The Dauphin

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 20 lutego 1989
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Scott Rubenstein, Leonard Mlodinow

Ooookej… Więc jakby to tu… Chyba wspominałyśmy już na łamach tego blogasa, że Następne Pokolenie jest, przynajmniej jeśli chodzi o bohaterów, dość pastelowe. Mało która z pojawiających się na scenie postaci miewa większy pazur – dlatego zresztą tak ogromnie uwielbiam doktor Pulaski. A już chyba najbardziej pastelowym z pastelowych bohaterów jest cudowne dziecko, Wesley Crusher. Nie znaczy to, że go nie lubię – nah, akurat jestem bardzo wyrozumiała w jego temacie. Nie uważam, żeby był szczególnie marysuistyczny i ogarniam większość jego działań (pomijam w tym miejscu rozwój jego postaci pod koniec serialu – do tego nieprzyjemnego tematu prędzej czy później wrócimy…). Toteż wątek romantyczny Wesleya mógł być całkiem przyjemnym motywem: chłopiec przeżywa swoje pierwsze zauroczenie, niczego nie ogarnia, nie umie zagadać do dziewczyny i jest mnóstwo niezręczności. Można to było zrobić albo trochę komediowo, albo po prostu sympatycznie.
Serial wybrał drogę… cóż, pastelową. Ten wątek jest tak pastelowy, jak sam Crusher i reszta bohaterów. Nie ma żadnego mocniejszego akcentu, a tam, gdzie ewentualnie mógłby się pojawić, serial wprost nam mówi – chyba tak na wszelki wypadek, w razie gdyby widz poczuł niepokój – że spokojnie, nigdy nie było zagrożenia. Zresztą, sam reżyser także przyznał, że czuł, że w odcinku nie było konfliktu. Że to prosta historia o Wesleyu, który pierwszy raz się zakochuje.
I przyznam, że ten brak konfliktu trochę jednak mnie gryzie. Niby ogląda się ten epizod gładko, ale zostaje po nim takie wewnętrzne „meh”. No bo tak po prawdzie, to czego wielkiego widz był świadkiem? Ot, młody Crusher się zakochał, Salia (Jamie Hubbard) w sumie te uczucia odwzajemniła, a potem w zgodzie i przyjaźni się rozstali. A po wszystkim ja zostałam tylko z pytaniami: jak to możliwe, że na Thalos VII magicznym zbiegiem okoliczności także pojawił się kakaowiec? Skoro planeta była niezamieszkana, skąd pochodził przepis na taliański czekoladowy mus? Czemu Następne Pokolenie zdaje się mieć jakąś obsesję na punkcie czekolady?

O kakaowcu wypowiadała się nie będę, choć może następny odcinek wyjaśni nieco te podobieństwa? Ale mus nie musiał powstać na Thalos i być wytworem jej nieistniejących mieszkańców, by dostać nazwę od miejsca pochodzenia kakaowca, z którego się go robi, nie?
No i ja tam oczekiwałam lodów. Ale to może przez obecne upały…

Ale moim najpoważniejszym zarzutem jest tak naprawdę fakt, że ten cały wątek miłosny był, w moim odczuciu, wrzucony mocno na siłę. Sprawa jest prosta: Crushera i Salii nic nie łączyło. Jeszcze zanim ujawniła, że jest zmiennokształtną – ot, oboje młodzi i ładni. I, jak się okazało, lubią ten nieszczęsny budyń. Co tak konkretnie sprawiło, że po kilku minutach wspólnego czasu antenowego Wesley wyznał Salii miłość? Po całym odcinku ja o tej dziewczynie kompletnie nic nie wiem, jest lalką – ładną i chyba sympatyczną, ale nadal lalką. A przecież na pokładzie Enterprise podróżują całe rodziny. Jestem przekonana, że wśród nich można znaleźć mnóstwo wspaniałych dziewcząt. Kurde, większa chemia była między Wesleyem a Olianą z epizodu Coming of Age. Łączyły ich ambicje, pracowitość, inteligencja, marzenie o dołączeniu do Gwiezdnej Floty. To już jakiś początek. Tymczasem Wesley i Salia to trochę:

(źródło)
I jeszcze to całe pytanie, jak zagadać do dziewczyny… serio, Wesley? Jako drugą opcję po Geordim wybrałeś Worfa? Worfa?! Czy, przepraszam, znasz go od wczoraj? Nie zdążyłeś jeszcze zauważyć, że Klingon nie jest najodpowiedniejszym typem, by go pytać o sprawy sercowe? Chyba po prostu bardzo chcieli wcisnąć zabawną scenkę…

W dodatku, jak już wspomniałam, każdy moment, który mógł tę historię urozmaicić, został starannie zanegowany: przede wszystkim, gniew Anyi (Paddi Edwards). Niby jest jakaś walka, ale tak naprawdę kończy się nie dlatego, że któraś ze stron wygrała, tylko po prostu Anya pozwoliła się aresztować. Zresztą, i tak by nikogo nie skrzywdziła – chciała tylko nastraszyć. Bo ogólnie to poczciwa z niej kobiecina, i jeszcze pod koniec się zakumpluje z Worfem.
Nie było też dramy miłosnej, która mogłaby ożywić ten wątek, bo foszek trwał jakieś paręnaście sekund i młodzi kochankowie zaraz sobie wszystko wybaczyli, okazali sobie czułość, zrozumienie i czekoladowy budyń. Jakby mogli strzeliliby tęczami z brzuszków.

Ona nie wzięła budyniu!!! Wesley ciągle ma go w ręcach, choć kamera stara się tego nie pokazać. Tyle że w jednym momencie omsknęła panu kamerzyście. Ponadto – zgadzam się z przedmówczynią. O ileż naturalniejsze by było, gdyby Wes nie poszedł się pożegnać. Świetlny blob mógłby nawet powiedzieć coś patetycznego, czy cokolwiek, ale Wes nie. Nastolatek, który stwierdza, że był zabawką, nie idzie z budyniem do kogoś, kto się nim bawił. Takie rzeczy można zrozumieć po czasie. Po czasie można zatrzeć złe wrażenie (choć nie wiem, czy bym zdołała zapomnieć, że mi się Monsz nagle zmienił w nieuczasane, kudłate, ryczące coś o czerwonych wypadających oczach). Natomiast ja nie mam zastrzeżeń, co do zakochania się. Ładna? Ładna. Nowa? Nowa. Nieosiągalna? Nieosiągalna. Interesuje się techniką? Wow. Ma wszystko, czego trzeba Wesleyowi. A to, że nie raczył się zakochać w żadnej koleżance z akademika, można wytłumaczyć zupełnie po prostu tym, że jeszcze nie nadszedł czas. Albo po prostu nie bywały tam, gdzie on.

Uśmiechnęli się do siebie. Od razu widać,
że to miłość. (źródło)
Drugi problem odcinka to wygląd obcych. I wcale nie chodzi mi tu o kostiumy potworów, w które przemieniały się Anya i Salia. Co prawda reżyser uważał je za koszmarne, ale przecież nie były gorsze od niczego, co widzieliśmy w TOSie.
Nope, chodzi mi o prawdziwą formę Salii.
Najpierw się nagadała, że oesu, Wesley, nie objąłbyś rozumem mojej prawdziwej postaci. No to wyobrażam sobie już jakieś cuda na kiju, połowicznie transcendentne, sięgające energetycznymi mackami w głąb ludzkiej duszy, no a przynajmniej mieniące się nieistniejącymi dotychczas kolorami. No cokolwiek. I nawet fajnie zaczęli, bo pokazali oniemiałego z zachwytu Wesleya, oświetlonego blaskiem bijącym od Salii. Okej, super. Film nie może pokazać czegoś, co określił wcześniej jako niewyobrażalne i nieogarnialne – najmądrzej więc zostawić to za kadrem.
Ale nie, zaraz potem kamera przeskakuje na Salię! I widzimy, że to zwykła świecąca klucha, jakich na pęczki już było w serialu. Kurde, już w TOSie załoga spotykała formy życia złożone z samej energii. Serio, na nic więcej nie było was stać, reżyserze i scenarzyści? Bardzo, bardzo szkoda, bo na sam finał odcinka zapodali nam ogromne rozczarowanie.

Ja mam zastrzeżenia co do samej planety i konfliktu. Naparzają się, jednocześnie mają wspólne dziecko, które może przywrócić pokój. I wysłali je gdzieś, bez sensu, żeby się uczyło nie wiadomo czego i wróciło nie znając planety, rodziców, klimatu i całej reszty… I przywróciło pokój.

(źródło)

Czyli tak: ogląda się gładko, jest cukierkowo i tulaśnie, ale podczas całego seansu czułam gigantyczny dystans i żadnych emocji. Szkoda.




– I don’t think this is my style.
– Shut up, kid.

The Measure of a Man


Premiera: 13 lutego 1989
Reżyseria: Robert Scheerer
Scenariusz: Melinda M. Snodgrass

Lubię. Zdecydowanie lubię. I będę piać peany. No może poza jednym, że to tworzenie składu sądowego z najwyższych oficerów danego okrętu to jest jprdl przewalona sprawa. I że ja nie wiem, czy to tak działa. Czy można być pewnym, że każdy da z siebie wszystko? Czy każdy jest Rikerem? Czy naprawdę nie można załatwić tego telekonferencją? No ale! Gdyby można było telekonferencją to część peanów nie miałaby źródła, więc już słowa na ten temat nie powiem.

OMG, ale to się jednak samo nasuwa, no nie? Że system sprawiedliwości funkcjonujący w ten sposób nie miałby absolutnie żadnej szansy działać. Raz, że najbardziej oczywistym i zapewne najczęstszym motywem by było, że tacy „oskarżyciele” po prostu celowo fatalnie prowadziliby sprawę, żeby tylko przegrać. Bo przegrana leży w ich interesie i tyle. Kurde, gdybym była na miejscu Rikera, pewnie sama bym tak właśnie zrobiła.
Dwa, że skąd w ogóle pomysł, że najwyżsi oficerowie są automatycznie najbardziej kompetentnymi prawnikami? A może by puścić ogłoszenie do załogi? Kto wie, wśród tych czterystu osób przecież mógł być faktyczny prawnik.
Trzy, że owszem: telekonferencja nie powinna być problemem.
Z drugiej strony, może to było celowe? Raziło mnie, jakie to głupie i że każdy normalny człowiek by oszukiwał, ale może właśnie taka jest idea? Że patrzymy na to z naszej dwudziestopierwszowiecznej, „dzikiej” perspektywy. A ludzkość w epoce Zjednoczonej Federacji Planet są od nas lepsi, uczciwsi, u nich to po prostu działa.

To odcinek z dylematem, który zawsze najbardziej mnie wciągał w SF. Kiedy byt staje się istotą? Czy to, że kogoś/coś zbudowaliśmy daje nam prawo posiadania tego na własność? Przecież nawet Bóg nigdzie, w żadnym piśmie nie twierdził, że człowiek jest jego własnością. Czemu zatem człowiek, tworząc androida i obdarzając go samoświadomością, nie zachowuje się tak samo? Z automatu? Z założenia? [pytanie tym bardziej nurtujące, że Gwiezdna Flota spotkała się już z rozmaitymi formami życia, także tymi opartymi na kwarcu, także takimi sztucznie stworzonymi – i generalnie zazwyczaj uznawała ich prawo do… no, do bycia żywymi]

Oczywiście głównym bohaterem jest Data. A fabuła? Bez żadnego
A gdyby miał protezę to co? (źródło)
ostrzeżenia na USS Enterprise zjawia się całkiem sympatyczny admirał Nakamura (Clyde Kusatsu) z pełnym entuzjazmu oficerem naukowym Maddoxem (Brian Brophy), który oznajmia, że Data ma się natychmiast zgłosić do badań. W skrócie badania mają polegać na rozebraniu Daty na części, bez gwarancji złożenia go do kupy potem, bo pan Maddox uważa, że jest już bliziutko zreplikowania idei twórcy Daty. Musi tylko zajrzeć do środka wartościowego członka załogi USS Enterprise i ogarnąć tyci problemik, w którym właściwie pies jest pogrzebany. Zaskoczeniem nie jest za to, że Data nie ma ochoty się na to godzić. A ponieważ jego kapitan niewiele może poradzić, mimo swych chęci (i tu doskonały Picard-oficer floty: wie, że rozkaz jest z wszechmiar durny i ogólnie to nie fair, ale wykonać trzeba i minę trzeba też mieć odpowiednią), Data wybiera rozwiązanie podsunięte przez barmankę – rzuca odznaką. Ma taką możliwość jako członek Floty. Intrygujące swoją drogą – nie podoba ci się rozkaz, idziesz do cywila. Chyba nierealne w żadnej formacji na Ziemi w tej chwili, nie? Z drugiej strony – flota nie jest wojskiem, prawda?

Przyznam, że nad tym się nie zastanawiałam… Rzeczywiście, dziwnie wygodne rozwiązanie. Ale rzeczywiście, Flota to nie do końca wojsko, więc ma swoje reguły.
Inna sprawa, że gdzieś u podstaw całej tej dramy – och, którą również uwielbiam całym serduszkiem, to jeden z najlepszych odcinków poświęconych Dacie i kwestii jego człowieczeństwa – zrodziło się we mnie pytanie, na które w sumie nikt nie odpowiedział w tym epizodzie: skoro przyjęliśmy Datę do Akademii, szkoliliśmy tak jak wszystkich pozostałych kandydatów, egzaminowaliśmy i przyznaliśmy koniec końców stopień, to czy w tym momencie nie uznaliśmy Daty za osobę? Za istotę żywą? Przecież skoro mielibyśmy go uważać za posiadaną na własność  maszynę, to po prostu rzucilibyśmy na pokład Enterprise i tyle.

Niestety. W tym momencie Maddox sięga po twarde argumenty – Data to nie człowiek. Data jest rzeczą. Nie może odejść. I to właśnie stanowi clou odcinka.
Kto rozsądzi sprawę? Na szczęście w odcinku pojawia się przedstawicielka wojskowego biura śledczego, pani prawnik, z którą łączy Picarda intrygująca relacja. Wyraźnie iskrzy i to iskrzy podwójnie – na poziomie zawodowym (zderzenie w przeszłości, gdy Picard był sądzony za niedopełnienie obowiązków)
Intrygująca sala sądowa... (źródło)
i prywatnym (uwagi o aparycji kapitana świadczą o pewnej mięcie) [ja w ogóle bardzo lubię wątki miłosne Picarda. Jest ich mniej niż u Kirka, są też zupełnie inne: to nie przelotne miłostki z kosmitkami, tylko właśnie jakieś dawne związki, których nie widzimy na ekranie, bo bohaterowie spotykają się po latach i możemy być tylko świadkami słodko-gorzkich wspomnień. Ładnie i tak inaczej. Swoją drogą, kapitanowie Gwiezdnej Floty coś jednak mają do prawniczek, bo w podobnym stylu mieliśmy zaprezentowany związek Kirka z Areel w odcinku Court Martial]. Oczywiście kapitan Phillipa Louvois (Amanda McBroom) staje na wysokości zadania i znajduje rozwiązanie zgodne z prawem. Tyle, że emocjonalnie dające po nerach. Otóż jakieś dziwne przepisy mówią, że w takiej sytuacji skład sędziowski uzupełniają najwyżsi rangą oficerowie okrętu, na którym służy strona sprawy. W tym przypadku powód, gdyż to Data występuje z wnioskiem o ustalenie swego statusu. Jego spraw broni kapitan Picard. Z kolei rolę prawnika drugiej strony dostaje nie kto inny, jak pierwszy oficer – komandor porucznik William Riker, który zmuszony jest działać wbrew własnym przekonaniom a ponadto wbrew pojmowanemu przez siebie dobru jednostki, na której służy. Przekichana sprawa.
Uwielbiam moment, gdy Riker się cieszy, że znalazł haczyk na drugą stronę, który ma mu zapewnić zwycięstwo. Radość z rozwiązania natychmiast urywa się, gdy porucznik uświadamia sobie, co ono właściwie oznacza. I choć podczas całej rozprawy zachowuje się profesjonalnie i skupia tylko na udowodnieniu, że Data jest maszyną, a więc rzeczą, a więc własnością floty, to po zakończeniu swej przemowy siada z ponurą miną. Równie dobra jest końcówka, gdy Riker nie wybiera się na przyjęcie świętujące zwycięstwo Daty. Uważa, że nie powinno go tam być, choć przecież nie działał z własnej woli. [tak – Riker jest w tym odcinku fantastyczny]
Zdecydowanie odcinek z tych, które mi robią dobrze w serduszku. I nawet Maddox ogarnia, co jest złego w jego zapędach. To plus dodatkowy, bo w końcu jest inteligentnym facetem i może faktycznie kiedyś dojdzie do tego, co jest nie tak w obecnym podejściu do odtworzenia sieci neuronalnej Daty.

