późniejsze ich podrasowanie miało raczej kosmetyczny charakter.
Zresztą, tu w ogóle muszę powiedzieć, że bardzo lubię to, jak Oryginalna Seria została zremasterowana. To zupełnie nie tak jak w przypadku starej trylogii Gwiezdnych Wojen: gdzie, podjarawszy się CGI, wpierdzielili jakichś komputerowych kosmitów z dupy, a olali ewentualne faktyczne poprawienie niedociągnięć. Poprawione efekty w tym odcinku stylistycznie są spójne z całą resztą i nie rażą, to raz. Dwa, że niektóre rzeczy poprawili rzeczywiście z głową: chodzi mi tu o wyciemnienie Enterprise w tych ujęciach, gdzie statek widać z zewnątrz, kiedy znajduje się w czarnej strefie, pozbawionej światła gwiazd.
Tutaj można porównać.

W ogóle jeszcze muszę rzucić garścią randomowych uwag:
Po pierwsze, podobało mi się bardziej ogólne zestawienie wrażliwości ludzkiej i wolkańskiej – ładne odwrócenie ról, bo wszak to ludzie oficjalnie uchodzą za takich czułych, a Wolkanie to sam lodowiec. Lol nope.
Po drugie, ten odcinek dość wyraźnie mi uświadomił, jak skromna jest opieka medyczna na Enterprise. xD No bo serio: około czterystu członków załogi i jest jeden lekarz? Ja rozumiem, że on ma zespół pielęgniarzy… ale mimo wszystko, kaman!
Po trzecie, liczba dramatycznych „dum dum DUUUM” na minutę w tym odcinku – bezcenna. :D
Po czwarte, stare i sprawdzone metody są najskuteczniejsze: kij, czy chodzi o wielką rurkę z kremem, czy o gigantyczną amebę. Rozpiżganie od środka nie może zawieść.
Po piąte, jeden koleś zrobił na mostku salto przez barierkę! *podnosi plakietkę z liczbą przyznanych punktów: 10* Brawa za styl![*rozgląda się za swoją plakietką z dziesiątką* zaiste szacun!]
Po szóste, uwielbiam w tym odcinku Scotty’ego, który generalnie i za przeproszeniem, w tańcu się nie pierdoli, tylko po prostu robi co do niego należy – odgrywając w  całym dramacie rolę tyleż fundamentalną co pozostającą w tle. Niesamowity gość.


– Tell doctor McCoy, he should have wished me luck.

A Piece of the Action

Premiera: 12 stycznia 1968
Reżyseria: James Komack
Scenariusz: David P. Harmon

Niezmiennie podziwiam Oryginalną Serię za to, jak obchodzi problem małego budżetu w kolejnych przygodach. A to przenosi załogę Enterprise w czasie – zbiegiem okoliczności: w rzeczywistość mocno zbieżną z czasami współczesnymi twórcom serialu – a to na planetę, która niezwykłym trafem wygląda jak nasz świat parędziesiąt lat temu. A Piece of the Action to właśnie taki przypadek (o czym nie zapomnieli tłumacze polskiego tytułu, przekładając go na: „Lata dwudzieste”).
Dostajemy tu kolejny humorystyczny epizod, choć – w moim odczuciu – humor jest tu mniej nachalny niż w The Trouble with Tribbles. Jeśli jednak wierzyć internetom, to właśnie wspomniany odcinek o Tribblach w dużej mierze przyczynił się do powstania A Piece of the Action: producent, Gene L. Coon, po sukcesie The Trouble… dostrzegł potrzebę wrzucenia do serialu większej liczby komediowych odcinków. Zresztą, o mały włos, a na Sigmę Iotię II wróciłaby załoga Deep Space 9, ale ostatecznie postanowiono, że zostanie wysłana jednak do Tribbli. Nie ukrywam, że ogromnie jestem ciekawa komiksu A Piece of Reaction, który zrobił to, czego nie uczynił serial: pociągnął dalej historię gangsterskiego odcinka Oryginalnej Serii. Jeśli tylko uda mi się z tą historią zapoznać, nie omieszkam się pochwalić.

Ale wracając do A Piece of the Action: trudno nie zauważyć, że to odcinek głównie nastawiony na dobrą zabawę. Niemniej warto wspomnieć, że porusza dość istotną w uniwersum Star Treka kwestię: problem Pierwszej Dyrektywy. Oto bowiem USS Horizon w 2168 roku odkrył planetę Sigma Iota II wraz z zamieszkującym ją ludem, który znajdował się u progu industrializacji. Iotianie zaś byli inteligentnymi… naśladowcami. A Federacja w owym czasie nie miała jeszcze Pierwszej Dyrektywy. Problem więc jest wyczuwalny z daleka. Załoga USS Horizon ingerowała jak głupia, a mieszkańcy planety chłonęli. I przeobrażali się. A w końcu, kiedy po stu latach trafił na nich USS Enterprise, stanowili coś zupełnie niezwykłego.

(źródło)
Aż dziw, że dali radę w ten sposób tyle lat funkcjonować i nie wytrzebili się wzajem do nogi. Swoją drogą – wybrali sobie ze wszystkiego, co USS Horizon im zostawił akurat wielką księgę chicagowskiej mafii. Ciekawe dlaczego? Była najciekawsza? Najłatwiejsza do naśladowania? A może głupio się zastanawiam, bo w końcu jak można naśladować instrukcję zbudowania komunikatora? Bardziej zastanawiające jest to, że ktoś w załodze USS Horizon uznał, że to będzie lektura w sam raz do podzielenia się z cywilizacją na niższym stopniu rozwoju…

W tym miejscu zresztą we mnie kluje się pytanie: kim Iotianie byli przedtem? Kimś w rodzaju „siebie”, czy może w czasie, kiedy spotkała ich załoga Horizon, naśladowali po prostu kogoś innego? Jakąś cywilizację, która odwiedziła ich planetę odpowiednio wcześniej? Mam wrażenie, że w ogóle cywilizacja takich mimików to cholernie ciekawy temat i można by to wykorzystać szerzej.

Kolejną kwestią, którą widzę w tym odcinku, jest krytyka religii – oczywiście, nasuwa się tu jako pierwsze chrześcijaństwo, ale nie upierałabym się przy ograniczaniu wyłącznie do jednego wyznania. Spock dziwi się: „Niesamowite. Zbudowali całą kulturę na podstawie książki.” – czyż to nie brzmi znajomo? [no tak, skojarzenie, którego trudno uniknąć, zwłaszcza, że książka spoczywała na specjalnym miejscu, niczym na ambonie]. Czy nie można patrzeć na Iotian jako na fanatyków religijnych? Star Trek zresztą nie po raz pierwszy i nie ostatni podgryza religię, przy czym – za co ogromny szacun – robi to bez obrażania czy prób kompromitowania jej. Po prostu mamy wyraźny sygnał, że w tej wizji przyszłości Ziemi i ludzkości nie ma miejsca na religię. Ale przecież inne kultury, spotykane w kosmosach, prezentują pod tym względem inne postawy i wcale nie muszą być gorsze.
Ale odpłynęłam oczywiście.
(źródło)
Zastanawiające jest to, jak Kirk i jego załoga potraktują Pierwszą Dyrektywę: z jednej strony, rzeczywiście próbują raczej dostosować się do napotkanej, po-horizonowej rzeczywistości, a nie „nawracać” Iotian na pierwotne tory. Co jest chyba najlepszym, co mogą uczynić w tych okolicznościach. Mleko się wylało, nie ma sensu tego odkręcać, bo mogliby tylko narobić więcej szkód. Z drugiej jednak strony, sami dorzucają kolejną ingerencję, usiłując naprawić tę chicagowsko-gangsterską cywilizację i zjednoczyć ją. Wcale nie jestem przekonana, czy Kirk miał do tak daleko idącej ingerencji prawo.

Też nie jestem i przyznam, że żart w końcówce wydał mi się odrobinę nie na miejscu ;)

Ale wspomniałam gdzieś na początku, że to odcinek humorystyczny – i o tym też należy pamiętać. Szczególnie rozczulający jest, oczywiście, Spock. Jak zawsze w podobnych sytuacjach, ma spory problem z przystosowaniem się do tego, zupełnie mu obcego, sposobu wypowiadania się i zachowania. O ile Kirk bez trudu wciela się w gangstera z lat dwudziestych, o tyle Spock będzie niezmiennie tym uroczym, zabawnym odmieńcem, który nie zna slangu, uważa go za głupi i dziwaczny, ale się stara.
Kirk zresztą prawdziwie błyszczał w tym odcinku: jego umiejętność przystosowania się do sytuacji, jego wyobraźnia – są naprawdę niezwykłe. Oglądałam scenę poświęconą grze fizz bin i płakałam ze śmiechu.
Oczywiście, nie trzeba chyba wspominać o tym, jak Kirk i Spock lansowali się w cadillacu – dostaliśmy tu piękne zderzenie technologii i obecnie przypominam sobie tylko jedną równie fajną sytuację – Scotty’ego, który usiłuje rozpracować komputer w The Voyage Home.

Scena z cadillakiem mnie osobiście rozczula. Podziw dla nich taki wielki, że jakoś wspólnymi siłami doszli do tego, jak w ogóle ruszyć. Poszło im zdecydowanie lepiej niż mi, kiedy pierwszy raz wsiadłam za kierownicę ;)

Doskonali też są Bela (Anthony Caruso) i Krako (Vic Tayback) – wielki szacun dla Josepha D’Agosty, odpowiedzialnego za casting. Panowie idealnie odegrali szefów mafii i człowiek ani przez moment nie przestawał w nich wierzyć.
Ach, no i rzecz, która dla mnie osobiście była szczególnie jarająca: poznaliśmy pełną ksywkę McCoya! Nasz poczciwy doktor w istocie ma przezwisko „Sawbones”, które pochodzi z XIX w. i odnosi się do lekarzy wojskowych, zwanych łapiduchami (czyli właśnie „sawbones”, które zresztą w oryginale jest dużo bardziej sugestywne niż polski odpowiednik) z powodu amputacji, dokonywanych często i gęsto podczas wojny secesyjnej.

No po prostu lubię ten odcinek i z przyjemnością go oglądam. Jest lekki i przyjemny, a jednocześnie porusza ciekawe problemy, nad którymi można się dłużej zastanowić. Dla mnie rewelacja.



– Are you afraid of cars?
– Not at all, Captain. It's your driving that alarms me.