Where Silence Has Lease

(źródło)

Premiera: 28 listopada 1988
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Jack B. Sowards

Nie wiem tak naprawdę, co mogłabym napisać o tym odcinku. Całkiem szczerze: emocjonalnie jest dla mnie dość neutralny. Zaczyna się interesująco, no bo mamy próbę pokazania klingońskiej strony Worfa. Próbę może obecnie bardziej zabawną niż istotnie groźną, niemniej zawsze to coś. Niestety, ten wstęp tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia dla dalszej części serialu. I to trochę szkoda, bo byłoby bez porównania fajniej, gdyby pojawiła się jakaś ciągłość w wątkach w obrębie jednego odcinka. Rozumiem, że taką ciągłość miała nam zasugerować ekspedycja Rikera i Worfa na pokład USS Yamato, ale jak dla mnie, trochę to nie wypaliło. Okej, Worf nieco się zirytował. Ale czy zachowywał się jakoś szczególnie… nie wiem, jakby to ująć: klingońsko? Czy w którymś momencie zagroził bezpieczeństwu Rikera (piję tu do pierwszej sceny odcinka, w której kapitan Picard martwi się o obu oficerów, podczas gdy ci bawią się w holodeku)? Każdy na jego miejscu mógłby się zirytować, więc trochę to do mnie nie przemawia.

A owszem mógł. Ale ja myślę, że chyba to jego klingońskie dziedzictwo bardziej zostało podkreślone w momencie, gdy podzielił się ze współtowarzyszami legendą o czerni zjadającej statki w kosmosach. Zwłaszcza, że to było dla niego coś nie przystającego do powagi stanowiska, jakie pełnił. Podobał mi się w tej scenie bardzo.

To, co mi się podoba, to kontynuowanie relacji Pulaski-Data. Doktor nadal traktuje naszego androida jak sprzęt, ale cóż – przynajmniej pamięta już jego imię. I powoli dojrzewa do zrozumienia, że w istocie Data jest żywą istotą. Przyjemnie jest śledzić tę stopniową przemianę pani doktor oraz satysfakcję, którą przy tej okazji odczuwa sam Data.

Swoją drogą – ciekawe po co ją wezwał kapitan. Jak sama zauważyła jest lekarzem i to chyba bez jakiegoś zacięcia naukowego. To nie Bones, który miał swoje hipotezy i koncepcje oparte na wychwytywaniu analogii do znanych mu już organizmów. Ale tak, najwyraźniej była potrzebna do rozwinięcia wątku z Datą.

(źródło)
Ale mamy też wątek najważniejszy, stanowiący trzon tego odcinka: spotkanie z nieznanym, konfrontację z zupełnie obcą formą istnienia. Czyli coś, co w dużej mierze jest sednem Star Treka (poza, oczywiście, innymi sednami, jak poruszanie ważnych, drażliwych i aktualnych problemów społecznych).
Okej. Przede wszystkim więc: nieznane ma strasznie szpetny pysk. Naprawdę, trudno było mi się skupić na fabule, kiedy widziałam tę paskudną facjatę na ekranie. Nie ujmując niczego nieszczęsnemu Earlowi Boenowi, grającemu Nagilum. Po prostu CGI lat osiemdziesiątych jednak nieco się postarzało.
Sama postać dziwnego kosmity jednak pozostaje w startrekowym duchu. W sumie nie jest wrogo nastawiona, po prostu totalnie nie ogarnia cielesnych form życia. Nie jest w tym zresztą osamotniona, bo kosmici jakoś często miewają problem z tym tematem (na szczęście zawsze mamy na podorędziu czarnego redshirta, który posłuży za królika doświadczalnego i umrze dla dobra sprawy).

Ja dla odmiany mam w tym momencie taki problem, że nie bardzo ogarniam, dlaczego oni mu po prostu nie odpowiedzieli na pytanie. Bo skoro ja wiedziałam, o co pyta obcy, to nie wiem czemu odsada mostka na czele z kapitanem, się zastanawiała, jak by tu odpowiedzieć na tyle długo, że Nagilum uznał za stosowne sam sprawdzić. Oraz – nie wiedział co to, ale wiedział jak to zrobić, tak? Jakoś nie kupuję, włącznie z dramatyzmem. Bo jakoś tak jest, że „O! nowy sternik! Znaczy trup w bliskiej przyszłości, tak?” <wzdych>

Zabawne, że Nagilum przyczepił się akurat płci doktor Pulaski, ale zgrabnie pominął doradcę Troi.
Jedno muszę przyznać odcinkowi: kiedy myślę o tym, co spotkało załogę USS Enterprise, prawdę mówiąc nie mam lepszych pomysłów, co mogliby zrobić inaczej i jak rozwiązać ten konflikt bez tych decyzji, które podjął Picard. To w sumie dość budujące, bo może oznaczać, że faktycznie fabuła została całkiem nieźle przemyślana. Z drugiej strony, ciągle się waham, czy to rozsądne ze strony kapitana: skazać na śmierć całą załogę w ramach niezgody na to, żeby Nagilum zabił połowę. Ale – mimo tych wątpliwości – chyba jednak rozumiem decyzję Picarda i, muszę przyznać, popieram ją. Nie będzie nam jakiś Nagilum mówić, jak mamy umrzeć.
(źródło)
To, co jest w tym momencie interesujące, to oglądanie naszych bohaterów w potencjalnie ostatnich minutach życia. To znaczy – na pewno można to było rozwinąć w super ciekawą sekwencję. Odcinek ograniczył się do kapitana, ale to też wypadło całkiem miło. Zwłaszcza że mamy bardzo wyraźny wątek religijny – rzadkość, bo jednak Star Trek dotychczas odcinał się od religii dość definitywnie. Tutaj jednak Picard opowiada o wierzeniach w życie po śmierci i o tym, w co sam wierzy. Podoba mi się.

Przyznam, że totalnie się zgadzałam z fałszywymi Troi i Datą. No bo jednak tak. Każdy mógł być w tych 50%, a kapitan jakoś szybko i łatwo podjął swoją decyzję. I z jednej strony szacun, z drugiej chyba wolałabym, żeby widać było jego rozterkę, nawet jeśli od początku było to pomyślane jako blef.

Lubię to, że w sumie wcale nie wiadomo, czy to jest blef. Tak, może zabrakło większej rozterki – to jednak mocno dramatyczna decyzja i mogłoby jakoś mocniej odbić się na kapitanie. Niemniej lubię tę małą niejasność, która jest z nami do samego końca.

A po wszystkim mamy dylemat: czy naprawdę Enterprise wyleciał z próżni, czy to kolejna ściema Nagilum? I ja to całkowicie rozumiem, bo sama pewnie na miejscu Picarda do samego końca byłabym pełna podejrzeń. Skoro potrafił stworzyć iluzje innych statków i podszywać się pod członków załogi, czemu miałby nie stworzyć iluzji kosmosu poza swoją pustką? Na dobrą sprawę cały serial potem może się dziać w iluzji Nagilum – to by był twist, gdyby po trzech kolejnych sezonach nasz brzydal nagle pojawił się na ekranie!

Ale popłynęłam. Generalnie odcinek ma parę interesujących drobiazgów, trzyma się też startrekowego ducha, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie urzekł. Ot, po prostu jest. Wydaje mi się, że przemyślany i trzymający się kupy, ale bez tego jakiegoś ducha, który by sprawił, że cokolwiek z niego zapamiętam.




-- Why do I get the feeling that this was not the time to join this ship?

The Child

Troi i jej oblubieniec - źródło

Premiera: 19 listopada 1988

Reżyseria: Rob Bowman

Scenariusz: Jaron Summers, Jon Povill, Maurice Hurley



W pierwszym odcinku drugiej serii TNG dostajemy w twarz niepokalanym poczęciem. Muszę od razu powiedzieć, że komandor Riker wzbudzał we mnie podczas oglądania na zmianę śmiech i politowanie. Oto Deanna Troi zachodzi w ciążę z nieznanym niematerialnym bytem. Iskierka biegająca po Enterprise i szukająca sobie mamy jest urocza. Deanna bez problemu łapie się na instynkt macierzyński. Płód rośnie niesamowicie szybko i nie bardzo miał skąd się w niej wziąć, ale pani doradczyni w głowie się nie mieści aborcja, o której wszyscy radośnie przy niej debatują. No bo co niby mają zrobić z obcym, który – jakby nie było – spenetrował Enterprise? Jak mogą mu zaufać? Są trochę jak Józef cieśla, muszą zaufać opowieści o Aniele i wierzyć, że będzie z tego coś dobrego. Ciężko im z tym i ja to w pełni rozumiem. Jednocześnie bardzo mi się podoba fakt, że Deanna mówi: nie ma mowy, chcę urodzić i kapitan Picard zamyka dyskusję.



Co akurat jest dla mnie mocno niepojęte. Jakaś obca – i to ogromnie obca! – forma życia zapładnia członka załogi, a wszyscy grzecznie godzą się, że okej, chce to urodzi, jej sprawa. W każdych innych okolicznościach bym przyklasnęła, że to istotnie jej sprawa, w końcu jest matką, ale nie tutaj. Bo nawet nie bardzo mogę ją traktować jak matkę. Troi została niepokalanie zapłodniona podczas snu. Przez kosmitów. Nawet nie umiem nazwać wszystkich zagrożeń, jakie mogłyby się z tym wiązać. To nie ciąża, to infekcja obcego pochodzenia.

Skojarzenie z Józefem jest oczywiste, ale naprawdę nie sądzę, żeby to były analogiczne sytuacje. Dramat Józefa polegał na tym, że mógł uwierzyć w cud, anioła i boską interwencję, a mógł uznać, że Maria go zdradziła z innym mężczyzną. To były jedyne opcje. Nie było raczej potencjalnego zagrożenia dla ludzkości, a co najwyżej wstyd, z którym w przyszłości musiałby się liczyć Józef. Jego osobisty dylemat, z którym uporał się w obrębie własnego sumienia i dumy. Tymczasem w przypadku Troi nikt nie pyta, czy to było istotnie niepokalane, czy jednak doradca jest – prostacko rzecz ujmując – puszczalska. Wiadomo, co się stało. Chodzi o bezpieczeństwo całej załogi, a może i więcej. Pozostawienie całej sprawy w gestii Troi, bez praktycznie żadnego nadzoru (tak, Pulaski robiła badania parę razy, ale gdzie izolatka, ochrona, jakiś nieustający skan, czyszczenie DNA za pomocą teleportu i takie tam?) było moim zdaniem skrajnie nieodpowiedzialne.

Z drugiej strony, BHP level Star Trek. Czemu ja się właściwie dziwię…?



Poród to osobna bajka. Nie ma bólu, nie ma krwi, ot trochę strachu i nowe doświadczenie dla
Riker właśnie sobie uświadomił, że przegapił wizytę bociana - źródło
Daty, acz powiedzmy sobie szczerze – mocno niepełne przez łagodzący wpływ obcego. Przy porodzie zresztą asystuje więcej członków załogi – mamy Worfa na czele grupki ochrony, bo obcy może przecież być niebezpieczny. No i mamy naszego psa ogrodnika: komandora Rikera, który przeżywa totalny szok na myśl, że ktoś mógłby dotknąć jego osobistej Troi, a potem wzrusza się, jakby to jego dziecko przychodziło na świat. W sumie to jest to urocze. Jednak tak – urocze dla mnie, mimo całej jednoczesnej śmieszności roli w jakiej stawia się William. Czemuż oni się po prostu nie pobiorą? Bo nie ogarniam?



O ile kojarzę, oni chyba mieli jakąś dramę pod tytułem „Riker próbuje być Kirkiem”. W sensie że on był strasznie ambitny i nade wszystko chciał dowodzić statkiem kosmicznym, więc Troi była niżej na liście priorytetów. Znaczy – tak coś mi się majaczy. Ręki uciąć sobie nie dam.

Generalnie Riker sprawiał tu wrażenie, jakby właśnie się dowiadywał, skąd się biorą dzieci. I miał straszny ból dolnej części kręgosłupa, że to nie jego. Trochę urocze, ale głównie niesamowicie głupie. Dorosły facet, a zachowuje się jak dzieciak jednak ciągle.



No i wreszcie mamy tytułowe dziecko [potencjalnie Rosemary, aaaale co ja tam wiem…]. Rośnie jak na atomowych drożdżach i zasadniczo zajmuje się tym, czym zajmują się wszystkie ludzkie (i zapewne nieludzkie także) dzieci: doświadcza. Miękkości psiej sierści, towarzystwa rówieśników, bólu oparzenia. I dopiero wtedy robi się jakoś tak przejmująco. Oto bezcielesna istota, która musi być na wyższym poziomie rozwoju niż ktokolwiek z załogi Enterprise faktycznie nie chce niczego ponad cielesne doświadczenia. Ponad zrozumienie zasady działania odbiorników i przyjęcie wrażeń, które w humanoidalnym ciele może przyjmować. I to stworzenie bezbłędnie wychwytuje problem jaki stanowi dla załogi. Zagrożenie, które im przyniosło wcale tego nie chcąc. I znika. Odchodzi, a w pewnym sensie – cielesnym – umiera na własne życzenie, żeby jeden z 512 pojemników z superśmiertelnym wirusem nie rozszczelnił się i nie zabił całej załogi, a wraz z nią i tych niewinnych, na których drodze stanie w przyszłości opuszczony statek (ok., ok., trochę mnie poniosło, pewno Federacja coś by wydumała, żeby ogarnąć zagrożenie w postaci statku widma
No to pobawmy się w poród rodzinny - źródło
błąkającego się po kosmosach). Bo mamy w tym odcinku podwójne zagrożenie – dwa wątki, które (w przeciwieństwie do wielu podobnych przepadków w TOSie) mają podobną wagę i są jeden dla drugiego istotne. Lubię to.

Co jeszcze o odcinku? Jak na pierwszy odcinek nowego sezonu przystało, pokazuje nam jakie przetasowania nastąpiły na pokładzie. Geordi stał się szefem mechaników, Data jest oficerem naukowym, a Wesley Crusher – nadal chorąży – zajmuje miejsce za sterami. I musi podjąć życiową decyzję, bez oglądania się na swoją matkę, która tymczasem dostała nowe stanowisko i na razie nie zajmuje miejsca głównego oficera medycznego Enterprise. Któż zatem je zajmuje? Pojawia się doktor Pulaski (Diana Muldaur), postać wyrazista od samego początku. Konkretna, pewna siebie, zaangażowana pani doktor, która na dzień dobry naraża się kapitanowi i szybko go rozbraja, a także odmawia człowieczeństwa Dacie z taką swobodą, jakby nie wyobrażała sobie, że można inaczej. I zapewne sobie nie wyobraża, bo niby dlaczego by miała? Nie zna go i jej stosunek do androida pozbawiony jest wszelkich emocji. Za to ten ostatni balansuje na cienkiej granicy ich ujawnienia. Ciekawe to wszystko i uważam, że odcinek stanowi po prostu dobre otwarcie sezonu.



A właśnie ja mam nieco odmienne wrażenia. Odcinek przede wszystkim fajnie wprowadził doktor Pulaski, tu się zgadzam, że ona od razu jest wyrazista. Strasznie lubię w niej to, że nie jest tak pastelowo-słodkopierdząca jak większość załogi w TNG. Ma – w porównaniu z pozostałymi – niesamowity pazur. A jednocześnie nie jest złym człowiekiem. Jej podejście do Daty w pierwszej chwili może budzić irytację, ale to tylko dlatego, że znamy już Datę i jego pragnienie bycia prawdziwym chłopcem. Znamy go i lubimy. Dla doktor Pulaski to po prostu maszyna – jej podejście wynika z innych doświadczeń, a nie ze złej woli.

Natomiast cała reszta jest taka dość troskliwomisiowa. W zasadzie nie ma napięcia, nie ma żadnego konfliktu ani realnego zagrożenia. Ot, chłopiec mizia szczeniaczki, a kiedy się okazuje, że coś grozi załodze – po prostu zabiera zagrożenie ze sobą i znika. W ogóle tego nie poczułam.







– Do whatever you feel is necessary to protect the ship and the crew. But know this: I'm going to have this baby!

Star Trek: Generations

(źródło)
Premiera: 18 listopada 1994
Reżyseria: David Carson
Scenariusz: Rick Berman, Ronald D. Moore, Brannon Braga