Ja jeszcze muszę nadmienić, że ogromnie uwielbiam scenę, w której Data się pakuje. I chowa do torby choćby ten hologram porucznik Yar. No bo po co to robi? Jest androidem – to nie tak, że potrzebuje pamiątek. Wspomnienia nie zacierają się w jego cyfrowej pamięci. Nie potrzebuje tych przedmiotów. Fakt, że jednak je bierze, bardzo silnie świadczy o tym, jak bardzo Data jednak jest człowiekiem.



– A single Data – and forgive me, Commander – is a curiosity. A wonder, even. But thousands of Datas – isn't that becoming... a race? And won't we be judged by how we treat that race?

A Matter Of Honor


il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 6 lutego 1989
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Wanda M. Haight, Gregory Amos, Burton Armus

Okej… żeby nikt mnie źle nie zrozumiał: lubię ten odcinek. Naprawdę lubię. Co zaskakuje mnie samą, bo to epizod w zasadzie całościowo poświęcony Rikerowi, który do tej pory, cóż, nie wzbudzał we mnie szczególnego entuzjazmu (to znaczy – odkąd skończyłam trzynaście lat). Ale jednak muszę wyrazić parę wątpliwości.
Przede wszystkim: cały ten program wymiany. Jak to jest? Nie wymaga podpisania jakichś porozumień, umowy, czegokolwiek? Nie jest tak, że jedne rasy w tym programie uczestniczą, a inne nie? Nie ogarniam, jak to możliwe, że tak po prostu sobie pomyśleli „hej, niedaleko jest klingoński okręt, wymieńmy się”. No i czy ideą wymiany nie jest to, że Klingoni wysyłają gdzieś swojego pierwszego oficera? Wydaje mi się, że nie dowiedzieliśmy się, co się stało z oficerem, którego miejsce zajął Riker. Dodatkowo o bałaganiarstwie organizacyjnym całej tej wymiany świadczy fakt, że Mendon (John Putch – zresztą to całkiem urocze, że ten sam aktor grał Mordcoka, z którym pomylił Mendona Wesley) był totalnie nieogarnięty w procedurach obowiązujących na USS Enteprise. Jak można oczekiwać, że będzie rzetelnie wykonywał swoje obowiązki, skoro nikt mu nie powiedział co i jak?
Dalej: nic na to nie poradzę, ale trochę mnie rozczarowało, że bogactwo i odmienność klingońskiej kultury zaprezentowali głównie za pośrednictwem klingońskiej kuchni – która, ho ho ho, jest taka paskudna i fuj, nie to co nasza. I sami Klingoni zdają się wychodzić z założenia „wiemy, że nasza kuchnia jest wstrętna i będziemy cię za jej pomocą trollować”. Nie rozumiem tego. Wyobrażam sobie, że odwiedza mnie ktoś z innego kręgu kulturowego i, nie wiem, serwuję kiszone ogórki. Przecież to tylko potrawa, nie nacieram się tym, że dla tego kogoś moja potrawa jest odpychająca. Ale, oczywiście, to też może wynikać z innej mentalności Klingonów. Trochę tego nie kupuję, ale nie będę z tego powodu rwać włosów z głowy. Z drugiej strony, mam świadomość tego, że nie ma co oczekiwać rzetelnego przedstawienia całej cywilizacji w jednym czterdziestominutowym odcinku.

Bogactwo i odmienność pokazali także za pomocą żartów o bzykaniu. Trochę jakby Klingoni byli takimi piratami z serialu HBO. Swoją drogą niezły blef, komandorze Riker.

Aha: totalnie uwielbiam scenę w mesie, kiedy Riker pyta Klaga (Brian Thompson) o ojca. Wyobrażam sobie, jak Klag nagle wstaje od stołu i odchodzi w randomowym kierunku, żeby gadać do pustej przestrzeni przed sobą. I to tak strasznie głupio wygląda… Myślę, że wiele scen w filmach i serialach może głupio wyglądać, kiedy zabrać kamerę.

Omnomnom. Riker lubi to. Delicje prawie jak
robale w Conspiracy (źródło)
Niemniej, jak wspominałam, lubię ten odcinek. Mimo wszystko poza elementem kulinarnym spory nacisk położyli na klingoński sposób budowania pozycji na pokładzie okrętu, było też coś o posłuszeństwie i uczciwości… no, powiedzmy, że tytułowa kwestia honoru została jakoś zaprezentowana.
W tych zupełnie nowych dla siebie okolicznościach ogromnie zaskakuje Riker. To znaczy – może nie aż tak ogromnie, wszak wiadomo, że Pan Idealny taki właśnie musi pozostać… niemniej miło widzieć, że jednak jest kompetentnym oficerem. Przyłożył się do swojego zadania, na swój sposób nawet trenował, zanim dostał się na pokład IKS Pagh. Riker okazuje się być człowiekiem, który przykłada się do swoich zadań i traktuje je równie poważnie, niezależnie od tego, czy chodzi o kuriozalną wymianę oficerów, czy o działania bitewne. W dodatku, co tu dużo gadać, mimo tego swojego wejrzenia błękitnych ocząt i milusińskiego uśmiechu, w sumie dobry z niego Klingon – chyba naprawdę zrozumiał tę mentalność i nieźle potrafił się poruszać wśród rodaków Worfa. Może nawet aż za dobrze, bo dziwne, że z taką łatwością sklepał klingońskiego drugiego oficera – jak rozumiem, zaprawionego wojownika z rasy urodzonych wojowników… a i kapitana chyba nie sklepał wyłącznie dlatego, że taką podjął decyzję – bo gdyby tylko zechciał, pewnie mógłby to zrobić z równą łatwością. I to już wydało mi się nieco naciągane, no bo jeśli Klingoni w czymś mieliby być dobrzy, to przecież to powinno być właśnie mordobicie. To ich wizytówka, kurde.

Ja pozwoliłam sobie to zinterpretować tak – drugiego oficera wziął totalnie z zaskoczenia (w końcu jednak jest człowiekiem, jestem pewna, że Klingoni co nieco o ludziach wiedzą i nie podejrzewają ich o bijatyki na mostku) i zanim tamten się zorientował już miał łeb w konsolecie, czy co to było, takie mało ważne coś (najwyraźniej), co pluło iskrami. Natomiast jeśli chodzi o dowódcę jakoś wcale nie miałam wrażenia, że Riker by z nim wygrał. Tak, oczywiście, on wiedział, że musi dostać wpierdziel (jak w tym starym dowcipie z Jasiem odbierającym świadectwo), więc nie próbował stawać do bitki, ale nie czułam, żeby był jakiś super pewny siebie.
Natomiast ten odcinek sprawił, że nabrałam uczucia, iż nasz biedny komandor musi się cholernie nudzić na co dzień na Enterprise. Rzucił się na tę wymianę bez żadnego namysłu i nie wydaje mi się, by spowodowane to było pasją naukową. Może powinien zacząć trenować boks?

I to marzenie, żeby Worf wreszcie przywalił
Mendzie... (źródło)
No ale całościowo epizod i tak wypadł bardzo fajnie. Riker trochę się zrehabilitował za dotychczasowe wpadki, mieliśmy dużo Klingonów (a ja lubię Klingonów), no i mogłam przez czterdzieści minut zastanawiać się, jak to możliwe, że nikt nie dał po pysku Mendonowi, który miał niesamowicie irytujący sposób bycia.

O zaiste anielską cierpliwość wykazują wszyscy na pokładzie od kapitana począwszy. No i trudno mi się zgodzić z Wesleyem, że Mendon (to od mendy? [nie wiem, ale by się zgadzało!]) po prostu popełnił błąd i to się zdarza, pat pat nic się nie stało. Wiele się stało, bo mógł się z tego zrobić paskudny epizod w historii stosunków Federacji z Klingonami. Mendon powinien wylecieć z Floty i tyle. A przynajmniej wrócić do Akademii na jakieś doszkalanie. Bo oczywiście – jedna sprawa, że nikt go nie przeszkolił w procedurach (to faktycznie jest mocno niedopracowany motyw), ale druga może by się tak zainteresował, gdzie się wybiera? Ech.

W sumie mamy fajne zestawienie: Riker i Mendon. Riker stara się poznać Klingonów, wsuwa gagh, podpytuje Worfa, angażuje się w cały projekt. A Mendon? Ot, rzucili go na Enterprise, a on zdaje się mieć to w nosie, robi swoje, wozi się na mostku, co to nie on… Dwa skrajnie różne podejścia i nietrudno stwierdzić, które jest tym właściwym. Teraz mi przyszło do głowy, czy Mendon nie pojawił celowo, jako przeciwwaga do Rikera. 



– Actually, I learned quite a bit.
– Apparently, not when to duck.
– When not to duck would be more accurate.

Unnatural Selection

To była szybka piłka... (źródło)
Premiera: 28 stycznia 1989
Reżyseria: Paul Lynch
Scenariusz: John Mason, Mike Gray

W dzisiejszym odcinku Enterprise po raz kolejny nie dociera do celu misji, a przynajmniej nie na oczach widzów. Jak to bywa najczęściej z kursu ściąga go wezwanie pomocy; tym razem z transportowca Federacji USS Lantree, którego załoga okazuje się być martwa, gdy Enterprise do niego dociera. Wszyscy członkowie załogi zmarli z przyczyn naturalnych – ze starości, choć kapitan był w wieku komandora Rikera. Jasne jest, że coś tu nie gra.
Tym razem twórcy wzięli na tapetę doktor Pulaski. To na niej koncentruje się odcinek. Wiemy już o nowej pani doktor, iż jest osobą, która nie owija w bawełnę, konkretną, zdecydowaną, pewną swych racji, ale skłonną do wysłuchania innych opinii. Odcinek, w którym zaproponowała Geordiemu wyhodowanie gałek ocznych pokazał ją jako lekarza z dużym doświadczeniem, sugerowano też jej zacięcie naukowe. W Unnatural Selection jej pozycja naukowca zostaje potwierdzona – prace doktor Pulaski zna szefowa placówki, w której prowadzone są badania nad modyfikacją ludzkich genów. Do placówki tej załoga Enterprise trafia, ponieważ to stamtąd leciał USS Lantree.
Muszę powiedzieć, że tym razem nie mam niczego do zarzucenia ochronie ani nikomu innemu. Zarówno kontakt z transportowcem, jak i późniejsze działania były w pełni profesjonalne i nie dawały szansy na rozprzestrzenienie się zarazy na Enterprise. Jak się okazuje – kapitanowie Gwiezdnej Floty mają dostęp do kodu, który pozwala przejąć kontrolę nad mostkiem innego statku w razie bezwzględnej konieczności. Korzystając z tej możliwości, załoga jest w stanie sprawdzić, co się dzieje na USS Lantree bez transportowania się na statek widmo. Założenie boi z sygnałem ostrzegawczym jest kolejnym krokiem. Co ciekawe potem Lantree zostaje zniszczony, ale dopiero wtedy, gdy już dokładnie wiadomo, co spowodowało chorobę.

To prawda, ochrona tym razem zachowała się zaskakująco kompetentnie – choć przyznam, że mam mały zgrzyt z samą doktor, która dotychczas jawiła się jako osoba ze wszech miar rozsądna i logicznie myśląca, a tutaj wpadła w jakieś dziwne bagatelizowanie niebezpieczeństwa – takie „oj tam oj tam, zaraza-sraza, dam radę”. Przyznam, że początkowo nie pasowało mi to do postaci.
Mówię „początkowo”, bo z czasem zaczęło mi się to wszystko układać. Doktor Pulaski jest chłodna i logiczna w większości przypadków – ale może po prostu pragnienie rozwikłania tajemnicy i okiełznania nieznanej choroby jest taką trochę jej słabością. Świadomie naraziła się na niebezpieczeństwo, byle tylko rozwiązać zagadkę zarazy. Myślę, że doskonale wiedziała, z czym to się wiąże, po prostu uznała, że tak należy.

Stacja badawcza okazuje się zakażona, dla personelu właściwie nie ma szans, jednakże najważniejsze są zmodyfikowane genetycznie dzieci
Zawsze chodzi o to, żeby zagrać bez rąk (źródło)
(dwunastolatek wygląda jak dwudziestolatek i nie mówi, gdyż posługuje się telepatią – tyle widzimy), odporne na wszelkie choroby, superinteligentne i oczywiście stanowiące nadzieję na wzniesienie ludzkości na nowy poziom rozwoju. Dla tych dzieci, choć raczej uważam, że dla projektu naukowego (przynajmniej na początku), doktor Pulaski decyduje się zaryzykować życiem. Znów wszelkie procedury bezpieczeństwa są dokładnie przestrzegane. Pole siłowe, zamrożenie jednego z dzieci przesłanego do badania w czymś przezroczystym i nie przepuszczającym niczego, w końcu prace badawcze przeprowadzane na rozmrożonym obiekcie przeprowadzane na wahadłowcu, który pilotuje Data (oczywiście jako android nie może się zarazić). Wszystko jest w pełni profesjonalne, a ryzyko, którego chciała się podjąć doktor Pulaski (która oczywiście zaraża się wirusem) umożliwia objęcie dzieci kwarantanną, jako że to właśnie ich zmodyfikowane organizmy winne są temu, iż wirus z groźnej, lecz uleczalnej gorączki ewoluował do śmiertelnej i ekspresowo postępującej choroby.

W ogóle w tym miejscu muszę powiedzieć, że ogromnie mnie zaintrygował sam motyw tych dzieci. No bo podsumujmy: mamy superinteligentne, supersprawne fizycznie, sztucznie hodowane istoty. Czy to nie brzmi znajomo? A co z Khanem i innymi augmentami? Z wojnami eugenicznymi? Z zakazem inżynierii genetycznej? Jak to możliwe, że Stavosa Kenicliusa wygnano za próby stworzenia superludzi, a ta stacja sobie normalnie funkcjonowała?

To, co z mojego punktu widzenia jest najciekawsze w tym odcinku, to relacje doktor Pulaski z kapitanem Picardem oraz Datą. Przede wszystkim
Zamrożony w glucie (źródło)
dowiadujemy się, że pani doktor chciała służyć z Picardem. Śledziła jego karierę i z premedytacją wybrała USS Enterprise. Jej podziw dla kapitana nie przeszkadza jej jednak w przeciwstawianiu mu się, a także w okazywaniu braku szacunku, co Picard w pewnym momencie ostro punktuje. Bardzo podoba mi się moment, w którym doktor orientuje się, że po raz kolejny przerwała kapitanowi i z westchnieniem prosi go o dokończenie. Ta dwójka ma ze sobą problemy, ponieważ mają podobne charaktery, podobne podejście do obowiązków i do tego, co uznają za istotne. Jest materiał na piękną przyjaźń, czyż nie?

Oboje są rzeczowi i oddani swojej pracy – nie wiem, czy to materiał na przyjaźń, bo z oczywistych względów mają różne priorytety (ona jest lekarzem, on – kapitanem), ale na pewno na wzajemny szacunek i zrozumienie. Masz rację, że to podobne charaktery. Ale może dlatego doktor Pulaski się „nie przyjęła”? Bo trochę się dublowała z kapitanem jako postać? No bo z jakiegoś magicznego powodu z tego co zauważyłam, fani nie przepadają za panią doktor.

Jedno, co mnie zadziwiło, to dodatkowy problem, który pojawił się, gdy już pojawił się pomysł na uratowanie pani doktor, który zawierał w sobie użycie jej wzorca z transportera. Otóż doktor Pulaski ma fobię – boi się podróżować transporterem, więc w bazach danych nie ma jej wzorca. I teraz się zastanawiam, czy ja mam omamy, czy mi się ubrdało, że w którymś z poprzednich odcinków pani doktor była przesyłana transporterem?

Ale sam lęk przed transporterem w ogóle wywołał mój radosny wyszczerz, bo to przecież nie pierwszy lekarz z USS Enterprise, który nie jest fanem tej metody przemieszczania się – doktor McCoy również unikał teleportacji, jeśli tylko mógł. Po trosze zresztą się im nie dziwię.
Inna sprawa, że to jeden z tych odcinków, w których myślę sobie, że Federacja chyba nie wykorzystuje w pełni potencjału transporterów. Przecież to ustrojstwo jest wszechmocne. Może wyleczyć każdą chorobę, nieomal dać Ci nieśmiertelność. W razie czego, przechowuje Twoją kopię zapasową. Wow. Po prostu wow. Dlaczego w serialu nie słyszymy o obficie finansowanym projekcie badawczym skupionym na transporterach?
Rozbawiło mnie też desperackie szukanie jej DNA. Najbardziej sterylne pomieszczenie ever. Gdyby ktoś musiał szukać mojego DNA w moim mieszkaniu, jedyne ryzyko byłoby takie, że odrodziłabym się jako półFraa-półpies. (czyli oczywiście Człes. Najlepszy przyjaciel samego siebie)



And, Doctor, God knows I'm not one to discourage input, but I would appreciate it if you'd let me finish my sentences once in a while.