The Return of the Archons

Premiera: 9 lutego 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Gene Roddenberry, Boris Sobelman

Na samym początku pragnę powiedzieć, że twórcę polskich odpowiedników tytułów należałoby wybatożyć. Nie ma to, jak pizgnąć spoilerem w tytule. [A nie mam nawet pojęcia, jaki był polski tytuł. Oglądałam z napisami i nie było przetłumaczone^^]

A jeśli o właściwym odcinku – ogromnie lubię to, jak niskim nakładem sił, przy miernych możliwościach, twórcy Star Treka z lat sześćdziesiątych potrafią bawić się scenografią. Aktorom nudno ciągle w tych samych kostiumach – obcisłych bluzach, kusych spodniach i makabrycznie kusych sukienkach [śmieszna rzecz z tymi sukienkami w ogóle… znaczy tak ostatnio tylko do mnie dotarło, że raz: te mundury wchodziły do użycia stopniowo. Wszak pod dowództwem kapitana Pike’a panie nosiły się po męsku. Nawet za czasów Kirka kobiety miewały męskie mundury – jak Elizabeth z Where No Man Has Gone Before. Druga sprawa, to fakt, że te sukienki to w ogóle nie są sukienki. To tuniki. A pod spodem są… no, nazwijmy to hucznie: spodenki. Szorty. Ok, czerwone gacie tak naprawdę. U Uhury od czasu do czasu widać, jak gdzieś się czołga albo wspina. Co w ogóle mi przypomina, że TNG początkowo próbowało wbijać w takie tuniki panów… Co zostało zobaczone, to się nie odzobaczy xD] – no to wpakujmy ich w świat, który pod względem mody upodobał sobie przełom XIX i XX wieku. Lubię ten czas. Lubię te stroje. Przyjemność z oglądania odcinka skoczyła na starcie.

Oczywiście, jak to u Roddeberry’ego bywa, dostajemy morał. Ale jest to morał wcale nieoczywisty i dość pokrętny.

Oto nasi bohaterowie poszukują śladu po zaginionym okręcie U.S.S. Archon. Podczas tychże poszukiwań docierają do planety, na której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa można doszukać się jakichś śladów, czy to katastrofy, czy lądowania. O dziwo w pierwszej misji zwiadowczej na planecie nie bierze udziału kapitan Kirk, co zresztą zostaje wspaniale wyjaśnione chwilę potem – gdy gubi się jeden ze zwiadowców, a drugi (pan Sulu) wraca na Enterprise ze zmodyfikowaną osobowością. Wtedy właśnie do akcji rusza Kirk i pierwszy oficer, bo „jest niebezpiecznie” <3 Tak bardzo pięknie trzymają się stworzonej konwencji <3 [No bo wcześniej, prawda, to co się miał Kirk fatygować, skoro zapowiadała się nuda? xD ]

Na planecie tymczasem ma mieć miejsce jakiś festiwal. Bohaterowie szybciutko łapią, iż to niezła przykrywka dla nich, lecz, gdy rzeczony festiwal się rozpoczyna, uciekają w popłochu i nie chcą wyjść na zewnątrz, dopóki ta dziwna orgia bezmyślnej przemocy się nie skończy. Oczywiście tym samym wzbudzają podejrzenia, gdyż jedynie starcy są zwolnieni z obowiązku wybijania szyb i tłuczenia się po ryjach niezależnie od płci.

O co chodzi? Pomyślałam, patrząc. Przyjemność z oglądania odcinka nakarmiona ciekawością ponownie skoczyła.

Przyznam, że to, o co chodziło do mnie trafiło. Że bardzo, bardzo żałuję, że tak naprawdę twórcy, jakby nieco zapomnieli o tym motywie, zostawiając go całkowicie na głowie oglądaczy, po tym jak już przeszli do ciągu dalszego, czyli wyjaśnień, kto właściwie rządzi planetą i narzuca jej swą wolę, tworząc z mieszkańców bezwolnych poddanych zbiorowi. Bo dla mnie to właśnie była kwintesencja. To, że władająca tym miejscem inteligencja nie potrafiła obejść ludzkiej potrzeby destrukcji, ludzkich emocji negatywnych i musiała raz na jakiś czas dopuszczać do aktów niekontrolowanej, a jednak kontrolowanej przemocy, by niejako spuścić parę poprzez zawór bezpieczeństwa. Nie da się tak po prostu zrobić lobotomii czołowej na społeczeństwie. Ludzie muszą chcieć być mili, łagodni i uprzejmi. Stworzenie sztucznego pokojowego społeczeństwa zwyczajnie nie wychodzi.

A ja ciągle się zastanawiam, czy ten morał do mnie trafia czy nie. Bo tak naprawdę trochę mi to zalatuje po raz kolejny podnoszeniem problemu: „Emocje najważniejszym elementem człowieka”. Serial dość często się wokół tego tematu kręci i tutaj znów było podobnie: bez wojen, przemocy i całego tego syfu człowiek nie byłby człowiekiem i byłoby w ogóle beznadziejnie. Oczywiście, tu mamy nieco inną sytuację, bo wymuszony spokój społeczeństwa z Bety III jest patologią i w tej postaci, w której wszystko urządził Landru, na pewno nie ma racji bytu. A jednak nie kupuję tego, że pokój i radość są pragnieniami z gruntu bezsensownymi. Z innej strony, przypomina mi się przy tej okazji wypowiedź Wellesa: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgiów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką.” – bo chyba właśnie na to zwracał uwagę Spock, kiedy wytykał, że ten pokój, który zapewnił społeczeństwu Landru, to pokój maszyny, zabija kreatywność i nie pozwala ludzkości się rozwijać.

Ale tutaj nie zniknęły wszystkie emocje. Przede wszystkim nie zniknął strach, prawda? Trudno też mówić o tym, że zniknęły negatywne emocje, bo tak naprawdę one jedynie się kumulowały, a i sam strach trudno do pozytywnych emocji zaliczyć. Ja to raczej rozumiałam nie jako likwidowanie emocji, a wyrywanie kawałka natury – brakowało równowagi na co dzień i dlatego „eksperyment” Landru się nie udał.

Zresztą w końcówce było aż nazbyt dobrze widoczne, iż o to właśnie chodziło, choć między sceną „zamieszek” a raportem socjologa pozostawionego na planecie celem pomocy mieszkańcom w powrocie do „normalności”, temat się właściwie nie pojawił.

Co jeszcze było widać, to charakterystyczny dla człowieka lęk przed byciem władanym przez maszynę i to, że w ludzkości jest coś, co każe jej się buntować mimo wszystko. Podziemie, spisek, próba przewrotu – na to właśnie trafili nasi bohaterowie.

Mnie tu z kolei zaintrygowała sama maszyna. Fajne jest to, że nie można właściwie o niej mówić jako o antagoniście. Komputer nie był zły. Jego twórca – Landru – także nie. Chciał jak najlepiej i robił to, w co wierzył. Z tego względu w gruncie rzeczy współczułam trochę maszynie (inna sprawa, że wywołanie awarii przez Kirka jakoś wyjątkowo mi się nie kleiło, no ale rozumiem zamysł i nie wnikam w detale) i postrzegam Landru prędzej jako ofiarę pewnego utopijnego marzenia niż wroga.

Bohaterowie, którzy o dziwo – łamią pierwszą dyrektywę! Dyrektywę nieingerowania w inne cywilizacje. I jak to tłumaczą? Właśnie tym, że działają przeciwko maszynie, nie przeciwko człowiekowi. Ciekawe, bo przecież maszyna była jedna, a ludzi na planecie, żyjących wedle jej zasad całkiem sporo. Czy faktycznie nie działali także przeciwko istotom żywym?

Dobry, ciekawy i po prostu przyjemny w oglądaniu odcinek. A jak ktoś lubi temat – to naprawdę polecam opowiadanie: Maszyna zagłady.

No tak… tylko ja nadal nie wiem, jak działały te rurki strażników – te, które obejrzał Spock i nie dostrzegł tam żadnych mechanizmów. A jednak one strzelały, potrafiły zabijać. Szkoda, ze tego nie wyjaśniono.
Niemniej odcinek też bardzo mi się podobał.

Uch. Rurki strażników. No fakt. Coś jak:








Mr. Spock: How often mankind has wished for a world as peaceful and secure as the one Landru provided.
Captain James T. Kirk: Yes. And we never got it. Just lucky, I guess.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz