Heart of Glory

Źródło

Premiera: 19 marca 1988
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Maurice Hurley, Herbert Wright, D. C. Fontana

W dzisiejszym odcinku dowiadujemy się więcej o panu Worfie, a także dostajemy wgląd w odczucia Klingonów względem pokoju z Federacją. Bo obejrzeliśmy już osiemnaście odcinków The Next Generation, widzimy Worfa na mostku, ale nikt ani słowem nie zająknął się, że to coś niezwykłego. A tymczasem to wcale nie tak, że Klingoni masowo wstępują do Gwiezdnej Floty. Worf trafił do niej dlatego, że wychowywał się wśród ludzi na (jak to zauważył klingoński wojownik na rolniczej planecie).
A jak przystąpienie do sojuszu wpływa na innych Klingonów?
Oto Enterprise namierza dziwne echo ze strefy neutralnej, które szybko zostaje określone jako sygnatura wymiany ognia. Gdy statek dociera na miejsce, znajduje ostrzelany teleriański krążownik. Najpierw podejrzenia padają na Ferengich, potem na Romulan, w końcu na wrak posłany zostaje zwiad.
Tu – w ramach dygresji – muszę wspomnieć o zaskoczeniu kapitana Picarda termowizją. Data i Geordi (coraz lepiej widać ich kumpelstwo) wykombinowali, jak przesłać wizję ze sprzętu stanowiącego oczy porucznika La Forge’a. Obraz wygląda jak z kamery termowizyjnej, a kapitan nie jest w stanie rozpoznać Rikera. Szczerze: ja, podobnie jak Geordi, nie byłam w stanie wymyślić, o co kapitan pyta. Riker, jak Riker. Tylko inaczej. Czas najwyższy się przyzwyczaić do rozdźwięku między moją rzeczywistością a rzeczywistością twórców Star Treka z 1988 i przestać się zatrzymywać za każdym razem, gdy coś dla mnie jest banalne, a dla bohaterów skomplikowane.

Cóż, kwestia widoku z wizjera LaForge’a to istotnie delikatny temat. Serial bardzo się w tym miejscu postarzał. To, co nasuwa mi się w pierwszej chwili, to pytanie:  serio nie mają innych przenośnych kamerek? Jak rozumiem, to nie jest do końca tak, że kapitan widzi tylko banalną termowizję – pewnie po prostu w 1988 roku trudno było to inaczej pokazać. Z rozmowy bohaterów wnioskuję, że w istocie to miało być coś więcej, jakby wszystkie możliwe tryby widzenia Predatora skumulowane w jednym paśmie. No bo przecież Geordi potrafił powiedzieć, kiedy jakaś ściana trzaśnie – to już jest jakaś wypasiona częstotliwość, fala, czy cokolwiek. Całościowo jednakże wydaje mi się ten motyw z jednej strony przekombinowany, z drugiej zaś – omija najbardziej oczywiste rozwiązania. Po prostu coś, co się źle zestarzało.

Wracając do odcinka – w pobliżu rozpadającej się maszynowni nasz dzielny zwiad [w którego
Źródło
skład wszedł Riker – dlaczego? Po co? Co on tam miał robić? Udowadniać widzom, że nie jest zupełnie bezużyteczny…?]
znajduje trzech Klingonów. Jeden z nich wkrótce umiera w ambulatorium Enterprise a załoga staje się świadkami krótkiego ale przejmującego klingońskiego obrządku pogrzebowego. [uhm, mam tu pewne zastrzeżenia… Jak dla mnie, Worf wyglądał podczas tego „pożegnania” raczej jak ktoś, kto za bardzo nie wie, o co chodzi, ale inni tak robią, więc on uznał, że będzie ich naśladował. Był tylko pusty gest, ale nie było w tym wszystkim emocji. Dlatego całość wypadła... cóż, trochę komicznie.]
Worf, ma się rozumieć, dołącza do zewu, choć kompletnie nie daje się przekonać do walki o nową ojczyznę Klingonów, gdzie mogliby oni żyć po swojemu. Do tego bowiem namawiają go pozostali dwaj rozbitkowie, dla których obecny status klingońskiego państwa, jako członka Federacji, stanowi zaprzeczenie klingońskiego stylu życia.
Podoba mi się niezwykle postać klingońskiego dowódcy krążownika ścigającego uciekinierów (David Froman), który rozumie prośbę Worfa o oszczędzenie buntownikom upokorzenia i umożliwienie im śmierci w walce, ale jednocześnie postrzega klingoński honor inaczej – oto ma rozkazy, jego rasa zdecydowała się na zmiany i należy teraz wypełniać postanowienia traktatu, a nie kierować się porywami serca.
Sami buntownicy, Korris (Vaughn Armstrong) i Konmel (Charles Hyman) są świetnie przygotowani i raczej nie mieli w planach zabijania członków Federacji. Uciekając z więzienia, ze zmontowanym z ukrytych w zbrojach części fazerem [dezruptorem! Klingoni mają dezruptory, fazery są cieniasów z Federacji!], najpierw ustawili go na ogłuszanie. Później sytuacja eskalowała do nieprzyjemnych skutków. Oni po prostu chcieli żyć po swojemu, a jeśli nie dało się żyć, to przynajmniej umrzeć z honorem. Zrozumiałe dla rasy wojowników.

Klingoni w ogóle są tu po prostu fajni. Ale TNG umiał w Klingonów. Tak naprawdę to serial, który zbudował Klingonów. I nie popsuł tego później DS9. I w tym miejscu utnę ten wątek, bo jeszcze dotrę z dygresją do Discovery, a na co to komu?
Klingoni są świetni z wielu różnych powodów. Raz, ich mentalność i zrozumienie ich kodeksu, który może trochę się wymyka ludziom, ale oni po prostu się rozumieją, nawet jeśli stoją po przeciwnych stronach. Ale dwa: drobiazgi, jak klingońska zbroja. Ogromna szkoda, że więcej do tego nie wrócono, bo strasznie podoba mi się fakt, że każdy najmniejszy bajer na niej, jakiś kolec czy łańcuszek na pozór jedynie dekoracyjny, okazał się zakamuflowaną giwerą zrób-to-sam. Pięknie. Zbroja stworzona przez rasę wojowników.
Ze wszystkich Klingonów najbardziej uwierał mnie Worf – nie przez to, jak napisano jego postać w tym odcinku, ale przez charakteryzację… Bardzo wyraźnie widziałam, gdzie kończy się prawdziwa twarz, a zaczyna plastik. U innych Klingonów to nie było tak widoczne, ale Worfa zrobili jakoś po prostu niedbale, nie wiem czemu.
No i w ogóle trudno nie czuć sentymentu do Klingonów, skoro Federacja zachowuje się jak dupy wołowe. Serio, scena aresztowania? Tyle ochrony, nasza super Tasha Yar, a nikt nie pomyślał o jakimś zabezpieczeniu terenu akcji? Ta dziewuszka nie miała prawa się tam pojawić, łotdafak? Na miejscu Klingonów też bym nie chciała trwać w sojuszu z takimi pierdołami…

To był dobry, ciekawy odcinek [niczego innego nie oczekiwałam – jeśli widzisz na liście płac D.C. Fontanę, możesz mieć nieco bardziej wyśrubowane oczekiwania], a ja chętnie dowiedziałabym się więcej o życiu porucznika Worfa przed jego wstąpieniem do akademii [to życzenie jeszcze Ci wyjdzie uszami].


– Why do you mock me? Why do you wish to anger me?
– Only to see if it is still possible.
– It is.

Coming of Age

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 14 marca 1988
Reżyseria: Mike Vejar
Scenariusz: Sandy Fries, Hannah Louise Shearer

Cóż, podejrzewam, że to nie jest ulubiony odcinek fanów Star Treka. No bo przecież Wesley Crusher. Bo to Jar Jar Star Treka. Bo Mary Sue, wkurzający dzieciak i w ogóle. No i jakoś tak się składa, że nie podzielam – i chyba w gruncie rzeczy nigdy nie podzielałam – tej niechęci względem młodego Crushera. Jak dla mnie to taki dzieciak, któremu się zazdrości: no bo dorasta na pokładzie USS Enterprise. Kaman, czyż można wymyślić sobie lepsze dzieciństwo? I kiedy się nad tym zastanawiam, ani trochę mnie nie dziwi, że Wesley wszędzie próbuje wściubiać nos, jest wszystkiego ciekaw, wszystko chce wiedzieć – no ale kto by nie chciał? Cały jego marysuizm tkwi chyba w tym, że chłopak jest inteligentny. Serio, chcemy go za to skreślać? Oczywiście, pozostaje kwestia tego, jak pod koniec serialu rozwinął się jego wątek i jak został zakończony – tu rzeczywiście, twórcy popłynęli i koniec końców mocno wszystko zdupili. Niemniej przez większość serialu Wesley wydaje mi się całkiem przekonującym chłopakiem.
A ten przydługi wstęp wyrzuciłam z siebie dlatego, że w tym odcinku w dużej mierze skupiamy się właśnie na Wesleyu – i na tym, jak powoli wkracza w dorosłość.
Oto bowiem istnieje pewna szansa, że młody Crusher w końcu przestanie nosić te swoje sweterki i przywdzieje piżamę mundur Gwiezdnej Floty. Jako jeden z czworga najlepszych z najlepszych dostał się bowiem na egzaminy do Akademii.

I tak szczerze mówiąc, tu mam chyba największy zgrzyt związany z tym odcinkiem: no bo wydaje mi się, że to dość głupia strategia – skoro wszyscy kandydaci są tak fantastyczni, to czy naprawdę przyjęcie ich wszystkich do Akademii przyniosłoby szkodę Gwiezdnej Flocie? Przecież do Akademii idzie się chyba po to, żeby się uczyć, nie? Trudno więc oczekiwać, że będą tam trafiać same ideały, bo wtedy na cholerę im Akademia, mogliby od razu dostawać oficerskie rangi.
Jego sweterki i jej rumiane policzki - jeśli
to nie miłość, to ja nie wiem, co nią jest!
(źródło)
Oczywiście, nauczyciel podkreślał, że ma nadzieję, że pozostała trójka spróbuje szczęścia za rok. No super, ale nawet jeśli istotnie spróbuje, to przecież będzie ta sama sytuacja. Ktoś znów odpadnie. I za rok znowu. Czy nie lepiej, żeby cztery kolejne lata ci obiecujący młodzi ludzie uczyli się już pod okiem profesjonalnej kadry w Akademii, zamiast ćwiczyć gdzieś pokątnie na pół gwizdka? Jeszcze Wesley ma szczęście, bo na pokładzie Enterprise rzeczywiście ma szansę zdobyć bogate doświadczenie i sporo umiejętności – ale co na przykład z Olianą (Estee Chandler)?
Zresztą, ostateczny wynik budzi moje pewne wątpliwości. Nauczyciel oznajmia, że Mordock (John Putch) był od Wesleya minimalnie lepszy i dlatego to on zostanie przyjęty do Akademii. Ale ja tak szczerze, to ja widziałam to inaczej. Wesley przeszedł tricky test na korytarzu, podczas gdy po fakcie Mordock sam przyznał, że by tego nie zdał. Nie wiem, jak poszedł Mordockowi test psychologiczny, ale wiem, że Wesleyowi świetnie (tu muszę przyznać, że może nawet zbyt świetnie – niby to miał być największy strach Wesleya i tak dalej, a właściwie podjęcie decyzji przyszło młodzieńcowi szybko i bezproblemowo, w ogóle nie było widać żadnego wewnętrznego konfliktu ani nic – trochę mi tego zabrakło). Mordock nie umiał… nie wiem, umieścić wirtualnych kulek w wirtualnym sześcianie (serio, nie wiem, na czym polegał ten test)  bez podpowiedzi. W którym konkretnie momencie był lepszy od Wesleya? Nauczyciel natomiast wspomniał też o tym, że Mordock będzie pierwszym Benzytą w Akademii. I to każe mi przypuszczać, że to wszystko była mocno polityczna decyzja, a troje zdolnych kandydatów zostało niesprawiedliwie spuszczonych w kiblu.

Doskonale powiedziane. Moją wątpliwość wzbudza także to, skąd oni w ogóle te kadry biorą? Skoro przyjmują jednego kandydata? Ile mają takich „punktów rekrutacyjnych”? I jaki to w ogóle ma sens w tej formie? Nie mogliby sobie zdać u siebie na okręcie? Nie można na holodeku zrobić tej symulacji? Serio, żywy człowiek musi klepnąć chłopaka w ramię? No dobra… zapędziłam się. Faktycznie nie na holodeku, bo wtedy wiedziałby, że jest poddany symulacji. I być może znajomi nie potrafiliby zachować w tajemnicy planowanego teatrzyku. No, OK., w sumie jak jedziesz gdzieś na egzaminy to masz świadomość ważności sprawy. Ale i tak – jeden na czterech? Nie ogarniam.

Remmick wkurwia ludzi. Bo tak. (źródło)
Ale to tylko jeden z wątków.
Bo równolegle załoga Enterprise zmaga się z mocno irytującym śledztwem toczącym się na pokładzie. I tu muszę naprawdę wyrazić zachwyt nad Remmickiem (Robert Schenkkan) – choć wiem, jak skończy ta postać, i tak nie mogę się powstrzymać od trzymania za niego kciuków. Prowadzi śledztwo z godnym podziwu uporem i zachowuje się jak kutas dla dobra sprawy – podczas gdy w istocie głęboko szanuje kapitana Picarda. Podoba mi się, jak pod koniec stwierdza, że chciałby dostać przydział na Enterprise – podoba mi się też niezbyt entuzjastyczna reakcja kapitana, której w sumie trudno się dziwić.

Tak! Muszę to entuzjastycznie napisać! Remmick jest genialny w tym odcinku. Jego szacunek dla rozkazów, choćby głupich (serio, pan admirał powinien go bardzo mocno przepraszać za wręczeni mu tego wiadra z kupą) przywodzi mi na myśl etos oficerski obecny choćby w Hornblowerze. Sprawy bolesne, do których podchodzi się wbrew sobie, lecz dając z siebie wszystko, bo ktoś lepiej wie, co dla Federacji dobre. Bardzo mi się podobał jego jawny entuzjazm przy uratowaniu młodzieńca z problemem emocjonalnym, który na akademię jednak najwyraźniej nie zasługiwał, skoro nie radził sobie z prowadzeniem wahadłowca. Podzielę się tu sprawą intymną i nieco wstydliwą, ja też miałam moment wstrzymania oddechu i galopady myśli: „tak! tak! Słuchaj kapitana, głupku, i odbij się od atmosfery!”. Co tu gadać – przejęłam się normalnie.

Inna sprawa, że cały ten wątek to wstęp do historii, która mnie akurat tak średnio jara. No bo kiedy oglądam Star Treka, to niekoniecznie dla spisków, wywiadów i śledztw. Jak będę chciała intrygi, to sobie odpalę Battlestar Galactica albo coś takiego. Dlatego też (poza wieloma innymi względami, ma się rozumieć) spływają po mnie niusy o planowanym spin-offie ST: Discovery, poświęconym mirrorowej wersji Georgiou w Sekcji 31. Gdzieś w tym wszystkim gubi nam się to, że Star Trek przede wszystkim zawsze pokazywał, że w przyszłości ludzkość będzie lepsza.

Dość ładnie też – choć może i łopatologicznie, ale ta łopatologia została przynajmniej sensownie uzasadniona śledztwem – widzimy więzi łączące załogę Enterprise. Nawet Beverly pokazuje pazur w obronie kapitana i swojej prywatności.
Oczywiście, cała szopka z proponowaniem awansu Picardowi jest w sumie zbędna – w sensie, naprawdę moglibyśmy odpuścić sobie budowanie napięcia i „zastanawianie się”, bo przecież decyzja jest od pierwszej sekundy oczywista. No ale powiedzmy, że ktoś przy pierwszym oglądaniu mógł się nabrać…


– Just how did this contaminant come on board?
– By accident, sir.
– Meaning that Captain Picard has no standing procedure for this type of situation?
– No. Meaning 'by accident,' sir.
– You don't like me very much, do you?
– Is it required, sir?

Home Soil

autor: Juan Ortiz
Premiera: 20 lutego 1988 
Reżyseria: Corey Allen 
Scenariusz: Robert Sabaroff, Karl Geurs, Ralph Sanchez

Ten odcinek to klasyka Star Treka – spotkanie z obcą cywilizacją, tak odmienną od naszej, że trudną do dostrzeżenia.
Oto zespół terraformujący (cztery osoby! Cztery osoby ogarniają proces stworzenia nowej planety! [hej, widocznie w tym uniwersum ludzie są wydajniejsi – sześć osób stworzy cywilizację, cztery osoby terraformują planetę]) na pozbawionej życia (co zostało potwierdzone przez naukowców Federacji), ale obiecującej planecie (masa i rozmiar zbliżone do ziemskiej, podobny cykl dnia i nocy, a także odległość od miejscowego słońca) jest w trakcie bardzo ważnego etapu prac. Na tyle ważnego, że szef zespołu, Kurt Mandl (Walter Gotell), jest niezwykle nieprzyjemny dla kapitana Picarda, który dostał zadanie sprawdzenia jak idzie robota na Velarze III. Po mało sympatycznym początku, drużyna ląduje na planecie i z zachwytem słucha banałów o terraformacji. Bardziej ogólnikowych informacji (z wykorzystaniem bardzo ładnego modelu planety co prawda) na ten temat chyba nie udałoby się sklecić, ale dla załogi Enterprise najwyraźniej były to rzeczy totalnie nowe. Nie neguję, sam fakt zmiany niegościnnego globu to fascynująca sprawa, wrażenie psuje po prostu ślizganie się po hasłach, konieczne wszak z prostego powodu – czas antenowy.
Wracając – tuż po rozpoczęciu procedury wymiany mocno zasolonej wody, na taką, w której może rozwinąć się życie, laser, który jest do tego z jakiegoś powodu używany zabija hydrologa.
W tym momencie pojawia się wątek kryminalny. Załoga w postaci Daty i La Forge’a stara się rozwikłać sprawę śmierci naukowca i dość szybko pojmuje, że wszystko wskazuje na to, iż ktoś kieruje laserem. Jego ruchy są zbyt „ludzkie”, zbyt mało podchodzące pod algorytm. Jednocześnie dostajemy pokaz (no niezupełnie pokaz, bo większość odbywa się za zamkniętymi drzwiami, do których dobija się Geordi) nieludzkości Daty. Jest on w stanie unikać trafienia lasera, a także zniszczyć go gołymi rękami. A przynajmniej myślę, że gołymi rękami, bo nie widzę czego mógłby użyć do rozszarpania super precyzyjnego i oczywiście drogiego sprzętu.
Sprawcy nie trzeba długo szukać – malutka, ukryta w tunelu iskierka natychmiast zostaje uznana za podejrzaną i (oczywiście, bo tak się właśnie robi z potencjalnie niebezpiecznym nieznanym) przetransportowana na Enterprise. I tu mamy problem, bo choć nie może być inaczej, to ona musi odpowiadać za „wadliwe” działanie lasera, to jednak jest nieorganiczna, a więc nie może być żywa.
Czy rzeczywiście?
Przyznam, że sposób przeprowadzenia badań naukowych przez panią
źródło
doktor Crusher mnie ubawił. Jakże łatwe jest bycie naukowcem w XXIV wieku… A jakie nudne!
No ale – życie nie musi być oparte na węglu! Krzemowa istota może być inteligentna, a jeśli ktoś próbuje pozbawić ją odpowiednika naszych osłonek mielinowych – słona woda, którą chciano odpompować służyła przewodzeniu między pojedynczymi komórkami, dzięki czemu mieszkańcy/mieszkaniec Velary III stawali się istotą inteligentną – także niebezpieczna. Deklaruje wojnę i jak się okazuje wiele może. Oczywiście dopóty, dopóki ma dostęp do światła.

Muszę tu nadmienić, że bardzo podoba mi się koncepcja tej obcej istoty. To znaczy nawet nie tylko fakt, że to forma życia oparta na krzemie – to już wszak mieliśmy i to dość wcześnie, bo Hortę poznajemy w pierwszym sezonie TOSa. Ale tutaj mamy świetnie pomyślany organizm – w istocie jeden, rozciągnięty po powierzchni planety mózg, nierozerwalnie połączony z warunkami panującymi na Velarze. Fajne to i jednocześnie myślę sobie, jak kruche jest to życie. No bo wystarczyłoby parę miesięcy suszy – cienka warstwa wody wyparuje i planeta byłaby tak martwa, jak chcieliby naukowcy Federacji. Mam wrażenie, że krzemowa istota miała dotąd niebywałe szczęście, że tyle przetrwała i zdołała tak ewoluować. I jestem ciekawa, czy będzie mieć to szczęście na tyle długo, by rzeczywiście za te paręset lat ponownie spotkać się z ludźmi – tym razem jak równy z równym.

Muszę powiedzieć, że tym razem twórcy postarali się o napięcie. Nie wywołuje go jednak strach o Enterprise i jego załogę, która naprawdę zachowuje się kosmicznie głupio, obcując z obcą istotą, ale wątpliwości co do załogi stacji terraformującej.

Na obronę załogi muszę powiedzieć, że imho wcale nie byli aż tak głupi. To znaczy – serio, i tak wypadli lepiej niż bohaterowie Prometeusza chociażby. No bo hej: jakośtam – na tyle, na ile wydawało im się to konieczne – zabezpieczyli znalezisko (ok., pod szklanym kloszem, ale to i tak niezłe BHP jak na standardy filmów sajfaj), potem nawet próbowali zabezpieczyć mocniej, tyle że nie wypaliło… niemniej ewakuowali laboratorium i chyba nawet je jakoś zaplombowali – naprawdę uważam, że nie było źle.

Przyznam, że nie byłam pewna do samego końca, czy Mandl i spółka wiedzieli o życiu na planecie, czy nie. Czy ściemniali wszyscy (i stąd początkowa irytacja szefa stacji)? Czy hydrolog chciał w tamtym momencie zabić istotę? Czy
źródło
może wiedziało tylko jedno z nich? Czy wszyscy byli naprawdę tak ufni w siłę kadry naukowej Federacji, że nie byli w stanie przyjąć, iż mogła ona popełnić błąd? Wydaje mi się, że gdybym zaczęła obserwować kształty geometryczne na piasku – zmienne kształty geometryczne na piasku – to stwierdziłabym że jest coś na rzeczy. W naturze ciężko o kąty proste. Tymczasem terraformerzy najwyraźniej tak bardzo chcieli dokonać swego dzieła, przez chwilę stać się bogami (jak mówiła Louisa Kim (Elisabeth Lindsey), że zignorowali próby komunikacji. Jest to dziwne tym bardziej, że wcale nie jest to pierwszy obcy, którego organizm oparty jest na krzemie. Jestem całkiem pewna, że ktoś taki pojawił się w TOSie [no właśnie  - Horta, Devil in the Dark]. Skąd więc to zadziwienie? [Picard i jego załoga nie oglądali TOSa? :D A na serio – cóż, może faktycznie nie znali przypadku Horty… Jeśli to był jednorazowy przypadek, to podręczniki mogły to pominąć. Choć wydaje się to dość przełomowe i ważne dla dalszej eksploracji kosmosów, ale cholera wie, co w Akademii jest uznawane za ważne]
Na koniec dodam, że Troi po raz kolejny okazała się pomocna – wyczuła, że coś jest nie tak z Mandlem i wtedy Picard zaczął przyciskać, aż szef stacji dał upust swej irytacji, co bardzo łatwo mogło zostać wzięte za panikę. I wspomnę też o tym, że odcinek jest dobry, choć bardzo naiwnie traktuje sprawy techniczne. Na tyle naiwnie, że trochę mnie to kłuje.

A mi się odcinek po prostu podoba. Tak zwyczajnie, bez kręcenia nosem. Oczywiście, są w nim pewne uogólnienia i uproszczenia, ale myślę, że w takiej serialowej formule to jest nie do uniknięcia – nie zaczną przecież się wpuszczać w detale terraformacji, bo na to to i filmu by było za mało. Zresztą, epizod nie jest o jako takiej terraformacji, tylko o konfrontacji z obcą – bardzo obcą – formą życia.
Sama nie jestem pewna, czy zwróciłabym uwagę na geometryczne kształty na piasku. Może tak, a może tylko teraz chciałabym w to wierzyć, bo wiem już, z czym bohaterowie mieli do czynienia. Mądry widz po szkodzie. :) Jeśli dodatkowo pamiętać o tym, że oni byli wszyscy pewnie mono zafiksowani na terraformacji, to pewnie wszystko to do kupy sprawiło, że niczego nie widzieli – nawet jeśli widzieli, to i tak nie widzieli.
No i Troi może i okazała się użyteczna, za to Riker – jak zwykle nie. Poszedł, uśmiechnął się, zamrugał błękitnymi oczętami i w sumie to niczego szczególnego się nie dowiedział. I w ogóle nie przemawia do mnie wysyłanie go na zasadzie „jesteś uroczy i przystojny, zmanipuluj jakoś tę kobietę”.[Wyparłam… zbyt to załamujące…]
Fajna historia o konfrontacji z nieznanym – w sumie oby więcej takich odcinków, bo o ile w TOSie stanowiły coś w rodzaju trzonu serii, o tyle tutaj mam wrażenie, że więcej mamy obyczajówki i polityki, a mniej mierzenia się z obcością. Trochę szkoda.


All life is beautiful.

When The Bough Breaks


il. jak zawsze niezawodny
Juan Ortiz (źódło)
Premiera: 15 lutego 1988
Reżyseria: Kim Manners
Scenariusz: Hannah Louise Shearer

Okej, okej… Bardzo chciałabym być miła i wyrozumiała, ale ten odcinek nie dał mi na to wielu szans. No bo ja przepraszam, ale kurde jest tak okrutnie głupi, no.
Znaczy ma mój podziw i szacunek za to, że nareszcie doradca Troi okazała się nieco użyteczna – i to tak na serio. [ta sama myśl u mnie – wow! Troi do czegoś służy!] Skanery rozbijały się na osłonie otaczającej Aldeę, ale nie zdołały oszukać wyczulonych betazoidzkich zmysłów. Fajnie pomyślane i chyba po raz pierwszy zobaczyłam naprawdę sensowne wykorzystanie tej postaci.
Po raz kolejny jednak Troi przegrywa z doktor Crusher. Na serio, ja jeszcze zostanę fanką tej postaci. W tym odcinku zwaliło jej się na głowę naprawdę dużo: no bo raz, że miała rozkminić, co się dzieje z Aldeanami, ale dwa: porwali jej syna. Jako matka, pewnie chciałaby rozszarpać tamtych na strzępy i odzyskać Wesleya – jako oficer Gwiezdnej Floty i lekarz zaś, musiała powstrzymać emocje i znaleźć inne rozwiązanie. Myślę, że epizod całkiem dobrze to pokazał. Chociaż tu muszę nadmienić, że moment, w którym Beverly spotyka się z Wesleyem i potajemnie przekazuje mu skaner, a chłopię potajemnie skanuje Duanę (Ivy Bethune), był co najmniej przezabawny. Młody Crusher wykonał swoje zadanie z finezją bohatera kreskówki. Powinien jeszcze drobnymi kroczkami przemieszczać się tuż za plecami Duany, która oglądałaby się, czy przypadkiem ktoś za nią nie stoi. [taki klasyczny NPC xDDD] Niemniej, abstrahując od wykonania, sam zamysł doceniam i był bardzo fajny. I dodatkowy plus za to jak między słowami dogadała się tutaj matka z synem – wystarczyło parę łypnięć i jakiś ledwie dostrzegalny gest, a już było wiadomo, co robić.

Nie da się ukryć, że duet Beverly – Wesley stanowi nie pierwszy raz o mocy odcinka. To jest świetna rodzina. Ufają sobie, szanują się nawzajem i przede wszystkim się znają. I Wesley może zostać kim chce, a nie jest hodowany na lekarza. To jedna z tych rzeczy, których Adeanie totalnie nie ogarniali. Ich idea rodziny była dość głupia, choć jednocześnie chyba najlepsza jaką mogli mieć w takich sztucznych warunkach – no bo na bazie wspólnych zainteresowań najłatwiej budować więź jak mi się wydaje.

Umm... cokolwiek. Serio, nie wiem, o co w tej scenie
chodziło, (źródło)
Ale skupmy się na głównym wątku: oto mieszkańcy Aldei umierają: są chorzy i bezpłodni, wpadają więc na świetny pomysł, żeby przedłużyć swoje istnienie z udziałem porwanych dzieci. Konkretniej: z siedmiorgiem dzieci (sześciorgiem, zależy od sceny – najwyraźniej jedno z nich było na tyle nieciekawe, że Aldeanie sami w którymś momencie o nim zapomnieli).
Chcieli odbudować cywilizację z siedmiorgiem dzieci. Te dzieci miały stanowić podstawę dla kolejnych pokoleń Aldean. Serio, Star Treku? Siedmioro?! A może jednak raczej jakieś 160? A może grube tysiące? Trzech chłopców i cztery dziewczynki – jaką genetyczną różnorodność to zapewni? Aldeanie, zasłużyliście na śmierć. Ssiecie.
Inną sprawą jest dobór tych dzieciaków. Jak rozumiem, chodziło o to, że są jakieś szczególnie zdolne…? Cóż, trudno mieć pewność, bo w sumie jeśli chodzi o jakieś talenty, to widzimy chłopca od delfina, grającą dziewczynkę i Crushera. Czym wyróżnia się reszta? Nie wiadomo. Sporo czasu antenowego poświęcono wprawdzie Alexandrze, ale u licha – co ona umie? Czym się wyróżnia? Jest ślicznym, małym rudzielcem, ale czy coś poza tym?
I nie chodzi o to, że się czepiam zupełnie bez powodu. Gdybym wyraźnie widziała, że wybrali najzdolniejsze i najbardziej niezwykłe dzieciaki z załogi, mogłabym to jeszcze łyknąć (z całą pewnością nie zapewnią przyszłości Aldeanom, ale przynajmniej wprowadzą do puli trochę talentów). Ale ponieważ odcinek mi tego tak za bardzo nie pokazał, zaczynam się zastanawiać: czy Federacja nie ma czegoś takiego jak domy dziecka? Czy to by nie był idealny układ, że cywilizacja w potrzebie dostaje kilka setek randomowych sierot, którym może zapewnić tak świetne warunki rozwoju i miłość? Kurde, jestem przekonana, że wśród nich też byłoby sporo uzdolnionych i niezwykłych dzieciaków, no bo w sumie dlaczego nie?
No, chyba że faktycznie problem pozbawionych rodziców dzieci został w XXIV wieku rozwiązany. Nic mi o tym nie wiadomo, ale to jedyne wyjaśnienie, dlaczego nikt nie pomyślał o nich, kiedy już wyszło na jaw, że Aldeanie chcą przehandlować wiedzę na cudze potomstwo.