No dobrze. Mam z tym filmem pewien kłopot. No bo z jednej strony – cieszę się, że w ogóle ktoś pomyślał o tym, żeby zrobić jakiś łącznik między Oryginalną Serią a Następnym Pokoleniem. Niby mała rzecz, a jednak cieszy. Dodatkowo cieszy Malcolm McDowell, no bo on zawsze na propsie.
Sęk w tym, że im dłużej myślę o tym filmie, tym więcej mam w nim luk i nieścisłości. I to na rozmaitą skalę: zarówno szczegóły, typu: hej, czy kiedy Geordi postanowił zamontować Dacie chip emocji, nie powinien był tego zgłosić, nie wiem, kapitanowi na przykład? Kapitan nie powinien wiedzieć o takich detalach? Albo: dlaczego właściwie to doktor Crusher miała wspomniany chip potem ogarniać i wymyślić, jak go usunąć? Ja kumam, że traktujemy Datę jako równoprawnego członka załogi, ale jednak warto by pamiętać, że to android. Jego przeglądami i naprawą ewentualnych usterek powinien się chyba zajmować jakiś, nie wiem, inżynier, a nie lekarz.
Ale są i babole w skali „makro”. Przy czym może rzeczywiście to nie są do końca obiektywne babole, a rzeczy, które uważam za niedociągnięcia czysto subiektywnie, w moim odbiorze.
Głównie mam tu na myśli kapitana Kirka: uważam, że w tym filmie był kompletnie out of character. Nie wyobrażam sobie bowiem Kirka, który odchodzi z Floty i jest zupełnie szczęśliwy, że może swojej prawie-narzeczonej usmażyć jajka – pozbawiony przy tym jakiejkolwiek żądzy dotarcia do prawdy, czy choćby takiej zwykłej ciekawości. W mojej opinii: to nie Kirk. Wszak kapitan nie raz był poddawany rozlicznym próbom – kurde, to co tutaj robi Nexus, próbował zrobić z nim Sybok: uszczęśliwić, pozbawić bólu. I Kirk stanął okoniem. Bo Kirk kompletnie nie wierzył w takie iluzoryczne, syntetyczne szczęście. Wierzył w ból i w to, że prawda, nawet trudna, jest lepsza od ułudy. Gdyby nie ta jego wiara i ten pogląd, nie walczyłby o Spocka w This Side of Paradise – a przecież poniekąd Nexus był bardzo podobny do tego, co robiły kwiatki na Omicron Ceti III.
Z jakiegoś powodu w Gwiezdnej Flocie w ten
właśnie sposób awansuje się oficerów... (źródło)
Z drugiej strony, staram się też patrzeć na ten wątek szerzej: tak jak u Lema Ijon Tichy na starość zupełnie nie przypomina siebie z czasów młodzieńczych przygód, tak jak zmienił się przez kilkadziesiąt lat Robin Hood czy zmienili się Trzej Muszkieterowie, tak i tutaj mamy opozycję: Kirk – młody kapitan Gwiezdnej Floty oraz Kirk – samotny oficer, którego wysłali na emeryturę i nagle zorientował się, że właściwie nic mu nie zostało. I to strasznie przykre, ale w pewien sposób jednak trzyma się kupy. Może po prostu wymagałoby trochę sprawniejszego zaprezentowania, bo tutaj ta przemiana pojawia się trochę znikąd i w sumie tylko po to, żeby za moment do głosu doszedł ten dawny, żądny przygód Kirk. I ja już w tym momencie sama nie wiem, czy w końcu on jest starym Ijonem Tichym, czy jednak wciąż tym samym Kirkiem, którego omamiła iluzja.
Z trzeciej strony, pozostaje jeszcze kwestia jego ostatnich chwil: i to zarówno tych dość gwałtownych na pokładzie Enterprise 1701B, jak i tych po opuszczeniu Nexusa. Mam żal o to, że spuścili w szalecie naprawdę ładną scenę z The Final Frontier, w której mieliśmy rozmowę McCoya z Kirkiem – właśnie na temat potencjalnej śmierci kapitana. Byłoby naprawdę fajnie, gdyby w jakikolwiek sposób Generations nawiązały do tamtego momentu.

A tutaj stawiamy krzyżyk na jednym z lepszych
wątków Star Treka TNG (źródło)
Skoro już wspomniałam o Nexusie, w ogóle muszę tu zaznaczyć, że nie jestem szczególną fanką tej koncepcji. Z jednej strony, to zalatuje trochę jakimiś mistycznymi zaświatami, a tego miałam już zdecydowany przesyt przy okazji wspomnianego już Syboka. Z drugiej – w ogóle Nexus nie wydaje mi się aż tak wspaniały, jak to opisywała Guinan i nie do końca rozumiem, dlaczego Soranowi aż tak zależało na powrocie tam. Generalnie dokładnie to samo ma do zaoferowania holodek. Serio: bo to nie tak, że w Nexusie człowiek nie ma świadomości, że to iluzja. Przypadek Picarda – a potem także i Kirka – jasno pokazał, że mózg działa normalnie i nie ma problemu z uświadomieniem sobie, że hej, to wszystko iluzja. A skoro tak, to czy Soran nie mógł po prostu zamieszkać w holodeku…?
Zresztą, jeśli chodzi o cały ten konflikt z Soranem, to mam niejasne wrażenie, że dałoby się to załatwić inaczej. A przynajmniej nie zaszkodziłoby próbować – wręcz oczekiwałabym tego od przedstawicieli Zjednoczonej Federacji Planet. Szczególnie że Soran tak po prawdzie nie był żadnym złoczyńcą. Dość wyraźnie zostało powiedziane, że przetrącił go przed laty atak Borg. Biedaczysko stracił rodzinę i chciał tylko wrócić do miejsca, w którym był szczęśliwy. Może dałoby się zbudować na trasie wstęgi jakąś stację, albo przekierować asteroidę, na której przycupnąłby Soran, żeby koniec końców wstęga go zjadła? I wszyscy by byli zadowoleni,  no nie?

Kolejnym – i chyba już ostatnim – wątkiem, który budzi mój wielce ambiwalentny stosunek, jest całościowo ten wspomniany już przeze mnie chip emocji Daty. Tutaj muszę się zgodzić z oceną Nostalgii Critica: kilka sezonów budowania postaci i prezentowania trudności, jakie android napotykał na drodze do zrozumienia ludzi zwieńczono… piosenką o formach życia i mocno wkurzającym rechotem z gadającego tricordera. Serio, Star Treku? Tak chcesz zakończyć jeden z najważniejszych wątków serialu? To jakby w finale serialu uznać, że Wesley to The Chosen One i wniebowstąpi z kosmitami… oh wait.

Im dłużej myślę o Generations, tym więcej widzę w nim mankamentów, a mniej pozytywów. Co nie zmienia faktu, że film obejrzało mi się bezboleśnie – był dynamiczny, ze zgrabnymi zwrotami akcji, tu i ówdzie humor pozwolił mi się uśmiechnąć, a poważniejsze momenty… cóż, nie wzruszyły, ale były poważne. Nawet jeśli pozostawiły nieco gorzki posmak.
Na pewno nie jest to jeden z moich ulubionych pełnometrażowych Star Treków. Ale myślę, że mogło być dużo gorzej.



- I hate this! It is revolting!
- More?
- Please.

The Neutral Zone

Źródło

Premiera: 14 maja 1988
Reżyseria: James L. Conway
Scenariusz: Maurice Hurley, Deborah McIntyre, Mona Clee

Na wstępie chciałam powiedzieć, że podziwiam beztroskę Daty i szefa ochrony. Wpadają sobie na pokład dryfującego obiektu muzealnego i dopiero na miejscu sprawdzają atmosferę. Świetnie. Data zapewne nie musi się przejmować oddychaniem, ale jak mi się wydaje Klingoni potrzebują powietrza, by żyć? Trochę jakby próbowali być tacy bardziej Kirkowi niż Picardowi ;)
Ostatni odcinek pierwszego sezonu Następnego Pokolenia porusza dwie kwestie – po pierwsze pojawia się nowe zagrożenie (i to podwójne – nie dość, że ktoś atakuje posterunki graniczne między Imperium Romulańskim a Federacją, to jeszcze sami Romulanie rzucają groźbami); po drugie do XXIV-ego wieku przybywają Ziemianie z wieku XX-tego.
To pierwsze jest otwarciem do sezonu drugiego. To drugie interesującą opowieścią o różnicach w mentalności ludzi nam współczesnych i tych z wymarzonej przyszłości Gene’a Roddenberry’ego. Oglądamy przekrój wad naszych czasów – nastawienie na gromadzenie dóbr przez jednostki, brak poszanowania dla własnego życia i zdrowia, czy stawianie kobiet w roli gospodyń domowych (tak się domyślam, że fakt, iż takiego „zawodu” nie ma w XXIV wieku oznacza, iż przez twórców serialu był odbierany negatywnie). Jednocześnie rozbitkowie, a właściwie zmartwychwstańcy, reagują bardzo różnie na fakt znalezienia się w nowej rzeczywistości. Clare (Gracie Harrison) nie jest zadowolona z niespodzianki, którą zrobił jej mąż, tęskni, martwi się o  znaleźć sobie miejsce. Doradczyni Troi dostaje konkretne zadanie i się z niego wywiązuje. Rekin finansjery, Ralph Offenhouse (Peter Mark Richman), ma najbardziej sztywny mózg. Żąda, krzyczy i generalnie ma być jak on sobie życzy, a załoga ma być miła i grzeczna jak na Queen Elisabeth II (dobrze, że Picard mu nie dał ze łba za to porównanie Enterprise do statku wycieczkowego). Jego problem jest jednak zrozumiały. Człowiek, który całe życie gromadził pieniądze pod różnymi postaciami – a to dawało mu oczywiście władzę – w rzeczywistości, w której nikt nie zwraca uwagi na dobra materialne (bo nie trzeba rywalizować o realizację pierwszych potrzeb) może się czuć totalnie bezradny. A przecież chłop ma zalety – żyłkę dyplomaty, polityka. Wyczuwa przeciwnika, potrafi brać swój los we własne ręce i wierzy w konieczność takiego działania. Tak naprawdę myśli rozsądnie, przyjmuje zasady, które zostają mu przekazywane, a jego wtargnięcie na mostek jest dla mnie zrozumiałe – nie chciał, by sprawy toczyły się bez niego.
Źródło
dzieci i generalnie potrzebuje pomocy, by w ogóle spróbować
Trzeci przybysz z przeszłości, muzyk L. Q. „Sonny” Clemmons (Leon Rippy) ma zupełnie inne podejście. Łatwo się asymiluje, nie panikuje, jest pewien, że w tym nowym świecie znajdzie się dla niego miejsce. Nie to, to inne. Fascynują go nowe możliwości, nie rozumie parcia Offenhouse’a do działania. Jeśli mówimy o nim, to o wiele ładniej (bez zbędnego walenia łopatą między oczy) niż podczas rozmowy Wesleya z Tashą, wyszło przesłanie dotyczące narkotyków i innych używek. Proste stwierdzenie Picarda, że człowiek ten najwyraźniej nie chciał żyć (będące wnioskiem wyciągniętym ze stanu jego narządów wewnętrznych), choć śmierci bał się bardziej, mówi wiele o mądrości ludzi XXIV-ego wieku, której my ciągle jeszcze nie mamy.
Podoba mi się to zderzenie „moich” czasów z przyszłością, choć jednocześnie kriogenika modna w końcówce XX wieku wywołała u mnie leciutki uśmiech. Antycypowanie czasów zbyt bliskich od daty premiery to ryzykowna sprawa.
Nie mogę też pominąć narzekań na Williama Rikera. Rozwalił mnie jego rozkaz po tym, jak Data mu zameldował, że znaleźli ludzi. Róbcie co chcecie, byle szybko. Zaiste dowódca jak się patrzy z niego. Żałość bierze.


