How Sharper Than a Serpent’s Tooth; The Counter-Clock Incident


Hurra!!!

Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Dotarłyśmy do końca serii animowanej. Nie będę ukrywać – cieszy mnie to. Przyznaję, często się nudziłam. Schematy fabularne się powtarzały, animacja, delikatnie mówiąc, ssie, więc postaci są drewniane i tak naprawdę w pewnym momencie największą radością, jaką czerpałam z oglądania było wynajdywanie baboli. Fajnie, że obejrzałam animowaną serię. Nie jest to doświadczenie, które powtórzę.

Khem… Ja to doświadczenie w sumie właśnie powtórzyłam… Cóż, faktycznie wynajdywanie, gdzie się komu omskła ręka przy malowaniu postaci stanowiło jedną z największych frajd serii… Pewnie to tak nie powinno być. Z drugiej strony, nie można nie docenić, że w TASie po raz pierwszy pojawił się holodek. Ogólnie było parę ładnych obrazków (nadal podoba mi się statek obcych z Beyond the Farthest Star), choć większość wypadła mocno nieporadnie. Pewnie spora tu wina faktu, że odcinki były dwudziestominutowe – trudno więc wcisnąć w tak krótki czas sensowny wątek i go jakkolwiek rozwinąć.

Premiera: 5 października 1974

Reżyseria: Bill Reed, Hal Sutherland

Scenariusz: Russell Bates, David Wise



źródło
Przedostatni odcinek serii jest klasycznym przedstawieniem obcego, który pojawił się dawno, dawno temu na Ziemi i zabawiał się w Boga. Zastanawiam się czemu twórcy uznali, że osobą, która rozpozna azteckiego Boga będzie Komancz o imieniu Chodzący Niedźwiedź. Czy fakt, że nosił imię indiańskie, a nie jakąś jego zamerykanizowaną wersję, miał jakieś znaczenie w latach siedemdziesiątych? Czasem mam wrażenie, że za mało znam amerykańską historię najnowszą, żeby wyłuskać wszystkie niuanse. Mnie, z mojej subiektywnej XXI-wiecznej pozycji w jakiś sposób uraziło wrzucenie rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej i Południowej do jednego wora. Jestem Indianinem, więc znam się na całej kulturze, nieważne, jak różnorodna była. Z drugiej stronie, może to miejsce Komancza na mostku Enterprise było równie nie do pomyślenia, co miejsce Uhury? Może ktoś doszedł do wniosku, że, owszem mamy obcych na pokładzie, ale trzeba mocniej pokazać, że w trekowej przyszłości przede wszystkim nie ma różnic między mieszkańcami Ziemi?

Myślę, że z Indianinem chodziło wyłącznie o to, żeby na pewno wszyscy się zorientowali, że jest Indianinem. Jakimkolwiek. A jak Indianin, to wiadomo – musi się nazywać jakoś w stylu Stepująca Sarna czy coś. Szczególnie że serial pierwotnie leciał w paśmie kreskówek dla dzieci, więc może spróbowali trochę dostosować się do nowego targetu. Wyszło słabo, owszem.

Sama intryga nie była dziko porywająca. Zapomniany bóg się irytuje, nasi bohaterowie w kilka minut rozkminiają nierozwiązaną przed setkami lat zagadkę, a na koniec wypuszczają najgroźniejsze zwierzę w Galaktyce i jest to oczywiście przedstawiciel kotowatych. A potem Enterprise odlatuje do swoich spraw.

W ogóle ogromnie mnie bawi, jak często Star Trek sięgnął po motyw obcych odwiedzających Ziemię i „ubóstwionych”. Przy czym można ten motyw zrealizować dobrze, można gorzej. Jakkolwiek na ten przykład uwielbiam TOSowy odcinek Who Mourns For Adonais, a i TASowy epizod o Lucyferze miał swój urok, o tyle tutaj jakoś chyba już im się nie chciało. Jakby po prostu sięgnęli po sprawdzony motyw i uznali, że będzie okej. No więc nie było. Prawdę mówiąc, ja nawet do końca nie kupiłam postaci skrzydlatego węża – to znaczy co on konkretnie takiego miał do zaoferowania ludzkości? Jakoś nie załapałam, na czym polega jego wyższość nad nami, serio.


Premiera: 12 października 1974

Reżyseria: Bill Reed, Hal Sutherland

Scenariusz: Fred Bronson



Odcinek ostatni za to kupił mnie ideą połączenia równoległych
źródło
wszechświatów za pomocą Nowej. Nowa w naszym wszechświecie kończy życie gwiazdy, Nowa w alternatywnym wszechświecie zaczyna życie gwiazdy. [to prawda – też mi się to spodobało. W ogóle bardzo lubię motyw gwiazdy rodzącej się w wybuchu Nowej] Jeśli znajdują się w tym samym położeniu tunel między nimi pozwala na podróże między wszechświatami. Pomysł jest świetny. Ujął mnie, tak samo jak fakt prostego odwrócenia – jasny kosmos ciemne gwiazdy. Trochę jak ćmiatło i świecienie w Lodzie Dukaja. Za to latanie do tyłu oraz rodzenie się jako starzec i młodnienie do śmierci było fajne w Dziwnym przypadku Benjamina Buttona, ale w Star Treku mniej. Tu fajna była bohaterka. Konkretna i pomocna. Bez żalu poświęciła swój statek, by pomóc naszej dzielnej załodze.



Co jest mi trudno pojąć, to dlaczego komandor Apple nie chciał być ponownie młody. Dostał szansę na drugie życie. I to z kobietą, którą kochał u boku. Nie musiał przecież przeżywać tego samego. Startował w dobrym momencie. Mógł działać, odkrywać, tworzyć. Nie wyglądał mi na zmęczonego życiem, bo przecież złościł się o emeryturę. Dla mnie jego decyzja była jakaś taka na siłę dopasowana do idei. Ja bym brała drugie życie bez wahania.

A ja jakoś ufam, że była w tym pewna myśl. Nie twierdzę, oczywiście, że postąpiłabym tak jak komandor – o, na pewno nie! – ale jestem skłonna go zrozumieć. Może uznał, że podwójne życie byłoby jakby… nie wiem, nie w porządku? Że zaburzyłby w ten sposób kolejność rzeczy, której zaburzać się nie powinno? To znaczy inaczej: łatwiej by mi to było przyjąć, gdyby Star Trek był religijny. A że nie jest, to z czysto pragmatycznego punktu widzenia, przecież jego „drugie” życie nie wyrządziłoby nikomu krzywdy, prawda? Więc czemu by nie? Ale tak czy owak, nie razi mnie to jakoś bardzo.

Sezon zakończył się całkiem ciekawie. Miły akcent, po kilku odcinkach, które mnie niestety znudziły.

Prawda. Wreszcie pod sam koniec pokazali, że jeszcze miewają pomysły na miarę Star Treka.

A teraz, proszę państwa: cieszmy się i radujmy. Nadeszła era Picarda! [biorąc pod uwagę, ile to ma sezonów, jeszcze nam ta era wyjdzie z bokiem xD Za jakieś cztery lata]




– I can understand her now without the aid of the Universal Translator.
– Apparently our brains are also working in reverse, Captain.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz