Journey to Babel

autor: Juan Ortiz


Premiera: 17 listopada 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: D. C. Fontana

Dziś zacznę od wyznania – ogromnie lubię ten odcinek. Mam wrażenie, że jest w nim pewnego rodzaju rozmach i to na różnych poziomach. Po pierwsze na poziomie charakteryzatorskim – od co najmniej kilku odcinków brakowało pracy dla charakteryzatorów [prawda, nie pomyślałam o tym – choć Tellaryci wyglądają co najmniej szpetnie]. Po drugie na poziomie przedstawienia Federacji. Owszem, Enterprise w każdym odcinku pokonuje wielkie odległości, bada nowe planety, niesie federacyjny kaganek w głąb kosmicznej pustki, ale dość rzadko widać w serialu szersze działania tego organizacyjnego tworu jakim jest Zjednoczona Federacja Planet.

Fakt, jakoś mam wrażenie, że TOS rzadko kiedy sięga po wielką politykę. Tu i ówdzie coś się pojawia, zresztą zaraz będziemy miały jeden z moich ulubionych odcinków – Friday’s Child, gdzie znów trochę zahaczymy o działania Federacji, ale to pikuś w porównaniu z tym, co zaserwuje nam Następne Pokolenie. Nie ukrywam, że dla mnie to akurat przemawia na korzyść Oryginalnej Serii. Nie jestem fanką wielkiej polityki i bardzo lubię składać sobie realia z przemyconych tu i ówdzie drobiazgów.

Tymczasem Journey to Babel rozgrywa się wokół głosowania jakie ma się odbyć na planetoidzie o wcale nie znaczącej nazwie Babel, a dotyczyć będzie losów kopalnianej planety Coridan. Czy Coridianie zostaną dopuszczeni do Federacji, tym samym otrzymując jej ochronę przed imperium romulańskim?
Źródło
Cóż tego się nie dowiemy, albowiem tak naprawdę zebranie na Enterprise przedstawicieli różnych ras wchodzących w skład Federacji (co ciekawe – wszystkie one są humanoidalne, co może prowadzić do ciekawego wniosku, że jednak wspólnota interesów jest łatwiejsza do osiągnięcia, jeśli ma się podobne preferencje co do chociażby oddychania
[w sumie dość oczywiste – zobacz, jaką sztuką było w ogóle nawiązanie kontaktu z Hortą. Skoro ledwo mogli porozumieć się na poziomie najprostszych, najsilniejszych emocji, trudno oczekiwać, żeby zaraz zakwitł między nimi handel zagraniczny. Pewne podobieństwa między stronami porozumienia są chyba niezbędne]) stanowi dla twórców jedynie przykrywkę do przedstawienia widzowi bliżej pana Spocka.

Oto bowiem ambasadorem planety Wolkan okazuje się być Sarek (Mark Lenard) – ojciec Spocka, który przybywa na pokład Enterprise wraz ze swą ludzką żoną – Amandą (Jane Wyatt). Konflikt między ojcem, a synem widoczny jest od samego początku. Pięknie przedstawiona została niedelikatność Kirka, który widząc, że coś jest na rzeczy, zupełnie po ludzku próbuje doprowadzić do konfrontacji – przedstawić ojcu syna z jak najlepszej strony. Jeszcze piękniejsze są chłodne reakcje obydwu Wolkan. Nie zarzucają niczego kapitanowi, nie wyjaśniają mu niczego, ale też zdecydowanie odrzucają wszelkie próby pośrednictwa.

Oczywiście przeciwwagą dla męża jest Amanda – nie zatraciła swej ludzkiej emocjonalności, choć zdecydowanie widać, iż pobyt pomiędzy Wolkanami uczynił z niej osobę niezwykle jak na ludzkie standardy łagodną i
Źródło
powściągliwą. Do czasu. Przychodzi bowiem moment, w którym okazuje się, iż Sarek jest poważnie chory i tylko skomplikowany zabieg, angażujący oddającego krew pana Spocka może mu dopomóc. 

Przyznam, że w związku z tym zabiegiem, a właściwie – wedle słów doktora – w związku z tą operacją mam odrobinkę wątpliwości, gdyż z jednej strony McCoy bez wahania się jej podejmuje, z drugiej bredzi coś o własnej nieznajomości wolkańskiej fizjologii. Jakoś tego nie kupuję. Panie doktorze, akurat! Pan pozwoliłby sobie na niewiedzę w temacie fizjologii członka załogi, za którego jest pan odpowiedzialny? Albo ktoś tu usiłuje mi coś wmówić na potrzeby podkręcenia dramatyzmu, albo coś nie zagrało w tłumaczeniu.

Sama nie wiem. Fakt, słusznie zauważasz, ze Wolkanin czy nie, Spock jest członkiem załogi i trudno sobie wyobrazić, żeby McCoy nie był przygotowany do ewentualnej interwencji. Z drugiej strony, nasz dzielny doktor chyba rzeczywiście nie jest orłem z anatomii obcych ras: zna podstawy, ale tak przypomnę Spock’s Brain, który jeszcze nas czeka, z operacją mózgu pana Spocka: owszem, McCoy operował, ale bezpośrednia pomoc pacjenta była niezbędna. Z kolei w Undiscovered Country lekarz nie uratuje Klingona – i choć to nie jego wina, wraca motyw nieznajomości obcej anatomii. Jakkolwiek więc to się wydaje trochę nielogiczne i z lekka bez sensu, nie jestem pewna, czy aby TOS nie podtrzymuje dość konsekwentnie wersji „McCoy nie umie w obcych”.

Dramatyzmu zresztą wcale nie trzeba podkręcać.
Podkręcają go zgromadzeni na pokładzie Enterprise dyplomaci, gdy jeden z nich zostaje znaleziony z przetrąconym (volkańską metodą) karkiem, a inny rzuca się na kapitana Kirka z nożem. Swoją drogą – jakże cudowny skok-atak wykonał tu dzielny kapitan! U mnie zdecydowanie wygrywa, nie wiem do końca, co chciał tym skokiem osiągnąć, ale sama figura ma ode mnie 10/10. [jak to: co chciał osiągnąć? Zachwyt fanek i 10/10 punktów właśnie! xD]

W tym momencie obowiązki rannego kapitana musi przejąć Spock. Zwłaszcza w obliczu faktu, iż za Enterprise podąża niezidentyfikowany pojazd, który w każdej chwili może rozpocząć ostrzał.
Cała sytuacja między Spockiem a Kirkiem – Spock wybierający dobro statku ponad życie ojca, Kirk ryzykujący głębszy uraz i ukrywający słabość, by wmówić Spockowi, że już nie jest potrzebny na mostku – jest po prostu piękna. Uwielbiam ją od początku do końca. Od pierwszej decyzji Spocka i reakcji jego matki do tego momentu, gdy lekarz pokładowy Leonard McCoy, nie bacząc na
Źródło
rangi i łańcuch dowodzenia, ucisza obydwu, każąc im leżeć w łóżkach.
Relacje między tą trójką są po prostu wspaniałe.
Nie mogę też pominąć milczeniem obecności siostry Chapel, po której wyraźnie widać, że jej uczucia do Spocka, pojawiające się w Amok Time mają się zupełnie dobrze i wciąż coś jest na rzeczy.
Podsumowując – naprawdę dobry, wypełniony po brzegi odcinek, nawet jeśli trochę mnie kłuje brak miejsca na szczegółową prezentację przeszłości rodziców Spocka. W końcu para z nich dość niezwykła, prawda? [na szczęście ten temat wróci jeszcze nie raz – i właściwie fajnie, że tę historię poznajemy stopniowo, a nie ot tak, w jednej, masywnej ekspozycji]

Ogólnie mnie ten odcinek aż tak nie zachwycił – to znaczy podobał mi się, co do tego, nie może być wątpliwości. Ale te relacje wszystkie wydały mi się dziwne. Miałam wrażenie, że oni wszyscy sami nie ogarniają, czego chcą. Najpierw matka nie chce, żeby Spock ratował ojca, potem nagle chce, McCoy też raz chce operować, innym razem się miga. Kirk i Spock mnie nieco wkurzali, bo zachowywali się jak duże dzieci i jakoś nie kupowałam do końca logiki Spocka… a właściwie, to ej: skoro niedysponowani byli obaj, to mostek mógł objąć po prostu kolejny w hierarchii oficer, nie? Wszyscy oni cierpieli na jakiś przerost ego. :P

To nawet padło – że przecież Scotty się tym zajmie, ale nie, Spock uznał, że w żadnym razie, tylko on się do tego nadaje.

No, ale było na pewno intensywnie. I ciekawie. I wątek kryminalny, a Sareka bezwzględnie uwielbiam.




Not precisely, Doctor. On Vulcan the "teddy bears" are alive, and they have 6-inch fangs
 

Metamorphosis

(źródło)
Premiera: 10 listopada 1967
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: Gene L. Coon

To jeden z tych odcinków, co do których mam dość mieszane uczucia. Z jednej strony – ogromnie mi się podoba, że przedstawiono widzom Zeframa Cochrane’a (Clenn Corbett), jedną z najważniejszych postaci z uniwersum Star Treka, wynalazcę napędu warp i człowieka, który nawiązał pierwszy kontakt z obcą cywilizacją. Człowieka, który był autorem słów „by odkrywać dziwne, nowe światy i cywilizacje, dzielnie zmierzać tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek”. Z drugiej jednak strony, główny wątek tego odcinka jest tak okropnie dziwaczny…

Przede wszystkim, ja zupełnie nie rozumiem relacji zachodzącej między Towarzyszem a Cochranem. W pierwszej chwili jest wyraźnie powiedziane, że to miłość. Na jakiej postawie Kirk dochodzi do takiego wniosku? Nie mam bladego pojęcia. Dla mnie to wyglądało jak facet stojący w kolorowej chmurze, dla Kirka zaś – jak miłość. Dobra, niech mu będzie. Ale to wcale Kirkowi nie przeszkadza wmawiać jakiś czas później wspomnianej już chmurze, że ona nie potrafi kochać. Skoro nie potrafi kochać, to skąd ta miłość kilkanaście minut wcześniej? Niech się Kirk zdecyduje: widzi uczucie czy jednak nie?
Sam Cochrane jest trochę wkurzający. Jak słusznie zauważa Spock, Zefram trwa w związku z Towarzyszem przez sto pięćdziesiąt lat. I przez te sto pięćdziesiąt lat ta relacja, ten związek w niczym mu nie przeszkadzał, tak? Dopiero kiedy okazało się, że Towarzysz to samica, Cochrane uznał, że to potwór i w ogóle foch i tup. Ja zapytuję: WTF? Co tak nagle ubodło Zeframa, że po stu pięćdziesięciu latach uznał, że Towarzysz jest fuj? Czy naprawdę głos, jakim przemówiła chmura, miał aż tak fundamentalne znaczenie, że przekreślił związek trwający półtora wieku? Wiecie, to dość długa znajomość – można by pomyśleć, że przez ten czas obie strony się poznały tyle o ile i jeśli mają do siebie jakieś wąty, to będzie to coś poważniejszego.
Muszę tu dodać, że trochę jak kulą w płot strzelili z tym, że rodzaj męski i żeński są stałą. Przy mojej całej sympatii do doktora McCoya, no to ten – serio, Leonard? A słyszałeś o rozmnażaniu bezpłciowym, obupłciowości, androginii, hermafrodytyzmie, wreszcie o temperaturowej determinacji płci, o płci genetycznej i epigenetycznej? Kaman, rodzaj męski i żeński to sprawy mętne nawet na Ziemi, cóż dopiero mówić o obcej formie życia! Jestem totalnym laikiem w tym temacie, ale nawet ja wiem, że to nie jest takie proste i że generalnie we wszechświecie nie wszystko musi być niezmiennie panią albo panem. Przyznam, że pod tym względem odcinek nieco rozczarowuje. Star Trek wydawał się zawsze dość postępowy, jeśli idzie o kwestie społeczne i obyczajowe, a tu wyskoczyli z takim czymś.

(źródło)
Sama pani Nancy Hedford (Elinor Donahue) jest mocno irytująca, ale muszę przy tym nadmienić, że całkiem wiarygodna. Oczywiście, rzuca pretensjami wyciągniętymi z kapelusza, ale ja jestem całkowicie przekonana, że sama znam kilka osób, które zachowałyby się w analogicznej sytuacji podobnie. Cóż począć – denerwujące to, ale po prostu tacy są ludzie [znaczy – ona jest ogromnie wiarygodna, ona ma znacznie więcej powodów do histerycznych reakcji i pretensji wziętych z przysłowiowej dupy niż ktokolwiek inny do tej pory w podobnych sytuacjach w serialu. Natomiast przyznam, że poczułam wielką irytację jej zachowaniem, bo tak bardzo bym chciała, żeby w awaryjnej sytuacji stanął wraz z bohaterami człowiek o innym charakterze. Choć raz, żeby się zachował inaczej. Racjonalniej. Takie moje głupiutkie pewnie życzenie *wchodzi do torby*]. Na szczęście jednak nie rozczarowuje pan Spock, który po swojemu, chłodno i logicznie próbuje rozgryźć Towarzysza. Nie zawodzi też Kirk – choć, jak wspomniałam, nie do końca czaję, jak on dopatrzył się tej miłości i czemu później odmawiał Towarzyszowi prawa do jej odczuwania – prezentował jednak postawę bardzo charakterystyczną dla Star Treka: był orędownikiem Człowieka – istoty wolnej, która zmaga się z przeciwnościami losu i dzięki temu rozwija się, dzięki temu w ogóle istnieje. Wedle słów Kirka, człowiek w niewoli obumiera, nawet jeśli fizycznie nadal istnieje.
Choć ten aspekt też budził moje wątpliwości. No bo przekrzykiwali się tak Kirk i Towarzysz w temacie tego umierania człowieka – i ja już sama nie wiem. Dużo razy padała fraza „cease to exist”, ale nie rozumiem, dlaczego żadna ze stron nie próbowała użyć innych określeń, objaśnić jakoś tego przestawania istnienia, zorientowawszy się, że interlokutor nie bardzo czai, o co chodzi. Niby Kirk z Towarzyszem dyskutowali, ale miałam wrażenie, że każda ze stron po prostu rzuca swoją garścią grochu o mur i nie ma żadnej próby porozumienia.

Muszę jeszcze wspomnieć o samym Towarzyszu: jak pisałam, kiedy okazało się, że jest kobietą, Cochrane uznał, że Towarzysz jest potworem, że to fuj i odrażające. Ale kiedy Towarzysz połączył się z Nancy w jej ciele – nagle cała ta potworność wyparowała. Nic nie przeszkadzało, że obca forma życia trzymała Cochrane’a w niewoli przez sto pięćdziesiąt lat, że uzależniła go od siebie. Ma cycki i długie rzęsy, da się przelecieć? No to gites, będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Trochę mi oklapły ręce.
Jakbym miała się dalej czepiać, to wspomniałabym, że jakoś kurde nie mam pojęcia, na czym opierał się ten związek. Wiecie, ja żyję w jakimś idealnym, urojonym świecie, w którym jeśli dwie osoby się kochają, to coś je łączy – nie tylko to, że jedna drugiej nie wypuściła z planetoidy. I kiedy Towarzysz wcielił się w Nancy, to ja ciągle myślę: co dalej? Towarzysz będzie dzień w dzień zbierał z podłogi skarpetki Cochrane’a? Kiedy Cochrane po raz enty zostawi podniesioną klapę toalety, Nancy pójdzie wyżalać się kwiatkom? Czy będą może każdego dnia tak samo uśmiechnięci i cukierkowo wpatrzeni w siebie? Przepraszam, ta druga opcja dla mnie jest bez porównania bardziej creepy.

