Too Short a Season


Admirał Stary - źródło
Premiera: 6 lutego 1988

Reżyseria: Rob Bowman

Scenariusz: Michael Michaelian, D. C. Fontana



Gdybym miała powiedzieć o tym odcinku tylko jedno zdanie brzmiałoby ono – Oznaką młodnienia jest powiększanie się munduru admiralskiego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby młodniejący po zażyciu dwóch dawek specyfiku obcych przeciwko starzeniu admirał Mark Jameson (Clayton Rohner) był na starość otyłym gościem, albo chociaż przy kości. Ale nie, admirał, chory na nieuleczalną chorobę Iversona, która między innymi sprawiła, że jego nogi stał się bezużyteczne, jest drobniutki, zasuszony i wręcz kruchy. Im bardziej jednak młodnieje, im ciemniejsze stają się jego włosy, tym więcej fałd na mundurze.



Zaczęłam od marudzenia, bo to taka świecka tradycja, ale tak naprawdę ten odcinek bardzo dobrze mi się oglądało. Nikt nie kazał się Wesleyowi zamknąć (co może być związane z jego absencją w tym odcinku), Riker nie popisał się ani razu swoim mizernym intelektem, kapitan Picard wspaniale rozegrał sytuację, gdy doktor Crusher przyszła do niego z wątpliwościami odnośnie do stanu admirała. Swoją drogą, admirał zełgał w sprawie daty badań, bo nie wiedział, że dokument z wynikami będzie miał tę datę napisaną? Serio, dziwna ta przyszłość [stary był, zawsze mógł się tym tłumaczyć, nie?].

Cała załoga zachowywała się w porządku i nawet wyskok kapitana na akcję bojową jakoś mi nie przeszkadzał. W końcu Picardowi też się czasem należy trochę rozrywki, a skoro admirał mógł się uprzeć, by dowodzić bezpośrednią akcją, to czemu nie miałby w niej wziąć udziału kapitan. Na mostku został wszak w tym momencie pierwszy oficer, a kiedy zaczęło się robić gorąco wystarczyło po prostu dać sygnał do teleportacji.

Jedynie Troi, tradycyjnie nie popisała się jakoś szczególnie. Coś było nie tak z admirałem. No było. Dało się to zauważyć, ale powiedzmy, że tylko dzięki niej kapitan nabrał podejrzeń, które mu potem ugruntowała Crusher [wtręt nie na temat: przypomniałaś mi właśnie, że to było super głupie w epizodzie Angel One: tam też Troi po swojemu była pomocna, znaczy wyskoczyła ze swoim tradycyjnym pierdololo „czuję strach” i nawet Riker – NAWET RIKER – był w tamtym momencie lepszym empatą niż ona, bo przecież sam powiedział, że wtf, strach to mało powiedziane, tam było czuć paranoję. Ech, ech, doradco…].



Sam motyw przewodni odcinka, czyli dążenie dwóch uwikłanych w konflikt mężczyzn do konfrontacji po czterdziestu pięciu latach nie wzbudzał moich większych wątpliwości. Karnas (Michael Pataki), przywódca planetarny, potrzebował – jak dla mnie – samego siebie przekonać, że to nie on był winny trwającej cztery i pół dekady wojnie domowej. Potrzebował tego dla spokoju ducha, być może dlatego, by dać sobie radę z rządzeniem w czasach pokoju,
Admirał Średniostary z żoną - źródło
zamknąć jakiś rozdział, ale może też, by ładnie wypaść w oczach swoich ludzi. Admirał zaś po prostu czuł się winny. Przez czterdzieści pięć lat borykał się ze świadomością, że to, co przyniosło mu sławę negocjatora, za co był wszędzie chwalony, było w rzeczywistości porażką. Uratował zakładników (jak podkreślono w odcinku – sześćdziesięciu ośmiu ludzi), spełniając żądania terrorystów (na czele których stał wtedy Karnas), a czując, że danie im broni, którą nie dysponowali ich oponenci jest nie fair, dał ją także tym drugim. Błyskotliwy pomysł. Akurat doskonały, jeśli ma się ochotę na czterdzieści lat wojny i jakieś miliony zabitych. Jak ten człowiek sobie radził z własną psychiką tyle lat, to nie mam pojęcia. Wątpliwości moje wzbudzają inne rzeczy. Na przykład fakt, że Karnas wzywa akurat Marka Jamesona do negocjacji z nieokreślonymi terrorystami i nikt nie widzi w tym niczego dziwnego przypisuję wielkości kosmosów. Po namyśle, mogę jeszcze przyjąć taką wersję, iż dowództwo Gwiezdnej Floty uznało, że Karnas jest po prostu próżny i uważa, że ktoś, kto pokonał jego w negocjacjach jest najlepszy. Znacznie bardziej jednak nie wierzę w to, że nikt nie wiedział, że Jameson dał im broń. Że de facto uzbroił obie strony. OK. Jak pomyślę, potrafię to sobie wytłumaczyć – w sumie może i ktoś wiedział, ale właściwie to, co miał teraz zrobić? Ale czemu za takie negocjowanie nie został odsunięty od tego typu działań? Nie, nie rozumiem. Chyba jednak, gdyby wiedzieli, to by nie był admirałem…



Bardzo mi się ten cały wątek podobał, taki w moim guście: starzy ludzie uwikłani w jakąś przeszłość, która zeżera ich od środka i żaden z nich nie potrafi sobie z tym poradzić. Nie mam problemu też z tym, że nikt nie wiedział o tym, że Jameson dał Karnasowi broń – znaczy, ktoś może wiedział. Ale choćby pierwsze z brzegu wyjaśnienie: ci, którzy o tym wiedzieli, mogli od lat nie żyć. Może właśnie dlatego dopiero teraz Karnas upomniał się o Jamesona? Może umarli wszyscy, którzy byli wtajemniczeni i którzy mogliby coś podejrzewać?

W ogóle podoba mi się, jak w tym wszystkim Karnas i Jameson byli do siebie podobni. Obaj przez długie lata wmawiali sobie, że postąpili totalnie słusznie. I chyba koniec końców żaden z nich w to nie wierzył. Dwóch smutnych starców. Myślę, że ta konfrontacja w gruncie rzeczy wyszła im na zdrowie.



Nie mogę nie wspomnieć o żonie admirała – Anne (Marsha Hunt). Wspaniała postać, cudowna, dobra osoba. Anielica, przy takim mężu. A może po prostu żona marynarza z powołania. W końcu, jak wspomina, za ich czasów nie
Admirał Niestary - źródło
istniały kwatery rodzinne na statkach Federacji. Ich małżeństwo polegało na ciągłych rozstaniach i powrotach. Może to pozwoliło jej wytrzymać z takim mężem i nie zastrzelić go, gdy radośnie jej obwieścił, że miał dwie porcje leku odmładzającego, eksperymentował na sobie i nie pomyślał nawet, że ona mogłaby wcale nie chcieć powtórnej młodości. A już fakt, że wciągnął w końcu obydwie porcje, żeby młodnieć szybciej, to po prostu porażka [no, teoretycznie wspomniał o tym, że zdobędzie więcej, żeby i dla niej starczyło…]. Jego sprawy (a także jego punkt widzenia na problem własnej choroby) były dla niego na tyle ważne, że nie pozwolił żonie nawet wyrazić swego zdania. Jak w czasie służby – pan admirał zadecydował, a wszyscy powinni go słuchać. Brzydko, panie Jameson!



Och, pan Jameson zdecydowanie nie jest postacią pozytywną w tym zestawieniu! Ale muszę przyznać, że to wszystko mi się bardzo fajnie klei: tak naprawdę on się nie zmienił od czasów młodości. Wpadł na jakiś pomysł i postanowił go zrealizować, nie zastanowiwszy się nawet przez chwilę, że może to głupie. Tak było, kiedy przekazywał broń Karnasowi i jego przeciwnikom. I tak było czterdzieści lat później, kiedy wszedł w posiadanie lekarstwa. W ogóle wydaje mi się, że Jameson to totalnie ostatnia osoba, która powinna być jakimkolwiek negocjatorem. Ty chyba masz problem, Gwiezdna Floto…

I bardzo mi się podoba, że Anne nie chciała leku. Chociaż, jeśli mam być szczera, to trochę się zastanawiałam, po co miałaby go brać: piękna kobieta, w dodatku mam wrażenie, że wcale nie taka stara. A już na pewno nie zbliżyła się do tych 85ciu lat, o których była mowa w przypadku Jamesona. A co mi tam! Prawdę mówiąc, sprawdziłam w internetach: aktorka miała wówczas 71 lat. I wyglądała imho świetnie. Bajdełej: Marsha Hunt żyje i wciąż świetnie wygląda, będąc najstarszą żyjącą aktorką występującą w Star Treku. Dwieście lat, Marsho!





– Officially, the story is that, after two other mediators were murdered, I went in and negotiated with Karnas to bring out the hostages safely.


11001001

(źródło)
Premiera: 1 lutego 1988
Reżyseria: Paul Lynch
Scenariusz: Maurice Hurley, Robert Lewin

Okej, całkiem szczerze – mam kłopot z tym odcinkiem. Z jednej strony – no dobra, podobał mi się. Nie miał niczego, do czego mogłabym się przyczepić. Z drugiej jednak – nie ma też niczego, co by mnie jakoś szczególnie urzekło.
To, co rzuciło mi się w oczy, to oczywiście łatwość, z jaką po raz –enty ktoś porywa USS Enterprise. W Oryginalnej Serii takie epizody zdarzały się nagminnie i mam wrażenie, że TNG nie odchodzi zbyt daleko od tej tradycji. Owszem, tutaj załoga jest nieco usprawiedliwiona, no bo Binarzy nie byli jacyś zupełnie znikąd, zasadniczo wszyscy myśleli, że mogą im ufać. Ale to i tak dziwne.

To, co budzi moje największe wątpliwości, to nie Binarzy, tylko holodek.
Znaczy no: na czym niby polega to super wyrafinowanie holograficznej symulacji? Czym tak ogromnie zachwycał się Riker? Pomijam fakt, że wychodzi nam tam na jednak dość prymitywnego seksistę, no ale łotewer. Czy Laska w czerwonej sukience była taka nadzwyczajna, bo znała francuski? Czy ki czort? Pamiętam holograficzne postaci z The Big Goodbye i naprawdę nie widzę żadnej różnicy. Odcinek próbuje nas przekonać, że babeczka wygenerowana pod sam koniec, kiedy już Binarzy sobie poszli z Enterprise, nie jest tak doskonała, jak ta, w której zakochał się Riker – ale ja tego nie kupuję. Tak naprawdę nie pozwolili jej się nawet śladowo wykazać, więc cóż to za ocenianie. Ot, wyglądała trochę inaczej.
Inna sprawa, że dość ciekawym aspektem jest w ogóle samo zakochanie się w holograficznej symulacji. Z jednej strony, każdy na pokładzie Enterprise doskonale wie, że generowane przez komputer postaci nie są prawdziwe – z drugiej jednak, wraca to, co zostało już zasygnalizowane we wspomnianym The Big Goodbye: jak ocenić tę „prawdziwość”? Jeśli hologram wierzy, że odczuwa emocje i że ma swoje życie, to czy to jest mniej warte od tego, gdyby je naprawdę odczuwał? W sumie to trochę jak chip emocji u Daty: jego emocje też będą niejako syntetyczne, zaprogramowane przez człowieka i wgrane. Ale czy to naprawdę ma znaczenie?

Jedna rzecz jest w tym epizodzie, która mnie autentycznie zirytowała: to znaczy – z jakiegoś magicznego powodu, kiedy pojawił się problem na pokładzie statku, załoga – głównie w postaci Geordiego – stwierdziła, żeby nie mówić o tym kapitanowi i pierwszemu oficerowi. Nożesz kurde mać! O co chodzi? To nie był problem typu „szef ochrony pociągnął mnie za warkocz”. To był potężny fakap z antymaterią. Serio uważamy, że kapitan nie musi o tym wiedzieć? Geordi, o co ci chodziło? Jak w takiej sytuacji dwie najważniejsze osoby na pokładzie mają w ogóle ufać swojej załodze? Czym ta decyzja była motywowana? Nie rozumiem. Naprawdę.

Moje internety twierdzą, że ten kod znaczy
tyle co "É" :( (źródło)
Nie jest tak, że odcinek miał tylko irytujące elementy.
Przede wszystkim, po raz któryś jednym z jaśniejszych punktów okazał się… Wesley. Naprawdę. Obawiam się, że ja go chyba polubiłam. To w gruncie rzeczy poczciwy dzieciak, który kupuje mnie swoją ciekawością. Wszyscy inni po prostu przyjęli, że teraz Binarzy będą ogarniać komputer, i poszli zająć się swoimi sprawami. A Wesley koczował przy Binarach, zaglądał im przez ramiona, patrzył na ręce i próbował czegoś się o nich dowiedzieć. Kaman, jak można nie próbować się czegoś dowiedzieć od takich istot? Są super dziwne, dla ludzkiego umysłu to coś niesamowitego.
Z prawdziwą radością przyjęłam widok załogantki w dobrze znanej z TOSa tunice – obraz dawno niewidziany i w sumie z czasem Star Trek odszedł od tego typu munduru, ale ja nadal uważam, że te sukienusie wyglądały całkiem fajnie. Bezsensownie, jak się nad tym głębiej zastanowić, ale fajnie.
Co innego Worf w sportowym kostiumie z lycry czy czegoś w ten deseń. W ogóle nie jestem pewna, czy chciałam widzieć Worfa w lycrze. Zobaczyłam, więc to się już nie odzobaczy. Cóż. Ujęło mnie natomiast jego podejście do sportowej rywalizacji.
No i muszę oddać honor Rikerowi w jednej kwestii: udało mu się zażartować. Serio, po jego dowcipie ja się naprawdę uśmiechnęłam! Mam tu na myśli te słowa, że niewidomy uczy androida malować. Proste, ale wdzięczne. Choć z zupełnie innej strony, mamy tu jakieś początki bardzo ładnej przyjaźni, która w tej serii połączyła Geordiego i Datę. I nie mogę się nie ucieszyć na ten widok. Myślę, że nikt nie nauczył Daty człowieczeństwa w tak dużym stopniu, w jakim zrobił to Geordi. I to miłe.

Odbieram ten epizod jako taki… pastelowy. Z umiarkowanymi emocjami, umiarkowanym dramatem, ot – coś się dzieje, ale właściwie nie towarzyszy temu żadne szczególne napięcie. Ogląda się przyjemnie, choć w głowie zostaje stosunkowo niewiele.



– A blind man teaching an android how to paint? That's got to be worth a couple of pages in somebody's book!

The Angel One

Mina Troi mówi wszystko - źródło
Premiera: 23 stycznia 1988
Reżyseria: Michael Ray Rhodes
Scenariusz: Patrick Barry

Kolejny ciekawy odcinek, który mi się bardzo przyjemnie oglądało, choć nie pozbawiony rzeczy dziwnych, które trudno mi łyknąć.
I chyba dziś od tego zacznę. Pierwsza i zasadnicza kwestia, której nie ogarniam to kwestia Pierwszej Dyrektywy i tego, kto jest, a kto nie jest w Federacji. Zasadniczo: statek handlowy o nazwie Odyn, na którego pokładzie znajdują się ludzie, nie jest statkiem należącym do Federacji. Usłyszałam to zdanie (bliżej końca odcinka niż początku, co jakoś tak zasugerowało mi, że problem nieprzestrzegania Pierwszej Dyrektywy przez załogę objawił się twórcom jakoś nagle i trzeba było coś wymyślić) i w nie nie uwierzyłam. To się kupy po prostu nie trzymało. Oto Enterprise leci z misją odnalezienia prawdopodobnych rozbitków, bo Federacja otrzymała wezwanie SOS z Odyna. Oczywiście sygnałowi zajęło kilka lat dotarcie we właściwie miejsce, nie wiadomo, co Enterprise zastanie na miejscu. Ale lecą – bo może coś znajdą – na planetę, która cywilizacyjnie plasuje się na poziomie dwudziestowiecznej Ziemi. (Zwróćmy uwagę – Enterprise i jego załoga nie naruszają Pierwszej Dyrektywy…) Za to pada uwaga, że załoga Odyna wywołując początki rewolucji obyczajowej, nie naruszyła Pierwszej Dyrektywy ponieważ Odyn to nie statek Federacji, więc jego załogi nie obowiązuje najważniejsze prawo Federacji. Można by uznać, że w sumie jak niby Federacja ma to wszystkim narzucić. Ale. Jak. To. Odyn. Nie. Jest. Statkiem. Federacji? Poza tym, jeśli ta zasada jest sobie przestrzegana albo nie przez samych członków Federacji (to nie pierwszy raz w TNG, gdy Pierwsza Dyrektywa jest traktowana dość luźno), a inni o podobnym poziomie rozwoju w ogóle mają ją w nosie, to tak naprawdę nie ma sensu. A jest kluczową zasadą. Podejrzewam, że ona mocno przeszkadzała twórcom Następnego Pokolenia. Nie radzili sobie z jej ograniczeniami i w efekcie mamy takie poplątanie z pomieszaniem jakie dostaliśmy w Angel One.

Ale Data powiedział dokładnie tyle, że „The Odin was not a starship, which means her crew is not bound by the Prime Directive” – oczywiście, być może walnęłam gdzieś błąd, pisałam ze słuchu. ;) W każdym razie nikt nie mówi, że Odyn nie był statkiem Federacji. Raczej że nie należał do Gwiezdnej Floty (jak rozumiem, Gwiezdna Flota ma wyłączność na te konkretne statki, które można nazwać starship). Wychodzi więc, że Pierwsza Dyrektywa nie obowiązuje każdego obywatela Federacji, tylko Gwizdną Flotę (i, jak mniemam, jej odpowiedniki na innych planetach). Zresztą, nawet Kirk mówił: „A starship captain's most solemn oath is that he will give his life, even his entire crew, rather than violate the Prime Directive” (tu już błędu nie ma, bo przepisałam z Memory Alpha) – starship. Odyn był frachtowcem, a nie starshipem. Tak to rozumiem.
Inna sprawa, czy to aby najlepsze rozwiązanie – no bo co z tego, że Picard czy dowolny inny kapitan będą przestrzegali Pierwszej Dyrektywy, skoro jednocześnie każdy randomowy człowiek znajdujący się akurat w kosmosach może ingerować w obce społeczeństwo ile tylko będzie miał ochotę? Choć rozumiem, że rozciągnięcie Pierwszej Dyrektywy na absolutnie wszystkich mogłoby doprowadzić do tego, że stałaby się martwym przepisem – trudno bowiem byłoby egzekwować jej przestrzegania.

Czyli dokładnie tak jak jest. Bo jeśli to obowiązuje tylko niektórych, to ok – może nie możemy nazwać tego martwym przepisem, ale niczego nie zmieniającym bzdetnym przepisem jak najbardziej. I teraz sobie zaczynam myśleć, że być może ona była wprowadzona wtedy, gdy tylko owe starshipy były w stanie polecieć w nieznane i z tymi nowymi, słabiej rozwiniętymi cywilizacjami się spotykać. Natomiast nie wiem jak, ale ja w tym zdaniu wyraźnie słyszałam słowo „Federation”, acz to pewnie niczego nie zmienia, bo czy samym starshipem, czy starshipem federacji z tego, co piszesz wynika, że ani jednym ani drugim Odyn nie był, bo po prostu był innym typem gwiezdnego statku. Ale jednak mi się to nie klei. Czuję się w tym trochę zaplątana przyznaję.

Inna sprawa, że na upartego można by bronić załogi Odyna jeszcze w ten sposób, że tak naprawdę ci ludzie nie wywołali żadnej rewolucji – tu piję do tego, o czym mówił Riker pod koniec odcinka. Rozbitkowie stali się symbolami procesu, który już trwał na Angel One. Ani tego nie zapoczątkowali, ani na nich to się nie skończy. W gruncie rzeczy, ich wpływ na to społeczeństwo nie był aż tak znaczący.

Nie bardzo też rozumiem o co chodziło Ariel (Patricia McPherson). Na jakiej zasadzie uznała,Ramsaya (Sam Hennings), na siłę? Nawet jeśli on nie będzie chciał? [a czy nie obawiała się po prostu tego, co tak naprawdę koniec końców nastąpiło? Że ingerencja z Enterprise rozdmucha całą sprawę, Beata się tym zainteresuje i w końcu odnajdzie rozbitków i postanowi ich uśmiercić? Dotąd żyli sobie spokojnie i udawali, że ich nie ma, że przywódczyni może o nich zapomni, jak nie będą się rzucać w oczy. Po tym, jak się rozwinęła fabuła odcinka, muszę przyznać, że miała trochę racji] Swoją drogą, mogła przecież odlecieć z nim. Wszyscy mogli odlecieć z Enterprise. Po prawdzie tego, że te kilkanaście osób uparło się, że woli umrzeć, niż zwyczajnie żyć gdzie indziej, nie ogarniam również. W zakończeniu dostali tak naprawdę to samo, tylko na tej planecie – nie zabito ich, przywódczyni Beata (Karen Montgomery) zadecydowała (nie wnikam głową, czy sercem i wrażeniem jakie zrobiło na niej futro Rikera), że pozwoli im żyć, ale daleko, daleko w jakieś miejscowej Australii. Właściwie to samo. Tylko dramatyczniej.
Metoda roznoszenia zarazy made in TNG
że musi być przeciwko Enterprise. Zakładała, że faktycznie zabiorą jej męża z obcej cywilizacji,
Dramatyczniej, bo czekamy do ostatniej chwili na jej decyzję i jednocześnie możliwość ewentualnego teleportowania wszystkich rozbitków z rodzinami i poplecznikami wbrew ich woli na Enterprise, na którym szaleje wirus przenoszony zapachem. Doktor Crusher zachowuje się tym razem histerycznie i bezsensownie. Zabrania teleportacji, bo wirus i wszyscy mogą umrzeć. To, że pozostając na Angel One też umrą, tylko pewniej to już jej nie obchodzi. Ok., przyjmuję, że chodzi jej o Rikera, Troi i porucznik Yarr, ale i tak IMO przesadza.

Po raz kolejny muszę bronić Crusher. o_O Na pokładzie Enterprise panowała epidemia – myślę, że wprowadzenie kwarantanny należało do obowiązków głównej lekarz. Nie wiemy, jak zachowałaby się, gdyby rzeczywiście ktoś zaczął umierać na Angel One. Ale mieliśmy tylko zapowiedzi i pogróżki. Nie wiem, czy zastąpienie ich wirusem, o którym nie wiadomo, czy nie jest śmiertelny, byłoby mądre ze strony Crusher.

A ja się nie zgodzę, że tylko zapowiedzi i pogróżki. Mieliśmy w tym momencie wydany wyrok i oczekiwanie na egzekucję jednak. Owszem, Riker ciągle mógł jeszcze próbować swego niby-czaru wymowy, ale decyzje były podjęte.

Z tym wirusem to też jakieś dziwy. Gdzie niby Wesley i jego kumpel się tym zarazili? Na holodeku? Czym jest ten holodek, bo cały czas myślałam, że to miejsce, gdzie wpadasz w wirtualną rzeczywistość. Zarażasz się czymś tam, OK. Jeśli lubisz tego typu adrenalinę… Ale jak możesz z tą chorobą wyjść na zewnątrz? Przecież wirus jest wirtualny. Czy ja źle rozumiem to słowo?

Nom, zarażenie się chorobą było cokolwiek dziwaczne, fakt. Jak również to, że Picard oberwał śnieżką i miał potem mokrą plamę na mundurze – przecież śnieżka powinna zniknąć jeszcze w locie. Tak jak zniknął Cyrus Redblock dwa odcinki temu.

Wiem, może się wydawać, że dużo narzekam, ale nawet jeśli, to nie zmienia faktu, że mi się po prostu TNG dobrze ogląda. A jeśli o tym konkretnym odcinku: kobiety z Angel One były fajne. Beata była konkretna, nie była histeryczna, nie miała hopla na punkcie swej władzy i jej nieomylności. Ładnie wybrnęła z całej sytuacji godząc się na zamianę rewolucji na ewolucję – swoją drogą, mężczyźni z Angel One nie mieli jakoś potrzeby tej rewolucji wywoływać, a ewolucję to im pchnęli obcy. Przypominam, że na Ziemi ruchy emancypacyjne kobiet zaczęły się jednak sporo wcześniej. Tu musieli wkroczyć obcy, łamiący Pierwszą Dyrektywę, której nie łamali, i nie ma w tym nic dziwnego, że władza na planecie się wkurzyła i nie chciała ich u siebie. Takie zmiany nie dzieją się od ręki i Angel One miała prawo dojść do tego po swojemu. Jakby nie było ziarno zostało zasiane.

A ja żałuję, że tak mało wiemy o tym społeczeństwie z Angel One. Bo tak się wydaje na pierwszy rzut oka, że tu się wszystko turlało swoim rytmem i nagle przyleciał Ramsey i pokazał, że panowie też mogą być duzi i silni. Ale widzimy tylko parę postaci przewijających się w najbliższym otoczeniu Beaty. Raczej wiadomo, że nie będzie się otaczała ludźmi o odmiennych poglądach, więc Trent był wzorcowym samcem: wyperfumowanym, mikrym i w dziwnych ciuchach. Ale jednak mamy informację, że wokół Ramseya zgromadzili się tubylcy o tych „postępowych” poglądach. Czyli gdzieś tacy istnieli. Może w innych partiach miasta to był już całkiem prężnie działający ruch? Nie wiadomo.

A tak z jeszcze innej beczki – Riker, będąc uwodzonym przez Beatę, bredzi coś o tym, że on
Data dziwi się perfumom...
przejmuje inicjatywę i dlatego ją pociąga. To ja chciałam zapytać, gdzie on ją przejął? W którym konkretnie momencie? Kiedy przebrał się w miejscowe ciuchy? Czy kiedy ona go czochrała po klacie? A może wtedy, gdy wyciągnęła rękę i zaprowadziła go na łóżko? Ech. W rozmowach, które odbyły się do tej pory też nie zauważyłam, żeby to on cokolwiek inicjował, ale może przegapiłam oczywiście.
Coś się ostatnio pan komandor nie popisuje. Albo ja z wiekiem wyrosłam z Rikerów.

Czy ja w którejś poprzedniej notce chciałam to tylko napisać, czy w końcu napisałam, że chyba wyrosłam z Rikera? Bo miałam taką myśl. :) Tak jak w nastolęctwie był moim ulubionym startrekowym trólofem, tak teraz patrzę na niego i jawi mi się tylko prężący rozkrok, błękitnooki gościu, który lekceważy opinie podwładnych, ma problem z właściwą oceną sytuacji i ogólnie trochę mu niepokojąco często brakuje kompetencji… Inna sprawa: dobrze, że w ich pokoju na Angel One stolik taki niski, to mógł podeprzeć sobie nóżkę pod właściwym kątem.

Żegnaj, komandorze! Są jednak takie rzeczy, które się po latach nie bronią. Jesteś jedną z nich…




We may not be able to stop evolution. But perhaps we can reduce it to a slow crawl. 

Datalore

niezastąpiony Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 18 stycznia 1988
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Robert Lewin, Maurice Hurley

Okej, w moim odczuciu ten odcinek jest jednym z fajniejszych. I to z różnorakich powodów, wśród których przede wszystkim wysuwa się wprowadzenie nowego bohatera – brata Daty, Lore’a. W przeciwieństwie do Daty z wmontowanym chipem emocji, Lore jest… cóż, jest przekonujący. I każe się zastanowić, czy na pewno chcielibyśmy, żeby Data był bardziej ludzki. Niby tego mu się życzy przez większość serialu, bo jemu tak bardzo zależy i tak się stara zrozumieć ludzi i upodobnić się do nich – ale czy zbytnie upodobnienie się nie miałoby zgubnych skutków? Myślę, że Datalore całkiem nieźle pokazuje, że człowieczeństwo to nie tylko umiejętność kichania i rozumienia żartów, ale też ładunek emocji zupełnie innego rodzaju, takich jak zazdrość i ambicja, które trzeba umieć jakoś ogarniać. Dla androida takiego jak Lore to tym bardziej zgubne, że nie hamuje go własna słabość – wie, że jest silniejszy i mądrzejszy od ludzi. Że człowiek nie jest dlań wyzwaniem. Wedle jego logiki, nie jest w żaden sposób zobowiązany szanować ludzi czy dbać o ich interesy. To taki moment, w którym człowiek sobie myśli, że chyba naprawdę warto zabezpieczać się czymś w rodzaju praw Asimova, bo bez nich długo nie pociągniemy. No bo dlaczego androidy, doskonalsze od człowieka, miałyby się nami w ogóle przejmować? Czy polski myśliwy przejmuje się dzikami? Czy V’ger początkowo traktował załogę Enterprise jak partnera godnego dialogu? Nah, bezbronność drugiej strony znacznie ułatwia zdefiniowanie jej jako szkodnika, którego trzeba eksterminować. I to właśnie tę cechę i tę emocję dostał po człowieku w spadku Lore. Cóż… W gruncie rzeczy, Soong mógł się tego spodziewać.
Inna sprawa, że nie do końca kumam, jaki biznes miał Lore we współpracy z Krystaliczną Istotą. Owszem, porozumiewał się z nią, ale czy to mu dawało cokolwiek poza satysfakcją? A może ta satysfakcja wystarczyła? Wszak nie mamy już do czynienia z logicznym, analitycznym umysłem androida.

W lewym dolnym rogu widzicie Państwo
poślady Daty. (źródło)
Może uznał, że jest jej bliższy niż ludziom? Albo właśnie satysfakcja – poczucie, że mógł łatwo się ich pozbyć, że miał nad nimi władzę. To taki czarny charakter, który chce zniszczyć świat, bo tak i śmieje się złowrogo.

Tym, co dodatkowo podkręca atmosferę, jest oczywiście więź między Datą a Lorem – no bo z jednej strony, to taka dość klasyczna opowiastka o dobrym bohaterze i jego złym bracie bliźniaku. Z drugiej jednak, Lore momentalnie staje się bardzo ważny w życiu Daty, czemu trudno się dziwić, wszak – nawet zupełnie abstrahując od warstwy emocjonalnej – był mu bliższy niż ktokolwiek na pokładzie Enterprise. Czy niekwestionowana lojalność Daty wobec Gwiezdnej Floty była dla androida dużym wyrzeczeniem? Cóż, tego się za bardzo nie dowiadujemy. Może trochę szkoda, ale z drugiej strony, odcinek unika łopatologicznych, łzawych wstawek, które bardzo łatwo mogłyby stać się zupełnie out of character. Jeśli jednak znamy Datę z innych odcinków, możemy się domyślać, że sprawy nie były dlań tak łatwe. I to też lubię: że serial do widza mówi nie mówiąc.

Oczywiście trzeba wspomnieć o Wesleyu: chłopak, ma się rozumieć, jako jedyny orientuje się w sytuacji. I co? I po raz kolejny zostaje zlany. Dostajemy jeden z największych klasyków Następnego Pokolenia, czyli sławetne Shut up, Wesley! – a ja ciągle nie wiem, skąd w załodze Enterprise taka pogarda i lekceważenie dla jego wieku i jego inteligencji. Kurde, przecież to serio już nie pierwszy raz, kiedy młody Crusher ma do powiedzenia coś, czego wszyscy inni powinni wysłuchać. Ogólnie oni powinni mieć już głęboko zakorzeniony odruch słuchania tego, co ten chłopak mówi. Nie, naprawdę mnie Wesley nie denerwuje. Mnie denerwują wszyscy inni w interakcjach z nim. Bo zachowują się jak niereformowalni kretyni.

Et tu, mamo, przeciwko mnie?! (źródło)
Ja muszę dodać, że zaczyna mnie poważnie irytować komandor Riker w interakcji z Wesleyem. Gdy wygłasza swoją kwestię „to moja wina, nauczę go okazywać szacunek, ble ble” w mojej głowie natychmiast pojawia się cięta riposta z gatunku „i co mu, kurła, zrobisz, każesz wychłostać, baranie?”. Naprawdę mógłby sobie darować, bo już tyle razy zrobił z siebie głupka, nie słuchając chłopaka, że zaczynam wątpić w jego intelekt.
Wesley mi się tu zresztą bardzo podoba. Jest uparty i generalnie jego priorytety są jasne. Wywalicie mnie? Trudno, muszę to powiedzieć, bo może jest cień szansy, że zrozumiecie. Świetna jest też więź między nim a matką. Pani doktor wie, że syna warto słuchać i zamiast się wykłócać z szarżami, po prostu idzie z Wesem nielegalnie sprawdzić jego wątpliwości.

Odcinek lubię też bardzo ze względu na samą wspomnianą już Krystaliczną Istotę: lubię, że pojawia się tego typu forma życia, tak bardzo odmienna, że nawet nie może być mowy o porozumieniu. Że w ogóle na pierwszy rzut oka nie wygląda jak jakakolwiek forma życia. Co prawda, od strony wizualnej może nieco się zestarzała, bo CGI roku 1988 trudno nazwać szczególnie realistycznym, ale krystaliczna forma pozwoliła w fajny sposób zatuszować ewentualne niedociągnięcia. Mimo więc że nie jest idealnie, sceny z udziałem kosmośnieżynki ogląda się bez większych problemów. Choć podobno oryginalny projektant Krystalicznej Istoty, Andrew Probert, był bardzo niezadowolony z finalnego efektu, który mocno odbiegał od pierwotnej koncepcji.

Co więcej? Cóż, tradycyjnie: Worf się przewraca, dorośli wreszcie się opamiętują i przekonują, że Wesley miał rację, Deanna Troi do niczego się nie przydaje (prawdę mówiąc, w ogóle nie występuje w tym odcinku – i tak szczerze, to dopóki nie zaczęłam się nad tym zastanawiać, nawet nie zauważyłam jej braku). Lubię ten odcinek, lubię w nim emocje i ich brak, podoba mi się zamysł złego brata bliźniaka, nawet jeśli to nic nowego. Oczywiście, tym bardziej boli to, co się stanie z Datą, kiedy już dostanie chip emocji… ale to temat na zupełnie inną notkę.




– Aaaah… Aaaah… CHOOO!