Welcome to the 24th century.

Conspiracy

(źródło)

Premiera: 9 maja 1988
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Robert Sabaroff, Tracy Tormé

Muszę powiedzieć, że ten odcinek oglądałam z podwójnym zainteresowaniem. Po pierwsze – w cudownie utopijnym świecie Zjednoczonej Federacji Planet pojawiają się bardzo wyraźne rysy. Dotąd mieliśmy tylko niejasną wzmiankę o jakimś spisku w epizodzie Coming of Age, tutaj sprawy nabierają rozpędu. Po drugie jednak – to jeden z nielicznych odcinków, które dość wyraźnie zapamiętałam po pierwszym oglądaniu. Ma się rozumieć, szczególnie ostatnią scenę. Byłam ogromnie ciekawa, jakie wrażenie zrobi na mnie ponowny seans – czy wspomnienia się obronią?
Cóż, obroniły się z łatwością. To jest naprawdę dobry odcinek: trzyma w napięciu, rozwija intrygę zapoczątkowaną przed paroma tygodniami (co stanowi fajny wyjątek od jednoodcinkowych fabułek, o których zapominamy zaraz jak polecą napisy końcowe), no i pozwala się wykazać bohaterom… no, przynajmniej niektórym. Ale o tym później.

Albo nie. Od tego zacznę: od bohaterów. Są po prostu fajni i to od samego początku. Głupie otwarcie epizodu, czyli scena, w której Geordi opowiada dowcip Dacie, już nastraja ze wszech miar pozytywnie i mówi całkiem sporo o obu panach. [Bosz… tydzień temu popierniczyły mi się odcinki. Mózgu, wróć do mnie] Podobnie wymiana zdań między Troi a Worfem – mówi nam coś o Worfie. Jest sympatycznie, żartobliwie, nieomal rodzinnie. Zresztą, nawet kiedy atmosfera się pogorszy i będziemy w trakcie rozwiązywania tytułowego spisku, znajdzie się miejsce na to, żeby komputer zdissował Datę. Uwielbiam to.
No a już pod ogromnym wrażeniem jestem doktor Crusher. To, jak zakombinowała ze swoim małym oszustwem, zaskoczyło nawet mnie – mimo że myślałam, że pamiętam ten odcinek. Z niejakim wstydem przyznaję: nie wiem, czemu się jej tak bardzo kiedyś czepiałam. Może bywa wkurzająca, kiedy wchodzi w tryb mamuśkowania, ale generalnie to dobry, ze wszech miar kompetentny członek załogi (co nie zmienia faktu, że nie mogę się już doczekać doktor Pulaski).
Trójka przemierzająca plac w każdym ujęciu
kojarzy mi się jakoś z Gwiezdnymi Wojnami.
Nic nie poradzę. Natomiast szacun dla ludzi,
którzy przykumali, że dwie postacie
w prawym dolnym rogu to Tellaryci. I że cała
migawka jest podkradziona z Voyage Home.
(źródło)
Nie powinno natomiast zaskoczyć, że słabym ogniwem jest Troi. Troi, która rzuca swoimi standardowymi tekstami typu „wyczuwam, że coś ukrywają” w sytuacji, w której domniemani oszuści niemal uśmiechają się półgębkami i zacierają ręce… ot, tacy tam mistrzowie kamuflażu.
Pojawia się też przedstawiciel Bolian – z Bolianami zaś wiąże się taki mały szczególik, że zostali stworzeni przez jednego z reżyserów Star Treka (odpowiedzialnego, ma się rozumieć, między innymi za ten epizod), Cliffa Bole’a – i właśnie od jego nazwiska pochodzi ich nazwa.

Tu po prostu muszę to napisać: Gwiezdne Wrota. I właściwie tyle. Wnioski pozostawiam w niedopowiedzeniu. Lubię ten typ obcych. Inteligencja jest ale możliwości fizyczne nie bardzo. Co robimy? Znajdujemy sobie żywe, funkcjonalne opakowania. W sumie ludzie to w tym momencie takie bio-mechy, nie?

Jeśli miałabym tak naprawdę się czepiać, to powiedziałabym, że spisek zostaje rozwiązany trochę za szybko. Wiem, wiem, nie powinnam narzekać, skoro – jak wspomniałam – to i tak dość wyjątkowa sytuacja, w której jeden wątek został rozciągnięty na więcej niż jeden odcinek, niemniej nabudowali intrygę na tyle poważną, że spokojnie można by to rozłożyć na jeszcze jeden-dwa dodatkowe odcinki. Conspiracy zostawia mnie z pewnym uczuciem niedosytu.

Oczywiście, epizod ma swoje pomniejsze problemy. Na przykład: kapitanie Picard, jeśli zamierzasz udawać, że z kimś się nie widziałeś i w ogóle nie było cię w jakimś miejscu, spróbuj wybrać się tam na przykład w pojedynkę na pokładzie wahadłowca, a nie z czterema setkami ludzi na pokładzie. Bo przecież załoga nie jest w ciemię bita: skoro widzieli zaparkowanego przy asteroidzie USS Horatio, sami zaparkowali tuż obok, a kapitan się kazał przeteleportować na asteroidę, to załoga może mieć problem z uwierzeniem, że znaleźli się w tym samym miejscu totalnie przez przypadek i że Picard w ogóle never ever nie spotkał kapitana Walkera.
Prawie jak Obcy. (źródło)
Dalej: dziękujemy, Worf. Gdyby nie ty, w życiu byśmy się nie zorientowali, że USS Horatio jest zniszczony. Te fruwające w próżni kawałki blach zupełnie niczego nie sugerowały.
Wspomniałam już o tym, że „zainfekowani” oficerowie Gwiezdnej Floty ukrywają swoją prawdziwą tożsamość z nieomal kreskówkowym wdziękiem. Załoga Enterprise musiałaby być totalnie ślepa, żeby nie zauważyć tego łypania spode łba i porozumiewawczych zerknięć. I, żeby było zabawniej, Riker się nabiera. Wow. Brawo ty, Pierwszy.
Ach, no i ta scena walki, w której przy każdym wykopie widać tylko nogi bez reszty osoby kopiącej – bo przecież głupio by było, gdyby widz zobaczył dublera. [którego wszak i tak widzi, bo nie do końca im się udało to wszystko dobrze pomontować]
Ale to wszystko tylko pakiet małych głupotek, wynikających pewnie po trosze z braku czasu na zabawę w subtelności.

Głupotek, owszem, ale jednak dość pokaźny pakiet. W sumie na tyle pokaźny, że jak potem Riker wyskakuje z fazerem zamiast wcinać robale, to ja na początku mam zwiechę. Kompletnie się po nim nie spodziewałam takiej pełnej akcji akcji… Smuteczek trochę bardzo, że przez 23 poprzednie odcinki zdążył mnie utwierdzić w mniemaniu, że służy niczemu. No ale nic. Już niedługo będzie przynajmniej miał brodę.

No i jest zakończenie odcinka. Nie bez kozery je zapamiętałam za pierwszym razem: jest zadziwiająco mocne. Mroczne, nieco nawet makabryczne, choć może efekty nieco się postarzały. To zupełnie inny Star Trek niż ten, z którym mieliśmy do czynienia do tej pory.
Choć nie mogło umknąć niczyjej uwadze, że po raz kolejny zobaczymy męskich członków załogi w krótkich tunikach zamiast spodni. Z jednej strony ciągle mnie ten widok bawi, z drugiej jednak – trochę żałuję, że nie zaakcentowali tego elementu w serialu mocniej. Myślę, że po kilku odcinkach widz by się oswoił i to by już ani nie dziwiło, ani nie bawiło. A to zdecydowanie krok w dobrym kierunku.



– You owe me, and you owe it to yourself to hear what I have to say. Something is beginning. Don't trust anyone. Remember that, Jean-Luc. Don't take anything for granted.