The Conscience of the King

Premiera: 8 grudnia 1966
Reżyseria: Gerd Oswald
Scenariusz: Barry Trivers

No co ja mogę, no? Przepraszam. Sezon urlopowy. Wakacje. Upały. Susze. Naprawdę nie miałam mózgu do pisania o tym odcinku. Co przysiadłam nad Wordem, ogarniała mnie panika. Bo serio – ja się boję pisać o The Conscience of the King. Zwyczajnie boję się, że spektakularnie to schrzanię. Bo sęk w tym, że to jeden z moich ulubionych odcinków. Powiedziałabym nawet, że ulubiony, ale nie chcę ferować aż tak szumnych ocen, bo może się okazać, że po prostu w tej chwili nie pamiętam jeszcze o jakimś, który lubię równie mocno.

To jeden z tych odcinków, w których wyraźnie widać, że nie trzeba spektakularnego budżetu i dużo piu-piu w kosmosach, żeby opowiedzieć dobrą historię w kostiumie space opery. Wystarczy Shakespeare.
Bo przecież w uniwersum Star Treka Hamlet jest dobry na wszystko. Można pomyśleć, że jedynie twórczość Shakespeare’a przetrwa wieki. Będzie Shakespeare po klingońsku. A tutaj mamy Makbeta wystawianego przez wędrowną trupę. Ale, tak naprawdę, trudno się dziwić temu wyborowi: bo Makbet doskonale koresponduje z historią opowiadaną w odcinku.
A historia sprowadza się do tego: przed dwudziestoma laty był sobie niejaki Kodos, gubernator Tarsus IV. Tak się stało niefortunnie, że podczas jego rządów w kolonii zapanował głód – odsiecz jakoś nie nadciągała, toteż Kodos musiał dokonać trudnych wyborów, by ocalić chociaż część kolonistów. Zadecydował o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Uśmiercił połowę populacji, by druga połowa mogła żyć. Bo w przeciwnym razie istniało ryzyko, że śmierć poniosą wszyscy.
Tyle tylko, że wkrótce po tych wydarzeniach odsiecz jednak się zjawiła.

Uwielbiam ten odcinek z kilku powodów: raz, to bardzo fajna i – tak myślę – trafna diagnoza na temat historii jako takiej. Niby każdy wie, że historię piszą zwycięzcy – ale tutaj nikt tego nie mówi. Tutaj po prostu to widać. Kodos jest zwany Katem, uznany za zbrodniarza wojennego. Ale kim by był w oczach potomnych, gdyby odsiecz Federacji nie nadciągnęła? Odcinek bardzo mocno akcentuje to pytanie i, jak to Star Trek: The Original Series, nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Nie sugeruje nawet, czy takie gdybanie w ogóle ma sens. Dwa, ładnie tutaj wypada Spock: widzi, że coś jest nie halo z kapitanem, węszy, szuka odpowiedzi. Ba, dociera do tych odpowiedzi dużo szybciej niż Kirk, zbałamucony przez Kodosównę. Trzy: i to się tak naprawdę łączy z pierwszym punktem, czyli sam Karidian – może to kwestia aktora, a może reżyserii. Grunt, że facet jest po prostu świetny. Zbrodniarz, który chce się odciąć od przeszłości. Dla którego odgrywanie Makbeta nie jest tylko sposobem na zarobek, jest terapią, a może ciągłą karą – przeżywaniem na nowo zła, które uczynił. Bo kiedy Karidian-Makbet mówi o krwi na swoich rękach, krwi, której nie potrafi zmyć, mówi to jednocześnie Karidian-Kodos. Może mam słabość do zbrodniarzy. A może do ludzi, którzy żałują przeszłości. A może po prostu do starych ludzi, którzy w ogóle mają przeszłość. Tak naprawdę nie wiem. Faktem jest, że ten odcinek oglądałam nie wiem ile razy i za każdym razem robi na mnie takie samo wrażenie. No i cztery: plot twist. Naprawdę to było fajnie rozegrane. Pamiętam, że przy pierwszym oglądaniu nie spodziewałam się, kto morduje. A co ważniejsze: dlaczego. Bo przecież w tym odcinku nie ma tak naprawdę „złych”. Są co najwyżej obłąkani. W swoim mniemaniu postępują słusznie. To czyni ich tak bardzo wiarygodnymi bohaterami.

Wtrącę swoje trzy grosze a propos Makbeta. Dla mnie bowiem w „Sumieniu króla” istnieje jeszcze jeden wątek – wątek wpływu sztuki na psychikę. Zakładam, że córka Karidiana od dzieciństwa przesiąkała Shakespeare’em. Sztuka stała się dla niej swoistym wyznacznikiem moralności, wzorcem. Żyła wedle zasad dramatu. Czy można stwierdzić, że w pewnym sensie poezja wyprała jej mózg?

Można. I to też jest świetne. Blondyna też nie jest właściwie postacią negatywną – jest kolejną ofiarą.

No właśnie. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do Kirka. Kirk w tym odcinku zachowuje się okropnie. Raz, że strasznie się broni przed tym, że Karidian mógłby być Kodosem – momentami wydaje mi się, że robi to aż nadto gorliwie. Jakby w ogóle nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Leighton mógł mieć rację. A przesłanki były wystarczające – wszak uznał je nawet Spock. A skoro Spock jest przekonany, to naprawdę muszą być twarde dowody, przecież Wolkanin kieruje się logiką, a nie emocjami. Inna sprawa, że Kirk, jak pisałam, był zbałamucony przez Kodosównę. I tu moje kolejne zastrzeżenie, choć może ono wynika tylko z mojego babskiego punktu widzenia: blondyna w gruncie rzeczy jest zupełnie nieciekawa. Dostaje jakiś rys charakteru dopiero kiedy wychodzą na jaw jej zbrodnie, ale wcześniej jest jednak do bólu mdła. Jak niby Kirk wyobrażał sobie ten związek? Że będą się szlajać po Enterprisie i cytować poezję? Na czym to wszystko miało się opierać?

No… na szybkim seksie w prywatnej kajucie kapitana? *torba*
A poważnie – i dla mnie Kirk był tu co najmniej dziwaczny, nie dość, że zupełnie idiotycznie tłumaczył, iż logika to nic, bo on musi  p o c z u ć, że Karidian to Kodos, to jeszcze miał pretensje do swojego pierwszego oficera, że wykonuje swoje obowiązki. I tak sobie myślę, że ja nie chcę wierzyć, że feromony blondyny były aż tak silne. Może to co innego? Może po prostu strach przed konfrontacją? Strach przed ponownym ferowaniem wyroków w sprawie, która została zamknięta, strach przed rozgrzebywaniem, ale i przed ponownym oskarżeniem człowieka, na którego miejscu nikt nie chciałby się znaleźć. To jak wyciąganie trupów z szafy, nie?
W ogóle sam pomysł na zbrodnię Kodosa! Oglądam ten odcinek i myślę – jak oni zadecydowali kto przeżyje, a kto nie? Losowali? Wybierali tych, którzy lepiej przysłużą się dobru ogółu? I niby kto miał decydować, o tym kto lepiej się przysłuży? A może decydowało kryterium wieku? Nie potrafię się uwolnić od rozmyślań nad mieszkańcami kolonii. Nad ich koszmarem. Jak żyć z myślą, że z jakiegoś powodu zostałeś wybrany, by żyć podczas, gdy twój sąsiad nie? Tak naprawdę to była cała kolonia ofiar.

No i, tak abstrahując od wszystkiego, po raz kolejny podoba mi się zarysowanie pozycji McCoya w tym wszystkim. Jest lekarzem – i na tym się koncentruje. Nie ogarnia, kogo Kirk awansował, kogo przewozi itp., bo to nie jego sprawy. Mimo że jest przyjacielem kapitana, nie miesza się w jego kompetencje. To świetna relacja i coraz bardziej mam ochotę coś o niej napisać oddzielnie.


Co ja mogę powiedzieć? Uwielbiam ten odcinek. Uwielbiam podejście do problemu, uwielbiam samego Karidiana. Żal mi jego córki, chociaż trudno nie widzieć jej winy. Cała ta historia to jedno wielkie szaleństwo, zbrodnia, która mogłaby nigdy nie zostać tak nazwana, gdyby historia ułożyła się inaczej. A całość w hamletowskiej otoczce, której trudno nie lubić – było nie było, jego tragedie naprawdę trafiają do człowieka. Może w koncepcji Roddenberry’ego, w której to właśnie Shakespeare zdobył międzygalaktyczną sławę, jest nieco sensu.




- Would you care for a drink, Mr. Spock?
- My father's race was spared the dubious benefits of alcohol.
- Oh. Now I know why they were conquered.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz