Allegiance


Premiera: 26 marca 1990
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Richard Manning, Hans Beimler

Właściwie jeśli chodzi o samo sedno tego odcinka, pewnie mogłabym powtórzyć tutaj jakieś fragmenty z notek o The Cage czy The Eye of The Beholder. Bo znów dostajemy epizod o kosmicznym ZOO, a skojarzenie z pilotażowym odcinkiem Oryginalnej Serii nasuwa się o tyle mocno, że w Allegiance także mamy wysoko rozwiniętą rasę, która nie ogarnia zupełnie podstawowych rzeczy, jak na przykład to, że nikt nie lubi być porywany i przetrzymywany gdzieś wbrew woli.
Zasadnicza różnica polega na tym, że tym razem nie od razu wiemy, co jest grane. Obca rasa ujawni się dopiero po pewnym czasie, podczas gdy wcześniej dostajemy całkiem fajną, zagadkową sytuację, w której za pierwszym razem dość trudno się połapać. No bo kto jest porywaczem? Na jakiej zasadzie dobierał ofiary? Jaki ma cel, skoro nie wysuwa żadnych żądań? Dlaczego w więzieniu, do którego trafi Picard i inni, są fałszywe drzwi? Wszystko to jest dziwaczne i intryguje, każe wraz z kapitanem drążyć w poszukiwaniu prawdy.
Zresztą, Picard w ogóle bardzo fajnie wypada w tym odcinku: momentalnie wchodzi w kapitańskie buty, mimo że nie ma wokół siebie załogi, tylko zupełnie nieznajomych, losowych obcych. Jest w stanie ich zorganizować, tak żeby Esoqq (Reiner Schöne) nikogo nie zeżarł. No i w końcu to Picard, nikt inny, odkryje prawdę, mimo rozlicznych podejrzeń rzucanych na pozostałych członków niedoli.

Z drugiej strony, oprócz perypetii czworga więźniów, mamy też zaprezentowane losy załogi Enterprise, która zostaje skonfrontowana z fałszywym Picardem. Tutaj mamy spory potencjał komediowy, bo uzurpator z jakiegoś powodu zachowuje się… cóż, powiedzmy, że mało przekonująco jako kapitan, pod którego się podszywa. Z jednej strony ewidentnie siedzą w nim wspomnienia i myśli oryginalnego Picarda, z drugiej jednak zapodziały się gdzieś kapitańskie priorytety i ideały, na skutek czego nasz uzurpator z subtelnością nieomal Kirka zaczyna podrywać doktor Crusher.

Dziwi trochę, że zaawansowani kosmici odpowiedzialni za całą tę hecę nie potrafią ogarnąć, jak działa pozbawianie kogoś wolności. To znaczy: z całą pewnością ogarniają samą ideę więżenia i bycia więźniami, no bo są uwikłani w te relacje na co dzień. Widzą też na pewno, że ich porwane szczury laboratoryjne próbują uciec, że odczuwają dyskomfort. Nie do końca więc przemawia do mnie ich zdumienie z końcówki odcinka, z którego to zdumienia wynika, jakoby oni w ogóle nie mieli świadomości, że hej, to nieprzyjemne co oni robią, i jak ktoś robi im to samo, to nie jest fajne. A przecież tak właśnie nasi kosmici są przedstawieni: jako ci, którzy w gruncie rzeczy nie chcą źle i ich intencją nigdy nie było jako takie wyrządzanie krzywdy, po prostu nie myśleli, że to tak nieprzyjemne.

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony odcinek po prostu ogląda się przyjemnie. No bo tutaj Picard z niebywałą charyzmą i uporem rozwiązuje zagadkę swojego porwania, tam z kolei podszywająca się pod niego istota uczestniczy w szeregu śmieszkowych scen, które – choć w gruncie rzeczy pozbawione sensu – są po prostu zabawne i na swój sposób przyjemne. Z drugiej jednak, ani ten odcinek nie jest szczególnie odkrywczy (no bo The Cage!), ani – mam wrażenie – nadzwyczaj dobrze przemyślany. Są luki w kreacji obcych, pozostawiają też nieco do życzenia zachowania załogi Enterprise. Więc to fajny odcinek, żeby sobie obejrzeć, ale już nie do końca się sprawdza, jeśli człowiek chce o nim pomyśleć trochę po seansie. Ot, takie leniwe czterdzieści minut – leniwe, jak się zdaje, i dla widza, i dla twórców.



My given name is Esoqq. It means 'fighter.'
I'll bet half the names in Chalnoth language mean fighter.
Mizarians, your names all mean surrenderer!

Sins of the Father

il. Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 19 marca 1990
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Drew Deighan, Ronald D. Moore, W. Reed Moran

Za nami kolejny zacny odcinek. Tym razem uwaga twórców – i widzów – skupia się na Worfie. Mamy wcale ciekawy wgląd w kulturę i politykę Klingonów, ze wszystkimi tego plusami i minusami, ale wartość fabuły jest tym większa, że otwiera nam całkiem duży rozdział historii Star Treka, czyli walkę klingońskich klanów o władzę. To tu poznajemy Durasa, który jeszcze nie raz się objawi.
I trzeba przyznać, że to jest ładnie zrealilzowane. Worf wreszcie przestał być wiecznie przewracającym się, trochę bezużytecznym członkiem załogi, a pokazuje się jako pełnowymiarowa postać – z historią trochę bogatszą niż „hurr durr, wojownik!”. Prawdę mówiąc, nie bardzo mam na co tu narzekać. Poza oczywistościami, czyli na przykład kompletną zbędnością doradcy Troi.
No bo po kolei: obecność Kurna (Tony Todd) na pokładzie Enterprise jest fajna nie tylko ze względu na nadchodzącą historię, ale też dlatego, że w pewnej mierze przecież unieważnia moje marudzenie z odcinka A Matter of Honor, w którym to Riker trafił na klingoński okręt IKS Pagh. To znaczy nadal uważam, że tam cała kwestia wymiany została pokazana głupio i myląco, ale dobrze wiedzieć, że w rzeczywistości jednak ta akcja była chyba nieco lepiej zorganizowana i że rzeczywiście polegała na wymianie, czyli że Klingoni też kogoś przysłali.
Kurn zresztą jest przeuroczym Klingonem, który jednocześnie wkurza, ale jednocześnie jakoś tak miło się patrzy, jak rozstawia po kątach federacyjne ciepłe kluchy. Bo oczywiście nasi cukierkowi bohaterowie są idealnie zdyscyplinowani, zdolni i w ogóle strzelają tęczami z brzuszków, ale (to nie jest wcale nic chlubnego) dobrze się patrzy, jak taki ideał dostaje kopa i zaczyna płakać. A w sumie Wesley czy Geordi w dużej mierze uderzyli właśnie w takie pochlipywanie w kącie, że ojejej, nowy pierwszy oficer ich skrytykował. I jeszcze fajne jest to, że niby twierdzą, jakoby krytyka była zupełnie niesłuszna, a Kurn się czepiał, ale z drugiej strony, w żadnym momencie nie widać tego na ekranie. Kiedy Klingon zwrócił uwagę Wesleyowi na jego zachowanie, chłopak rzeczywiście uskuteczniał sobie pogaduszki. Oczywiście, pewnie to nie były szkodliwe pogaduszki, niemniej przyczyna skarcenia nie była tak do końca wzięta z kosmosu.
No i przekomiczne wydało mi się „nękanie” Worfa. Naprawdę szacun dla Kurna, że potrafił wkurzyć całą załogę, niezależnie od rasy – każdemu zapewnił indywidualne traktowanie.

Ale nie o Kurna chodzi – znaczy o niego też, niemniej on tylko odpala główny wątek, czyli domniemane zbrodnie Domu Mogha, które miały sprawić, że Worf zostanie wyklęty przez Klingonów (o! Właśnie uświadomiłam sobie, że Klingoni to obok ludzi jedyna rasa – przynajmniej z tych głównych – której nazwa nie pochodzi od planety, z której pochodzą!).
Mamy fajne wprowadzenie powracających później postaci oraz wstęp do dużo większego wątku. Zaczyna się póki co skromnie i nic nie zapowiada kierunku, w jakim się to potoczy, niemniej to fabuła ewidentnie niedomknięta i z dużym potencjałem. Mamy ładnie zarysowaną relację Worfa z Picardem – to taka z jednej strony przyjaźń, z drugiej jednak ogromny szacunek, ściśle zresztą powiązany z hierarchią na mostku Enterprise. Moment, w którym kapitan zostaje cha’DIch Worfa, bardzo wiele pokazuje. Co więcej, bardzo mi się podoba, jak koniec końców Picard omal nie rozpykał dwóch klingońskich zamachowców, którzy się na niego rzucili, mimo że przecież nie jest najmłodszy ani najsilniejszy spośród przyjaciół Worfa.
W ogóle ten odcinek dał mi nieco do myślenia w temacie kapitana Picarda: mam wrażenie, że on jest źle postrzegany. Zazwyczaj widzi się go jako zręcznego dyplomatę, który pilnie strzeże Pierwszej Dyrektywy i ogólnie sprawdza się w sytuacji pokoju, ale nie poradziłby sobie podczas wojny. A tak naprawdę chyba jednak w Picarda jest całkiem dużo wojownika, tylko rzadko kiedy mamy w Następnym Pokoleniu okazję to widzieć.

Okej, jednak do dwóch rzeczy mogę się przyczepić: po pierwsze, odnaleziona Kahlest (Thelma Lee): poświęcono nieco czasu na jej odnalezienie i sprowadzenie, były walki i trudne decyzje, zapowiadało się, że to coś ważnego. I z ogromnym zdumieniem przyjęłam fakt, że tak naprawdę obecność staruszki nie miała żadnego znaczenia. Stawiła się przed obliczem K’mpeca (Charles Cooper), oznajmiono, że będzie zeznawać, K’mpec oznajmił, że to zeznanie mu zwisa – i Kahlest sobie poszła. Wow. Warto było nabudowywać tę scenę!
No i jeszcze coś, z czego już od dawna się śmieję, to znaczy postępowanie klingońskiej Rady wobec skazanych zdrajców. No bo jeśli uznajemy kogoś zdrajcą, to uznajemy w tym, że mamy do czynienia z osobą zdolną do skrytobójstwa, szczwaną, przebiegłą, podstępną, prawda? Czy to nie brzmi jak ostatnia osoba, od której odwrócilibyśmy się plecami? Tymczasem znakiem uznania Worfa winnym zdrady jest to, że cała Rada właśnie to czyni: odwraca się doń plecami. Serio, to jest cud, że Imperium Klingońskie w ogóle przetrwało.

Mimo małych niedoskonałości, to bardzo dobry odcinek, który zostaje w pamięci na dłużej i każe czekać, co dalej wydarzy się z Worfem. No bo trudno uwierzyć, że scenarzyści już po wsze czasy zostawią go w niesławie, skazanego za zbrodnię, której Mogh nigdy nie popełnił. Ale to już historia na inne odcinki.



You are brave, cha'DIch. Worf chose well.

The Offspring


il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera
: 12 marca 1990
Reżyseria: Jonathan Frakes
Scenariusz: René Echevarria

Jonathan Frakes od wielu lat jest związany ze Star Trekiem - nie tylko jako odtwórca roli legendarnego Williama Rikera, ale też reżyser zarówno wielu odcinków serialu (Następne Pokolenie i nie tylko), jak i filmów pełnometrażowych. Nie mogę powiedzieć, że wszystkie Star Treki, które wyszły spod ręki Frakesa to arcydzieła, ale myślę, że z dużą dozą pewności można stwierdzić, że kto jak kto, ale ten człowiek rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Nawet jeśli odcinek nie jest ogromnie porywający, to jest po prostu przyjemny, podejmuje znane problemy i wątki, a bohaterowie trzymają się swoich charakterów.

Taki właśnie jest odcinek The Offspring, w którym Data postanawia stworzyć sobie dziecko.
Muszę przyznać, że za pierwszym razem ten epizod mnie zaskoczył. Doświadczenie podpowiadało mi, że jeśli na scenę wchodzi drugi android, w dodatku lepszy, bo szybciej uczący się niż Data, to z całą pewnością koniec końców okaże się, że projekt wymknie się spod kontroli, Lal (Hallie Todd) się zbuntuje i będzie ją trzeba dramatycznie wyłączyć albo coś w ten deseń. Tymczasem René Echevarria zaproponował widzom zaskakująco ciepłą, spokojną historię, w której tak naprawdę nie ma antagonisty. Lal okazuje się do samego końca głodną wiedzy, ale też kochającą córką Daty, która nikomu nie wyrządza krzywdy.
Takie tam, jak zwykle podczas rozmów z Datą
(źródło)
I chyba nawet admirał Haftel (Nicolas Coster) nie może być nazwany antagonistą tego odcinka, bo wszystko co robi, robi w dobrej wierze, kierując się procedurami obowiązującymi w Federacji i rozsądkiem. Tak, może i nie ma tak ogromnego serduszka jak wszyscy na pokładzie Enterprise, może nie jest w równym stopniu emocjonalnie ustosunkowany do Lal – ale przecież wcale nie powinien być, jest admirałem, który powinien pozostawać w swoich obserwacjach maksymalnie obiektywny i logiczny.
Konflikt, który pojawia się w odcinku, pozostaje dzięki temu nieomal tragiczny - mamy skonfrontowane racje państwa i racje jednostki. Wiadomo, że widz będzie sympatyzował z Datą i jego przyjaciółmi, tak jak w Antygonie sympatyzuje się z Antygoną, ale gdzieś z tyłu głowy i tak odzywa się głos, że to nie jest takie oczywiste.

Subtelny podryw pierwszego oficera,
no bo czasem trzeba przestać się krygować.
(źródło)
The Offspring to właściwie dość smutny odcinek, ale zawierający też bardzo dużo skondensowanej treści: no bo po pierwsze, mamy główny problem, czyli czy jakaś zewnętrzna władza ma prawo odebrać rodzicowi dziecko, nawet jeśli dla dobra tego dziecka? Jakie znaczenie w takiej sytuacji ma zdanie rodzica, no a przede wszystkim – co ma do powiedzenia samo dziecko? Po drugie, przemyka problem wykluczenia ze względu na inność – o ile dorośli nie mają z Lal problemu, o tyle androidka ma poważne kłopoty z przystosowaniem w szkole. Nawet szkoda, że nie wpleciono wątku podjęcia próby poszerzenia dziecięcych horyzontów, bo wyszło na to, że reszta załogi akceptuje takie postawy. Jest też nieco o miłości (urocza ciekawostka: Guinan, która objaśniała ideę trzymania się za ręce i takich tam, pierwotnie miała mówić Lal, że tak się dzieje, kiedy kobieta i mężczyzna się kochają. Sama Woopi Goldberg zasugerowała, że należałoby to przerobić na wersję neutralną płciowo i ostatecznie dostaliśmy "kiedy dwoje ludzi się kocha" - trudno mi nie docenić tej zmiany, bo ona bardzo wyraźnie pokazuje jeden z bardziej wartościowych aspektów Star Treka), odpowiedzialności i – last but not least – człowieczeństwie androidów.
No bo pod tym względem Lal, jak się okazuje, prześcignęła Datę. Choć ja trochę przestaję kupować te gadki Daty, jak to on nic nie czuję, bo naprawdę nie zachowywał się tak, jakby faktycznie nie kochał swojej córki. To taki Pinokio, który chce być prawdziwym chłopcem, tylko chyba mu umknęło, że od dawna już nim jest. I to też mi się podoba.

Kameralny, miły odcinek, który mimo że nie odkrywa jakichś nieziemskich rewelacji, stanowi bardzo miło spędzony czas.



I feel.
What do you feel, Lal?
I love you, father.
I wish I could feel it with you.
I will feel it for both of us… thank you for my life.

A Matter of Perspective

(źródło)
Premiera: 12 lutego 1990
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Ed Zuckerman

To kolejny z epizodów zrealizowanych, jak się wydaje, nieco po taniości: skromna obsada, niewiele wnętrz, całość sprowadzona do opowiadania w kółko tej samej historii. Na szczęście jednak tym razem to się udało, mimo że autor scenariusza nie mógł pochwalić się spektakularnym doświadczeniem ani w pisaniu Star Treka, ani w pisaniu w ogóle. Czy to jednak intuicja Zuckermana, czy może obfita pomoc rozlicznych współtwórców serii, tym razem ta konwencja bardzo ładnie zagrała i pomogła w zaprezentowaniu widzowi fajnego tematu: kwestii punktów widzenia.