Pierwszą moją myślą było dokładnie to samo – sieroty! Z całą pewnością, jeśli nie w centrum Federacji to na jakiejś pomniejszej skalistej i niegościnnej planetce znalazłyby się jakieś dzieciaki, którym przydałby się dom. Ba! Już lepszym sposobem wydaje mi się handlowanie miejscami na planecie także dla dorosłych, którzy im tam napłodzą dzieci. A już to, że oni się nie zorientowali, że zabija ich promieniowanie wydaje mi się niewiarygodnie głupie. Ale taki właśnie jest ten odcinek.
Poza tym zwróciłam też uwagę, że nikt z Enterprise nie próbował podważyć sensowności użycia siedmiorga dzieci do zaludnienia planety. Czy tam nikt nie potrafi liczyć?

A tutaj dziecko tuli się do Picarda,
więc wszyscy robią: aaaaaawwww! (źródło)
Ale, żeby nie było: rozwiązanie, które znalazła załoga Enterprise, jest oczywiście dużo lepsze – bo nie walczy z objawami, a eliminuje przyczynę całego problemu.

Cóż jeszcze mogę powiedzieć? To nie pierwszy odcinek w dziejach Star Treka, w którym nasi bohaterowie spotykają cywilizację zbudowaną na ruinach czegoś potężniejszego. Przede wszystkim nasuwa mi się tutaj epizod Oryginalnej Serii The Apple: mieliśmy lud sterowany przez komputer, którego obsługi nikt już od wieków nie ogarniał. W When The Bough Breaks co prawda to jest mniej ekstremalne, ale po części zamysł jest podobny. I to samo w sobie jest interesujące – aż szkoda, że pozostało tak bardzo niewykorzystane. Mogłoby z tego być coś fajnego.

Ja nie mogłam się pozbyć wrażenia, że Aldeanie obsługiwani przez strażnika, którego zasad działania nie znali byli tak naprawdę ogromnie nieporadni. Zdesperowani, zdeterminowani i nieporadni. Mieli tę całą super technologię, którą włączali jednym guzikiem czy myślą, a jednocześnie nie łapali prostych emocji, poczucia więzi, a Duana stojąca nieśmiało i patrząca na Wesleya z miną dość wniebowziętą, podczas gdy on ją „potajemnie” skanuje stanowiła dla mnie dowód na to, że ona się zwyczajnie niczego po tych dzieciakach nie spodziewa.

Całościowo ten odcinek jakoś po prostu nie daje rady. Gdzieś u samego sedna problem ma potencjał, ale realizacja tego wątku pozostawia sporo do życzenia. No i jak Aldeanie wyobrażali sobie ocalenie za pomocą siedmiorga dzieci? Ech, ech…
Aha, gdyby ktoś miał wątpliwości, jak bardzo użyteczny był pierwszy oficer Riker: cóż. Tak właśnie. Tak bardzo, ile o nim pisałam w tej notce.




– Captain, I am not aware of regulation 6.57.
– No Data, neither am I.
– I see sir... Oh, I see sir!