(źródło)
Ta sytuacja jest w ogóle creepy. Obcy wpakował się w ciało kobiety i nikt nie ma z tym problemu. Wszystko jest cacy, bo przecież Nancy i tak umierała, a na dodatek w ostatnich majakach zeznała, że brak jej miłości. To teraz wszystko będzie OK., nasz wynalazca napędu WARP jednak przecież docenił uczucie i będą się we trójkę za rączki trzymali. W sumie trójkąt taki jakby nie było, a Ty im zarzucasz brak postępowości.
Ja wiem, oczywiście, że dla Nancy to wygrana i że pewno ona się zgodziła. Ale to się odbyło za kulisami. A wszystkie słowa, jakie padają z jej ust brzmią jak słowa Towarzysza. Dla mnie to jest przejęcie i ja nie kupuję właśnie tego, że wszyscy zdają się to uważać za świetne rozwiązanie. Nikt nie ma cienia wątpliwości. W sumie pani komisarz została sprowadzona do roli ładnego opakowania. Tak to czuję.

Nie rozumiem, dlaczego nie mogli opuścić planetoidy. Jasne, Towarzysz musiał na nią wracać – ale to nie oznacza, że na jakiś czas nie mógł jej opuszczać. Mogli urządzać sobie wypady w galaktykę, a co jakiś czas wracać, żeby Nancy się „posiliła”.

No po prostu cały ten wątek miłosny się kupy nie trzymał.

Właściwie to mogłabym po prostu w tym miejscu zaparafować i tyle. Zupełnie się zagubiłam w tym wątku. Przez chwilę nawet myślałam, że gdyby Towarzysz był facetem to by bardziej odpowiadał Cochrane’owi. Ale to nie to. Po prostu pan Cochrane przez 150 lat nie ogarnął, że stojąc w chmurze kolorów uprawia seks. Słabo jak na badacza ;)

Ale dobra, niech im tam będzie. To Zefram Cochrane! Gdybym mogła, to sama bym sobie postawiła jego statuetkę na biurku! No i znów mamy w centrum Człowieka, który chce być wolny, chce zwalczać przeciwności, chce napierać przed siebie i zdobywać kosmosy. Fajnie to wszystko wypadło. Nie jest to najlepszy z odcinków, ale zdecydowanie też nie najgorszy.

Muszę w tym miejscu nadmienić, że choć miałam sporo WTF-ów, to jednak odcinek oglądało mi się bardzo przyjemnie. W ogóle – wątek poszukiwań prowadzonych przez Enterprise ze Scottym na czele! To było świetne, ta determinacja, chłodna kalkulacja i działanie. I byli bardzo wiarygodni w tym, co robili. Lubię. Ogólnie jak najbardziej oceniam Metamorphosis na plus.




– You wanna leave here?

– Believe me, Captain, immortality consists largely of boredom.

Odejście Jeffa Huntera, czyli gdzie się podział kapitan Pike

Mały wpis poza kolejnością.
Niedawno natknęłam się na bardzo ciekawy artykuł dotyczący odejścia Jeffreya Huntera - czyli kapitana Christophera Pike'a z pierwszego pilota Oryginalnej Serii - Exit Jeffrey Hunter, Stage Left. Temat wydaje mi się na tyle interesujący, że (z niemałą frajdą, zresztą) spróbowałam przetłumaczyć ten tekst na polski. Dziękuję Siem za wsparcie i korektę, Michaelowi Kmetowi za błogosławieństwo, a Czytelnikom życzę przyjemnej lektury. Jeśli coś jest nadal mętne z powodu mojej translatorycznej niegramotności, dawajcie znać - postaram się poprawić.

***

Exit Jeff Hunter, Stage Left


Jeffrey Hunter jako kapitan Christopher
Pike oraz Janos Prohaska w kostiumie
humanoidalnego ptaka (scena wycięta
z finalnej wersji odcinka The Cage)
--źródło
Powszechnie wiadomo, że NBC odrzuciło pilotażowy odcinek Star Treka, Menażeria, w 1965 r. Nie jest też tajemnicą, że za tą decyzją sieci poszedł nietypowy ruch: zamówienie drugiego odcinka pilotażowego, Where No Man Has Gone Before, który został wyprodukowany w tym samym roku. Mniej jasne natomiast może być to, dlaczego potencjalna gwiazda serialu, Jeffrey Hunter, opuścił serię po tym, jak nie udało się sprzedać Menażerii.
Niestety, Hunter zmarł w 1969 r., zabierając tajemnicę ze sobą. Okoliczności odejścia aktora z serialu były na przestrzeni lat przedmiotem różnorodnych i sprzecznych teorii, możemy jednak spróbować je wyjaśnić.

W 1993 r. William Shatner (ze współautorem, Chrisem Kreskim) opublikował wspomnienia z produkcji oryginalnej serii Star Trek. O odejściu Huntera (które, oczywiście, miało miejsce zanim został zatrudniony w jego miejsce) miał do powiedzenia:

Prawdę mówiąc, Hunter nie tyle „nie mógł zaangażować się w serię”, ile został zwolniony.
Najwyraźniej z Jeffreyem były problemy. Nie podczas kręcenia, na planie czy coś w tym stylu, ale później. Zaczęły się, kiedy pojawiło się zielone światło dla drugiego pilota i żona Huntera, była modelka, nagle zaczęła zjawiać się na spotkaniach produkcyjnych. Widocznie nienawidziła pierwszego pilota, w wyniku czego zaczęła notorycznie wpadać do biura Gene’a i wykrzykiwać żądania typu „od teraz, mój Jeff ma być kręcony wyłącznie z pewnych konkretnych kątów” i najwyraźniej przyjęło to formę „Jeff chce tego”, „Jeff żąda tamtego”. Gene później powiedział mi, że wolałby mieć do czynienia z Jeffem i jego agentem, albo nawet Jeffem i gorylem, niż z Jeffem i jego żoną. Dodał, że pojawiło się tak dużo napadów złości, ograniczeń i ultimatów, że ostatecznie pomyślał „Cóż, nie mogę robić całego serialu w ten sposób. Doprowadzają mnie do obłędu.”
-- William Shatner i Chris Kreski, Star Trek Memories (1993), s. 70

W 1995 r. Leonard Nimoy opublikował własne wspomnienia o Hollywood, ze szczególnym naciskiem na Star Trek. Jakkolwiek jego wytłumaczenie odejścia Huntera jest mniej rozbudowane niż wersja Shatnera, podstawowe dane są bardzo podobne:

Prawdę mówiąc, [Spock] został jedynym bohaterem, który przetrwał z pierwszego pilota do drugiego, ponieważ zrezygnowano z Jeffa Huntera, kiedy jego żona zaczęła go reprezentować i stawiać przed Genem [Roddenberrym] nadmierne wymagania.
-- Leonard Nimoy, I Am Spock (1995), s. 32

W opozycji do wersji opowiedzianej przez Shatnera i Nimoya stoi ta, którą znajdujemy w Inside Star Trek: The Real Story z 1996 r., napisanej przez Herberta F. Solowa i Roberta H. Justmana:

Mieliśmy pomysł na udział Jeffa Huntera w serialu, ale nie w drugim odcinku pilotażowym. Nie wiedzieliśmy tylko, jak zapewnić mu to w umowie, ponieważ pomysł sieci, żeby sfinansować drugiego pilota po tym, jak pierwszego nie udało się sprzedać, był niespotykany. Musieliśmy opracować plan, który pozwoliłby nam zatrzymać Jeffa Huntera w obsadzie.
W oczach telewizji Nowego Jorku i Los Angeles, Star Trek był już porażką. Ale my wiedzieliśmy, że jest inaczej, i nie mogliśmy się doczekać, by wyświetlić ukończony odcinek pilotażowy naszej gwieździe, Jeffowi Hunterowi. Mieliśmy nadzieję, że to przekona go do zrobienia kolejnego pilota. Gene i ja czekaliśmy w sali projekcyjnej w Desilu*, aż się pojawi. Nigdy tego nie zrobił. Zamiast niego, przybyła aktorka Sandy Bartlett, jego żona. Wymieniliśmy pozdrowienia i skinąłem do Gene’a. Włączył interkom kabiny projekcyjnej. „Ruszamy”.
I tak to poszło. A kiedy leciały napisy końcowe i zapaliły się światła, żona Jeffa Huntera dała nam odpowiedź: „To nie jest rodzaj widowiska, które chce robić Jeff, a poza tym, to nie byłoby dobre dla jego kariery. Jeff Hunter jest gwiazdą filmową.” Pani Hunter była bardzo uprzejma i bardzo stanowcza. Pożegnała się i wyszła, zaskakująco i prędko usunąwszy naszą gwiazdę z naszego nowego pilota.
-- Herb Solow, Inside Star Trek: The Real Story (1996), s. 63

Która wersja jest poprawna? W tym przypadku – niemal na pewno historia opowiedziana przez Solowa i Justmana.

Choć kontrakt Jeffreya Huntera nie przetrwał w kolekcji serialu Star Trek, przechowywanej przez Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles, umowy wszystkich jego pięciorga towarzyszy z obsady Menażerii są tam publicznie dostępne. Były wprawdzie niewielkie różnice w warunkach finansowych umów z Majel Barrett, Peterem Duryea, Laurel Goodwin, Johnem Hoytem i Leonardem Nimoyem, ale zasadnicze ustalenia są takie same. Każdy aktor został zakontraktowany na odcinek pilotażowy (w tym przypadku Menażeria) i każdy miał zapewnione miejsce w regularnych odcinkach przez pięć lat (umowa mogła być przedłużona lub rozwiązana po każdych trzynastu odcinkach). Nikt nie mógł przewidzieć tego, że powstanie drugi odcinek pilotażowy, dlatego też Leonard Nimoy musiał podpisać nowy kontrakt 2 czerwca 1965 r., kiedy producenci przywrócili go jako Pana Spocka w Where No Man Has Gone Before. Innymi słowy, nie ma możliwości, by Roddenberry zwolnił swojego oryginalnego gwiazdora. Hunter był wolnym agentem* i miał pełne prawo, by odejść ze Star Treka.

List Roddenberry’ego do Huntera z 5 kwietnia 1965 r. potwierdza, że niekontynuowanie serialu było decyzją Huntera:

Powiedziano mi, że postanowiłeś nie kontynuować Star Treka. Oczywiście, to musi być twoja decyzja i muszę ją uszanować.
Możesz być pewien, że nie chowam urazy i oczekuję, że dalej będą cię spotykać publicznie i prywatnie przejawy wysokiego uznania, jakiego nabrałem dla ciebie podczas produkcji naszego pilota.
-- David Alexander, Star Trek Creator: The Authorized Biography of Gene Roddenberry (1994), s. 227

Nie jest jasne, czy Joan „Dusty” Bartlett (nie Sandy, jak pisali Solow i Justman) wpłynęła na odejście Huntera ze Star Treka, czy była tylko posłańcem. Jakakolwiek była rola Bartlett w tej decyzji, jej słowa na temat kariery Jeffreya Huntera nie sprawdziły się. Pod koniec 1966 r. Hunter powiedział popkulturowemu magazynowi Modern Screen, że nalegał na rozwód i w lutym 1967 r. jego małżeństwo zakończyło się. Niestety, podobnie jak kariera aktorska. Po pracy nad Star Trekiem Hunter wystąpił w kilku filmach kategorii B i pojawił się w garstce gościnnych występów w telewizji, ale nigdy już nie zbliżył się do poziomu kariery z późnych lat pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych. W 1969 r. doznał wylewu krwi do mózgu, przewrócił się – i zmarł podczas operacji. 

Uwaga historyka: w pewnym momencie lat siedemdziesiątych fani zaczęli odnosić się do pierwszego pilota za pomocą jego tytułu z pre-produkcji, The Cage, by odróżnić go od dwuczęściowego odcinka z pierwszego sezonu, Menażeria, do którego włączono materiał z niesprzedanego pilota. Najwcześniejszy przykład tego znalazłem w książce Davida Gerrolda, The World of Star Trek, opublikowanej w 1973 r., choć jest możliwe, że ta tradycja zaczęła się wcześniej, kiedy Gene Roddenberry zaczął wyświetlać ten odcinek podczas wykładów na college’u.

[autor: Michael Kmet]