Odcinek jest odcinkiem „sądowym”. Znamy takie od dawna, bo przecież nawet w Oryginalnej Serii pojawił się chociażby epizod Court Martial, a i później załogi kolejnych statków Enterprise (i Voyager) bywały na bakier z rozmaitymi wymiarami sprawiedliwości. Różnica polega na tym, że tym razem, jak wspomniałam, właściwa historia – czyli, w tym przypadku, odtworzenie wydarzeń prowadzących do popełnienia domniemanego morderstwa – zostaje opowiedziana na początku odcinka i niewiele się w tym temacie zmienia. To nie tak, że nagle dostajemy jakieś superważne informacje, które kompletnie zmieniają zeznania.
Przeurocze jest też to, jak różni się
przebieg bójki w zależności od tego,
kto ją relacjonuje (źródło)
No bo co tak właściwie się zmienia w kolejnych relacjach prezentowanych podczas rozprawy? Raz to Riker twierdzi, że został uwiedziony przez Manuę Apgar (Gina Hecht), innym znów razem Manua utrzymuje, że Riker nieomal ją zgwałcił – co ciekawe, żadne z nich nie kłamie, o czym zapewnia nas doradca Troi. I prawdę mówiąc, nie mam większego problemu z uwierzeniem w to. Być może każde po trosze uwodziło, każde wierzyło w swoją wersję – to całkiem prawdopodobne.
Właściwie to interesujące są właśnie te drobne różnice w zeznaniach poszczególnych uczestników procesu, te rozmaite punkty widzenia, a nie sama sprawa morderstwa. Bo ta – co tu dużo mówić – nie za bardzo trzyma w napięciu. Przecież znamy Rikera nie od dziś. Dobrze wiemy, że jest krystalicznie czysty i niewinny. Znamy też konwencję i wiemy, że kapitan Picard dowiedzie niewinności swojego pierwszego oficera. Nie ma tu żadnego punktu do niepokoju.

Dodatkowo interesująco wypada tutaj początkowa scena, w której Picard usiłuje namalować obraz. Przyznam, że za pierwszym razem miałam wrażenie, że to scenka mocno bez sensu, która nie odnajduje w dalszej części odcinka żadnej kontynuacji. Dopiero później udało mi się ogarnąć, że jest wręcz przeciwnie: w zasadzie cały epizod jest kontynuacją tej jednej scenki. Cały proces Rikera jest próba namalowania obrazu. Każdy maluje go po swojemu: Riker, Manua, Tayna (Juli Donald). Nikt nie kłamie, po prostu różnie widzą to, co próbują odmalować, tak jak na początku każdy inaczej postrzegał nagą kobietę (choć koszmarnie było widać, że statyści z początkowej sceny chyba nigdy w życiu nie próbowali niczego namalować, bo miałam wrażenie, że ledwie ogarniali, z której strony trzymać pędzel). I w tym wszystkim pojawia się Picard – człowiek, którego spojrzenie jest co najmniej niekonwencjonalne. W jego obrazie nic nie pasuje do niczego. I właśnie to niekonwencjonalne, wykraczające poza normy spojrzenie, świeże i nieoczekiwane, okazuje się zbawienne dla Rikera i dla całej sprawy. W gruncie rzeczy to zostało bardzo ładnie zgrane.

Dużo w tym odcinku napatrzymy się
na to wnętrze (źródło)
Brakuje mi tak naprawdę chyba tylko jednego: zeznań Geordiego. Geordi po powrocie na pokład Enterprise był co najmniej poruszony. Z całą pewnością wiedział coś o sprawie, choć nie chciał sam niczego opowiadać kapitanowi. Nawet jeśli nie był świadkiem wszystkich wydarzeń, to jednak coś musiał widzieć i słyszeć, jakąś kłótnię, jakieś groźby – dlaczego więc nie uwzględniono również jego perspektywy? (końcową symulację traktuję nieco inaczej, bo to już wynik wspólnie prowadzonego śledztwa, a nie relacja z wcześniejszych wydarzeń)

Całościowo jednak pozytywnie odebrałam ten odcinek. Nawet jeśli nie trzymał w szczególnym napięciu, to jednak był na swój sposób intrygujący i może nawet trochę pouczający. Bohaterowie pokazali się od swoich najlepszych stron, a kapitan – jak zwykle zresztą – zachował fantastyczną równowagę między lojalnością a obiektywizmem (uwielbiam scenę, w której oskarżony Riker chce porozmawiać z Picardem na osobności, ale ten mu odmawia, wiedząc, jak bardzo niestosowne to by było w zaistniałych okolicznościach). Odcinek może i leniwy, może i po taniości, ale zdecydowanie udany.




- Investigator, in our system of jurisprudence a man is innocent until proved guilty.
- In ours, he is guilty until he is proved innocent, and you are under our jurisdiction.

Déjà Q

(źródło)

Premiera: 5 lutego 1990
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Richard Danus

Omnomnom. Lubię ten odcinek. Bo Q. A ja lubię Q. A teraz to nawet jeszcze bardziej. Zawsze uważałam, że gościu w gruncie rzeczy nie jest zły – jest po prostu niedojrzały. Jest jak rozpuszczone, nieśmiertelne dziecko, którego piaskownicą jest cały wszechświat. I w związku z tym, ma się rozumieć, pakuje się w różnego rodzaju tarapaty i pakuje w nie również załogę Enterprise. Przy czym to, co dla Q jest zaledwie grą czy psotą, nierzadko stanowi o życiu i śmierci ludzi. I kiedy już serial przyzwyczaił mnie do takich realiów, nagle Richard Danus i Les Landau zaserwowali piękne pogłębienie postaci.
Bo nagle nasz dzieciakowaty Q dojrzewa. Może nie jakoś radykalnie, może nie jest to trwała przemiana, ale sam fakt, że w ogóle coś dziwnego zaczyna się dziać w głowie Q, to dużo. Spod płaszczyka niedojrzałego psotnika i egoisty wychyla się w gruncie rzeczy poczciwy koleś, którego po prostu wcześniej nikt odpowiednio nie pokierował.

Paradoksalnie, najlepszym nauczycielem człowieczeństwa okazuje się Data. W ogóle ogromnie uwielbiam ich relację. Jeden chce być człowiekiem, ale nie może, drugi zaś osiągnął ten cel, ale wcale mu to nie leży. Uwielbiam to, że Data – który jest wolny od zadawnionego żalu czy pragnienia zemsty – bez problemu daje szansę Q. Z całego androidzkiego serca stara się pomóc, a najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że Q docenia te starania. Scena, w której Data wybucha śmiechem, jest niemal wzruszająca. Ten pozornie egoistyczny, gardzący ludzkością Q, w rzeczywistości fantastycznie zrozumiał Datę – nie zmienił go w człowieka, chociaż to by nie przekroczyło jego możliwości, tylko pozwolił spełnić jedno małe marzenie. I to było piękne. Tak, niby mówił, że nie zamieni Daty w człowieka, bo bycie człowiekiem ssie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że on doskonale wiedział, o co chodzi – bo przecież był już w podobnej sytuacji, kiedy postarzył Wesleya. Chłopak dość wyraźnie wyjaśnił wówczas, dlaczego mu to nie leży. A Q ma dobrą pamięć i zapewne nietrudno mu było skojarzyć fakty.
(źródło)
W ogóle myślę, że Q naprawdę dobrze rozumie ludzi. Nie chodzi mi o to, czy ich podziwia czy wręcz przeciwnie, bo tutaj relacja jest chyba bardziej skomplikowana, ale rozumie. Wie, jak skutecznie nadepnąć im na odcisk, ale jeśli tylko ma ochotę zrobić coś dobrego, to jest w tym świetny. Nie byłby tak skuteczny w swoich działaniach, gdyby nie było tego zrozumienia.

Prawdę mówiąc, chyba nie umiem się do niczego przyczepić w tym epizodzie. Bardzo przyjemnie mi się go oglądało, a wszyscy bohaterowie trzymali rewelacyjny poziom. Oczywiście, szoł ukradł – obok Q, ma się rozumieć – Data, ale inni też nie wzbudzili moich zastrzeżeń. Przede wszystkim podobało mi się, że zachowali się bardzo wiarygodnie i po ludzku. Nie otworzyli od razu serduszek przed Q w potrzebie, tylko patrzyli na niego spode łba, nieufni i z nieskrywaną satysfakcją. Szczególnie Guinan była uradowana, co zresztą fajnie przypomniało o tym, że ją z otaczającym wszechświatem łączą zupełnie inne relacje niż ludzi.

Ach, no i to odcinek z najmemowszym facepalmem Picarda! Warto to odnotować!



- Perhaps there is a… residue of Humanity in Q after all."
- "Don't bet on it, Picard.