The Enemy Within


Premiera: 6 października 1966
Reżyseria: Leo Penn
Scenariusz: Richard Matheson

Po poprzednim odcinku, ten robi mniejsze wrażenie niż by mógł – tak mi się wydaje. Mamy tu kontynuację wchodzenia do głowy Kirkowi. Poznajemy go głębiej i to w pewien specjalny sposób. Oto kapitan – w wyniku błędu transportera – pojawia się na pokładzie Enterprise w dwóch osobach. Nie jest to jednak prosta duplikacja, ponieważ duplikuje się jedynie ciało. Umysł/dusza/osobowość  z kolei dzieli się na dwoje – do jednego ciała trafia to, co określamy jako dobre, do drugiego to, co nazywamy złem. Nie mamy więc dwóch kapitanów Kirków – dowcipnych, inteligentnych, odważnych, rozsądnych, jeśli trzeba umiejących zagrać brawurowo, ale też potrafiących zadziałać logicznie i na chłodno. Nie ma rozsądku, łagodzonego przez emocje i emocji trzymanych w ryzach przez rozsądek. Dostajemy Kirka łagodnego, gubiącego się przy podejmowaniu decyzji, bo nie potrafiącego wybrać mniejszego zła i Kirka rządzonego przez brutalne, niskie instynkty (prezentacja tego ostatniego poprzez natychmiastową chęć wypicia brandy [przy okazji tej brandy – zastanowiła mnie scena, w której Spock przyszedł do Kirka na prośbę McCoya. Kirk się zdziwił i uznał, że McCoy pewnie znowu wkręcił Spocka. I ja pytam: oni na serio robili sobie takie numery? Znaczy… chyba nawet ich poziom infantylizmu ma swoje granice, prawda? Muszą sobie zdawać sprawę z tego, że takie żarty mogą się fatalnie skończyć – myślę, że to było mocno niefortunne zdanie] i atak na kancelistkę – tak zdecydowanie ona mu się podoba – wydało mi się jednak nieco przesadzone, albo nawet uproszczone; trochę jak nastolatek na pierwszej imprezie…).

A przy okazji tej kancelistki – podobało mi się, jak Kirk musiał walczyć o zaufanie załogi. Choćby w rozmowie z panną Rand – był niewinny i starał się, by mu uwierzyła. Przecież bez zaufania załogi, byłby stracony. I to było nawet trochę przykre, kiedy ofiary ataków złego Kirka odwróciły się od dobrego. Taki rozłam w tej dużej, szczęśliwej rodzinie.

Problem, przed którym staje załoga Enterprise jest spory, bo przecież „złego” Kirka nie można po prostu zabić jak Gary’ego Mitchella, natomiast on sam nie ma problemu ze zlikwidowaniem swojej jasnej strony.

Być może już to samo najlepiej pokazuje, czym jest dobro i na czym polega jego słabość, a jednocześnie chyba siła. Dobro rozumie, że zło pochodzi od dobra, że stanowią jedność, że jedno bez drugiego nie miałoby racji istnienia. Zło tego nie widzi. Oczywiście można rzec, że to uproszczenie, albo – jakby odwrotnie – można też zarzucić mi zbyt głębokie filozofowanie. Jednak nie da się ukryć, że twórcy Star Treka udowodnili, iż właśnie filozofią, przekonaniami pragną się dzielić. I że wiele pozostawiają odbiorcy do jego własnej interpretacji. Dają materiał, nad którym można się zastanawiać, nad którym można dyskutować, który pięknie udowadnia, że S-F to nie efekty specjalne i hałaśliwa bieganina, jak zdają się uważać dzisiejsi reżyserzy.

Przy czym mnie w ogóle nie do końca przekonał podział na „dobrego” i „złego” Kirka. Bo to już nastawia widza. Odebrałam to raczej jako Kirka lękliwego, litościwego i refleksyjnego oraz Kirka agresywnego, zdeterminowanego, silnego. Każdy z nich moim zdaniem miał cechy dobre i złe. I fajne jest to, że odcinek podkreślał, że żadna z „połówek” Kirka nie może być kapitanem samodzielnie, bo jeden pakiet cech musi być znoszony przez drugi.

Z innych spraw – po obejrzeniu tego odcinka nasunął mi się taki wniosek: twórcy mają tendencję do skupiania się na jednym problemie i w pewien sposób lekceważą resztę, która jest po prostu potrzebna do tła, czy pogłębienia wrażenia. Co mam na myśli? Ano problem Kirka spowodował, że czterech członków załogi, badających obcą planetę wraz z nim i rannym technikiem umazanym substancją, która wywołała awarię transportera (tu ładne zawiązanie akcji moim zdaniem – nawet jeśli można się przyczepić, że komory dekontaminacyjne to powinno być pierwsze co się stawia na nieznanej planecie, którą się bada – przecież NIGDY nie można mieć pewności na co się trafi), nie mogło wrócić na pokład w obawie przed zduplikowaniem. Temperatura miała osiągnąć –80 stopni Celsjusza. Przy –40 szczękali zębami i okrywali się cieniutkimi kocykami, bo posłane na dół grzejniki się podwoiły i nie działały (swoją drogą nie wiem jak mogły się rozdzielić na dobro i zło… może zło to po prostu zepsuty, a dobro nie grzejący bo ekologia…) . Nikt natomiast nie wpadł na to, że można wysłać więcej kocyków? [to właśnie mi się nasunęło – koce. Genialne! Nawet jak się rozdwoją, to co się stanie…? Będzie więcej koców! Koce nie mogą się zepsuć. Jak dotrą na planetę poszarpane czy dziurawe, to się owiną strzępami, lepsze to niż nic!] Gorącą herbatę w termosach? Szkandelę??? Zapałki i coś łatwopalnego? Cokolwiek, co ma mniejsze szanse się zepsuć. Znam kogoś, kto powiedział po obejrzeniu tego odcinka, iż bohaterowie Star Treka są ofiarami własnego postępu technologicznego, bo co z tradycyjnymi lądownikami? Naprawdę statek międzygwiezdny nie ma żadnego małego stateczku? Żadnej szalupy? (tak, tak! wiem! budżet…  ale jednak niewiarygodne…). To zdanie o postępie pasowałoby mi do braku zapałek. Ogólnie brak zapałek mogę wybaczyć na statku kosmicznym – pożar może być ekstremalnie niebezpieczny, bo szybko wyssie tlen. Ale jednak… No po prostu na pewno dałoby się jakoś lepiej pomóc uwięzionym na powierzchni nieprzychylnej planety załogantom. Tyle, że wisząca nad nimi groźba dodawała odcinkowi napięcia i stąd mój wniosek, że twórcy nie zastanawiali się głębiej nad tym problemem, mając to, czego potrzebowali. Jakby odcinali się od widocznego na każdym kroku braku logiki.

Tym niemniej odcinek oceniam na plus. Po problemie człowieka aspirującego do boskości (Where No Man Has Gone Before) i człowieka nie radzącego sobie z emocjami (The Naked Time – świetny tytuł tak BTW, totalnie zniszczony w polskiej wersji) mamy problem człowieka złożonego, człowieka, który musi sobie poradzić ze zwierzęcą częścią swojej natury. A to wszystko w dalekich kosmosach <3

Jeszcze mały dopisek ode mnie: totalnie uwielbiam scenę, w której na pierwszy plan nagle dramatycznie wysuwa się ręka z rozcapierzonymi palcami. To jest tak teatralne – i tak cudne zarazem! W ogóle zły Kirk był mocno teatralny, nawet oczy miał mocniej podkreślone i chyba był podświetlany od dołu. Kojarzyło mi się to trochę z Iwanem Groźnym Eisensteina. Proste zabiegi, ale jakże sugestywne. :D




– I have to take him back… inside myself. I can’t survive without him. I don’t want to take him back. He’s like an animal, a thoughtless, brutal animal, yet it’s me… me.
– Jim… you’re no different than anyone else. We all have our darker side. We need it! It’s half of what we are. It’s not ugly. It’s human.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz