The Galileo Seven



Premiera: 5 stycznia 1967
Reżyseria: Robert Gist
Scenariusz: Oliver Crawford

The Galileo Seven – w wersji polskiej Zaginiony prom, żeby odbiorca ani przez chwilę nie musiał się zastanawiać, co będzie osią fabuły – to taki odcinek, przy którym nieodmiennie dostaję silnej nerwicy i powątpiewam, czy Gwiezdna Flota to poważna instytucja, bo mnie się raczej kojarzy z przedszkolem.
Weźmy sam początek. Oto Enterprise ma dostarczyć leki na opanowaną przez zarazę planetę, w związku z czym na jej pokładzie znajduje się komisarz Ferris (John Crawford). Komisarz ma dopilnować, żeby wszystko przebiegło bez problemów, w związku z czym na dzień dobry wchodzi w konflikt z naszym ulubionym kapitanem Jamesem Kirkiem. Czemu? Bo Kirk stwierdza, że od miejsca przekazania leków dzieli ich tylko trzy dni drogi, podczas gdy rzeczone przekazanie ma z jakichś niewyjaśnionych powodów nastąpić za dni pięć, a skoro mamy taki ogromny przecież bufor czasu, to zbadajmy sobie kwazar, który nam stanął na drodze. Bo przecież mamy rozkaz badać kwazary i wcale, a wcale życie planety nie stanowi w tej sytuacji priorytetu. Nie ukrywam – w tym momencie miałam ochotę popukać kapitana w czoło i raczej nie spodziewałabym się usłyszeć czegokolwiek innego niż echo. Mózg ewidentnie musiał wybyć na urlop.
Oczywiście wiadomo – twórcy serialu tak już mają, że robią z Jamesa idiotę, żeby wzmóc powagę sytuacji, jakby już samo niekontrolowane przyciąganie promu, burza jonowa uniemożliwiająca komunikację i prawidłowe działanie transportera oraz kwestia wycieku paliwa, który skutkuje niemożnością osiągnięcia prędkości ucieczki przez Galileo nie były wystarczająco poważne. Nie. Trzeba zrobić tak, by oglądacz zwątpił w kompetencje dowódcze Kirka, któremu – co akurat stanowi ogromny plus – jest wyraźnie głupio i prawie do końca grzecznie słucha rozkazów komisarza, który przejmuje dowodzenie zgodnie z regulaminem. Prawie do końca, bo – znów – oczywiście musi interpretację rozkazów nieco naciągnąć, żeby udowodnić oglądaczowi, że instynkt i ludzkie odruchy to właśnie to, co Gwiezdna Flota ma najlepszego.

Nom… co mnie z lekka irytowało, to że komisarz był ewidentnie pokazany jako Ten Zły. Zerkał spode łba, strzelał złośliwymi uśmieszkami – no i, oczywiście, był przeciwko Kirkowi, czyli logiczne, że zły. A jak się zastanowić, to ej: po pierwsze, gościu naprawdę miał poważne powody, żeby wyrażać zaniepokojenie. Nie chodziło mu przecież o transport czekoladek, tylko kurde o leki. Ważne leki, na poważną sytuację. Po drugie, serio facet nie zrobił w filmie nic, co kazałoby go potępiać. Nie wymuszał na Kirku wcześniejszego porzucenia poszukiwań, tylko grzecznie odczekał do ostatniej chwili. I bardzo słusznie wypomniał Kirkowi, że całe zamieszanie to tak naprawdę wina kapitana.
Cóż, James: nie chcę być okrutna, ale naprawdę w tym odcinku się nie popisałeś, delikatnie mówiąc. Natomiast podoba mi się ta interpretacja, że Kirk miał tego świadomość i to dlatego był tak grzeczny przez resztę odcinka. Przyznam, że nie pomyślałam o tym i miałam lekki dysonans między Kirkiem-buntownikiem, a tym, co właśnie oglądałam
Inna rzecz: wciąż nie ogarniam, na czym polegała magia tego przekazania leków. W sensie: dlaczego mieli ogarniać temat na Makus 3 dopiero za pięć dni? For fakin sejk, mówimy o lekarstwach, których pilnie potrzebuje cała planeta – powinni z nimi nakurwiać ile pary w silnikach, no nie?
A to wszystko prowadzi mnie do wniosku, że o ile pomysł na odcinek jest ok (oddać dowodzenie Spockowi i patrzeć, jak sobie radzi), o tyle tło dla głównego wątku i pretekst, który dorowadził do sytuacji, są jakieś dla mnie mgliste i kompletnie nieprzekonujące.

Źródło
Jednak problem Kirka to tylko jeden problem i jak dla mnie nawet mniejszy. Bo dużo więcej nerwów kosztuje mnie przyglądanie się spokojnie jak załoga promu, którym dowodzi pan Spock kwestionuje jego rozkazy – logiczne i w pełni zrozumiałe rozkazy, właściwie jedyne jakie można wydać w tej ponurej sytuacji – i wydziera się na swego dowódcę w chwili, gdy powinni raczej spiąć poślady i kombinować nad sposobami wyjścia z sytuacji. Pan Boma (Don Marshall) nie dał z siebie nic, poza krytyką, oskarżeniami i histerią, co na niejednym okręcie skończyłoby się chyba chłostą *przewraca oczami*
Chlubnym wyjątkiem na tym tle okazuje się Scotty, ale któż mógłby wątpić w Scotty’ego?

Dokładnie. W ogóle cały wkład załogi w ocalenie (poza Scottym) sprowadzało się do kwękania. No przedszkole, ja pierdzielę. Chciałabym ich zobaczyć na polu bitwy: „- Cała wstecz! Manewry uchyleniowe! Fazery w gotowości! – Ale panie kapitanie, ueeee, mam ałka, a Johnnego trzeba pochować, nie będę walczyć, dopóki go nie pochowamy, ueeee!” Pfffft! Ja serio rozumiem, że coś piżgnęło piękną włócznią w członka załogi. Rozumiem, że to na pewno musiało obudzić żal i wiele innych emocji w takim panu Bomie i innych. Ale na litość Jeżusia, facet, trochę dyscypliny i rozsądku.
Wiem, że odcinek próbował pokazać, że zimy intelekt bez emocji nie zapewni idealnego dowodzenia. Ale po drugiej stronie widz dostaje czyste emocje bez intelektu, a przecież u licha, też nie o to chodzi.

Gorzej jednak, iż twórcy filmu za wszelką cenę usiłują wmówić oglądającemu, że Spock nie ma racji, że w dowodzeniu ważne są uczucia. Robią to dość nieudolnie, jak dla mnie. Bo to zupełnie nie tak. Uczucia nie powinny przyćmiewać rozumu komuś, kto jest odpowiedzialny za innych. Przecież Kirk na samym początku zachował się wbrew logice, podekscytowany odkryciem i tak naprawdę to on był odpowiedzialny za całą sytuację. Spock czuje się winny, iż nie wziął pod uwagę uczuciowej reakcji prymitywnych obcych i to jest dla mnie zrozumiałe, bo tak naprawdę to jego niby logiczne „straszenie ich” nie było logiczne. Po prostu cały motyw logika vs uczucia jest w tym odcinku naciągany niczym stara guma z majtek. Nie ma opcji, żeby to do mnie przemówiło.

Myślę, że po prostu trochę przegięli. Ja chyba ogarniam, jak to miało wyglądać: gdyby Spock się zasmutkował nad ofiarami, gdyby rzucił parę ciepłych słów itp. – to pewnie pan Boma by już tak nie marudził. Kto wie, może nawet byłby skłonny do współpracy przy ratowaniu pozostałych przy życiu zadków. A tymczasem rozbił się o mur zimnej obojętności w ekstremalnych warunkach i się załamał. W końcu nie jest żołnierzem. Odcinek próbuje nam powiedzieć, że oprócz zimnej logiki, dowódca powinien też umieć wykazać się jakąś empatią, powinien zadbać o morale swoich ludzi.

Oczywiście, zgadzam się w pełni, że to próbuje nam powiedzieć, tylko, że jednocześnie pan Spock tu głupieje. Bo przecież już dawno – przy okazji niejednego odcinka – ustaliłyśmy, że wyraźnie widać, iż on rozumie emocje, ale ich nie okazuje. Może zjadł go stres pierwszego razu? Co też by świadczyło o tym, że i owszem emocje nie są mu obce.

Tyle tylko, że ten szczytny zamiar został położony przez zupełnie nieadekwatną sytuację i skrajnie irytującą załogę promu. Naprawdę, nie sposób było w zaistniałej sytuacji nie kibicować Spockowi – przecież gdyby nie ten znienawidzony przez resztę rozum, oni by tam zostali. Owszem, być może większość byłaby elegancko pochowana, ale nie wiem, czy to na pewno szczyt ambicji absolwenta Akademii Gwiezdnej Floty.

Źródło
Za to totalnie kupuję końcowe stwierdzenie Spocka, które tak rozbawiło resztę załogi. Dokładnie tak – skoro wszystko zawiodło i niczego już nie dało się zrobić, jedynym logicznym wyjściem było zdać się na łut szczęścia. Proste.

Dla mnie w ogóle ta ostatnia deska ratunku, puszczenie tej „flary”, ani trochę nie była aktem emocji. Sprawa wyglądała tak: będą się bujać na orbicie przez parę godzin i umrą, albo będą się bujać parę minut i może też umrą, a może nie. Ja tu wciąż widzę kalkulację.

Dokładnie!

Prawdę mówiąc to było trochę irytujące, jak odcinek próbował wszelkimi sposobami skompromitować rozum i wychwalić te nieszczęsne emocje. Nie przeczę, one mają wartość. Ale na Jeżusia, logika też ją ma, a tutaj twórcy serialu najwyraźniej zupełnie o tym zapomnieli. Dość fatalna jednostronność. I rozczarowująca, jeśli spojrzeć na wiele innych odcinków, w których takiej jednostronności właśnie ładnie unikano i pozostawiano ocenę widzowi.

Osobnym akapitem pragnę też nagrodzić pana Spocka za dzielne przytrzymywanie kamienia, który go przygniótł, a potem złośliwie próbował się odtoczyć [oj tak, przytrzymywanie kamienia mnie rozczuliło] oraz włócznie obcych <3 Scena z włócznią sterczącą z mgły okrywającej przed wrażliwym widzem ciało nieszczęsnego porucznika – wspaniała.

W ramach podsumowania napiszę, iż był to jeden z tych odcinków, których oglądanie musi wzbudzić emocje i chęć dyskusji. Nie da się ukryć, że to twórcom udało się bezbłędnie. Nie jestem tylko do końca pewna, czy o takie wątpliwości jak moje im chodziło.

Myślę, że mimo wszystko odcinek budzi też chęć tej dyskusji, o którą im chodziło. Nie tylko ją, ale gdzieś tam narzuca się refleksja nad sednem problemu. Choć szkoda, że tak to wyszło, bo wierzę – ba, wiem! – że stać ich na więcej.




You're not going to admit that for the first time in your life you committed a purely human, emotional act?
– No, sir.

Shore Leave

Premiera: 29 grudnia 1966
Reżyseria: Robert Sparr
Scenariusz: Theodore Sturgeon

Tym razem mieliśmy okazję przyjrzeć się załodze w jej czasie wolnym – co tak naprawę samo w sobie jest bardzo fajne, bo pokazuje, że wszystkie wydarzenia, które sobie radośnie mogliśmy oglądać przez wcześniejsze odcinki, nie spłynęły po ludziach z Enterprise, tylko zostawiły jakiś ślad, powoli i stopniowo wymęczały, aż w końcu załoga myślała już tylko o przepustce. Nawet dzielny Kirk wyraźnie się sypie, rypią go plecy i nie może się skupić na pracy (ta pauza pod koniec podawania daty gwiezdnej podczas nagrywania dziennika).
Oczywiście, nie byłoby odcinka, gdyby się nie okazało, że planeta, na której załoga chce spędzić przepustki, jest dość dziwna i niebezpieczna.

Żeby nieco pomarudzić, powiem, iż osobiście to mi troszeczkę brakowało skonkretyzowania tego, po czym oni tak bardzo potrzebują odpoczynku. Czy po potyczce z Romulanami konkretnie? Czy też po prostu nastąpiło zmęczenie materiału? Zwłaszcza brakuje mi tego skonkretyzowania z powodu Angeli. Bo albo mam zaburzenia pamięci i coś sobie konfabuluję, albo identycznie wyglądająca panna omal nie wyszła za mąż w poprzednim odcinku…

Jak najbardziej, Angela usiłowała wziąć ślub w Balance of Terror. Internety nawet twierdzą, że w ogóle w Shore Leave ta postać miała się nazywać Mary Teller, ale ktoś już podczas kręcenia się pokumał, że aktorka, Barbara Baldavin, wcielała się już w posiadającą imię postać – toteż podmienili Mary na Angelę. Tu zresztą nasuwa się pytanie: ile rzeczy Star Trek zawdzięcza przypadkowi? :)
 
To, kurczaki, muszę powiedzieć, że szybko zaczęła sobie szukać zastępstwa za narzeczonego :bag:

(źródło)
Tak naprawdę ten odcinek sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, skąd znają się Kirk i Bones. Myślałam początkowo, że z Akademii – zresztą, w te tony uderzają wszak najnowsze filmy spod szyldu Star Trek. Tymczasem jednak mam wrażenie, że zetknęli się dopiero później. Po co inaczej Kirk opowiadałby Bonesowi o Finneganie i po co wyznawałby wstydliwą tajemnicę, że był ponurakiem? Najwyraźniej jednak McCoy tego nie wiedział.
A skoro już jestem przy Finneganie: jeśli Gwiezdna Flota ma takich więcej, to nie wróżę świetlanego losu Federacji. Nie żebym narzekała, ale facet sprawia wrażenie raczej niedojrzałego emocjonalnie gnojka, z tymi wszystkimi podskokami, głupawym śmiechem i pokrzykiwaniem. Serio? Ktoś taki być może gdzieś teraz dowodzi jakimś statkiem? Trudno uwierzyć.
Z drugiej strony, to może mieć więcej sensu, niż wydaje się na pierwszy rzut oka: wszak to tylko obraz Finnegana wyczytany z umysłu Kirka, tak? Może niepewny, zastraszony Kirk w ten właśnie sposób postrzegał swojego prześladowcę i wroga. I tak naprawdę bardzo mi się podoba, że istnieje taka możliwość, choć nie jest ona podana wprost. W jej świetle natomiast jakoś inaczej patrzę na Ruth, która przecież także może być zupełnie wypaczonym obrazem prawdziwej Ruth. Co z kolei budzi we mnie pytanie: czy taka jest idealna kobieta Kirka? Czy na tym polega jego wymarzony związek? Że siedzą i gapią SIĘ na siebie? Wszak nawet o niczym nie rozmawiali. Nie widzieli się całe lata i nie mieli żadnych tematów do nadrobienia? Tak, pewnie to możliwe. Niemniej dla mnie to jakoś raczej słabo świadczy o tym związku. Ale zresztą chyba wszystkie – no, może prawie wszystkie – miłości Kirka trochę tak wyglądają: nie ma żadnej głębszej więzi, a całość jest oparta na patrzeniu sobie w oczy i wzajemnym zachwycie. Sama nie wiem – może po prostu Kirk jest jednak typem, który zupełnie nie radzi sobie z relacjami międzyludzkimi? Owszem, wydaje się dość swobodny w towarzystwie, ale dochodzę do wniosku, że to wszystko gra. On po prostu nie umie w ludzi – mając żonę, nie wiedziałby, co z nią robić. I wiedząc o tym, wybrał Enterprise. Bardzo słusznie.

Ciekawe spostrzeżenie. Bo o ile właśnie przy Finneaganie, który sprawiał na mnie wrażenie człowieka niepełnosprawnego intelektualnie, a nie kadeta międzygwiezdnej floty, pomyślałam o tym, że to musi być po prostu wykrzywiony hejtem Kirka obraz, o tyle jeśli ta teoria jest dobra, to wyobrażenie naszego kapitana o miłości jest faktycznie dziwne… A może jemu miłość kojarzy się ze spokojem? Z łagodnością i błogością? Jest w jego głowie przeciwieństwem stresu, jaki towarzyszy dowodzeniu?

A to też ma sens. Wyobraża sobie miłość według tego, czego mu brakuje. To by wyjaśniało, dlaczego się tak bardzo zakochał w córce Kodosa-Karidiana. Przecież w gruncie rzeczy tamten romans też opierał się na gadaniu bzdur i trzymaniu się za ręce. Tak – może Kirk po prostu potrzebuje spokoju.

Nie żeby McCoy był lepszy w romansach. Prawdę mówiąc, ilekroć bierze udział w wątku miłosnym, trochę mnie przeraża. Rozmarzony, uśmiechnięty Bones jest po prostu creepy. I mówię to przy całym moim uwielbieniu dla tego pana.

(źródło)
Jeśli chodzi o sam zamysł, czyli planetę będącą jednocześnie parkiem rozrywki, spodobało mi się. Włącznie z wyjaśnieniem, że im bardziej złożony umysł, tym bardziej potrzebuje prostego oderwania się, czegoś lekkiego. Nie ukrywam, że bardziej do mnie to przemawia, niż obrazek niezwykle cywilizowanego intelektualisty, który uznaje wyłącznie niezwykle cywilizowane, intelektualne rozrywki, bo wszystko inne jest poniżej jego godności. Choć, prawdę mówiąc, Spock byłby tutaj właśnie reprezentantem tego drugiego modelu – co może znaczyć, że Wolkanin jednak nie jest aż tak rozwinięty umysłowo.
Dziwi tylko, że te niezwykle rozwinięte umysły nie wyczaiły, że żeby ludzie się faktycznie mogli bawić na tej planecie, muszą wiedzieć, że to zabawa – a organizowanie rozrywki bez ich wiedzy, tylko ich śmiertelnie przerazi. Z drugiej strony, cóż: Opiekun (Oliver McGowan) mógł najzwyczajniej nie znać zbyt dobrze ludzi i ich natury.

No tak, bo zapewne nie zostało to dla ludzi stworzone, prawda? A dla jakiejś innej rasy, która na przykład taki typ rozrywki sobie upodobała. Rozrywka przez zaskoczenie.

Ogólnie rzecz biorąc, odcinek jest dość miłą odskocznią, pokazuje słabości i mniej lub bardziej ukryte słabości członków załogi Enterprise, wreszcie – pokazuje ich zmęczonych, spragnionych przerwy od ciągłych przygód. Nie mogę powiedzieć, żeby ten epizod jakoś szczególnie zostawał w głowie i robił niesamowite wrażenie, ale jest po prostu miły. Za każdym razem, kiedy go oglądam, dobrze się bawię. Tylko tyle i aż tyle.

I parę luźnych uwag pod koniec: raz – totalnie uwielbiam scenę, w której Angela wpieprza się na drzewo i najwyraźniej to ją zabija. Po prostu mnie to rozczula. Dwa – dlaczego Kirk zabrał panu Sulu rewolwer? No dlaczego?! A oddał później? Pffff. Trzy – spontaniczne rozerwanie się Kirkowej koszuli: checked. Krawiec płakał jak szył. Cztery – kancelistką jest jakaś Tonia. Kim jest cała ta Tonia? Brakuje mi jakichś wyjaśnień dla tego podmieniania kancelistek. No i pięć – zdecydowanie przemawia do mnie idea odpoczywania według Spocka.

O tak! To ostatnie tak bardzo tak. Przecież to jakiś absurd, żeby wypoczywając tracić energię!




Spock: On my planet, to rest is to rest. To cease using energy. To me, it is quite illogical to run up and down on green grass using energy instead of saving it.