Ja tam bym jednak wolała po prostu polecony... (źródło) |
Premiera: 30
listopada 1987
Reżyseria: Richard
Compton
Scenariusz: Tracy
Tormé, Lan O’Kun
Ku mojej rozpaczy, ten odcinek koncentruje się na doradcy
Troi. Dlaczego ku rozpaczy? No już kilka razy chyba zaznaczyłam, że nie jestem
fanką tej postaci. Tak jak przy wcześniejszych oglądaniach działała mi na nerwy
doktor Crusher, tak tym razem doszłam do wniosku, że w gruncie rzeczy całkiem
ją lubię, natomiast doradca Troi jest po prostu pięknookim balastem na
pokładzie Enterprise. No niemniej skoro dziewczynki miały Rikera, to chłopcy
pewnie musieli mieć Troi, więc siedzi tam na mostku i nic nie robi. W dodatku,
z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, nie nosi regulaminowego munduru. Nie
wiem więc, czy w końcu jest we Flocie czy nie. Przy T’Pol w Enterprise to było dość czytelnie
doprecyzowane, ale tutaj mam mętlik w głowie, szczególnie że na początku
widzieliśmy Troi w mundurze.
No łotewer. W każdym razie odcinek skupia się na małżeństwie
Troi. Oczywiście, z marszu wiemy, że ślub nie dojdzie do skutku, bo przecież
nie trzeba być Sherlockiem, żeby kojarzyć obecność tej bohaterki w kolejnych
epizodach i kolejnych sezonach, a gdyby wyszła za mąż, oboje opuściliby pokład
Enterprise – więc emocjonalnie jest dość biednie. Na szczęście nie jest to
jedyny wątek. Choć nadal mnie bawi pierwsza reakcja Picarda na informację o
małżeństwie: kapitan pyta, czy Troi i jej nowy mąż zamieszkają na statku. Ona
na to, że nie. A on: „w takim razie gratulacje!” – może to tylko ja, ale
zabrzmiało to jak perfidnie cyniczna radość z tego, że wreszcie pozbędzie się
Troi z pokładu.
Najbardziej bezsensowna para w tej serii. (źródło) |
Ale pomijając moje małe niechęci.
Odcinek nie gra mi ze względu na ten dziwaczny mistycyzm,
który się w nim pojawia – że oto Wyatt
(Rob Knepper) i Ariana (Danitza
Kingsley) z jakiegoś magicznego powodu widzą się w snach przez niemal całe
życie, mają na swoim punkcie obsesję i istnieje jakieś wspólne przeznaczenie,
które ich ze sobą połączy. To straszne pójście na skróty – nie tego spodziewam
się po Star Treku, że mi nagle powie: BO MAGIA. Jasne, Deep Space 9 też ma sporą dawkę całkiem nienaukowej religijności,
ale tam to jest elementem dość rozbudowanej historii, która swoją drogą nie raz
poddaje w wątpliwość takie rzeczy jak wizje czy proroctwa, konfrontuje wiarę z
zimną logiką. Tutaj w ogóle nie mamy poruszonego takiego problemu – ot, po
prostu jest jakieś mistyczne połączenie, o którym wie Lwaxana Troi (nieodżałowana Majel Barrett) i tyle. I objawia tę
wiedzę Wyattowi, a on nie zadaje pytań, tylko przyjmuje, że tak właśnie jest.
No serio?!
Ja
akurat nie dziwię się zupełnie, że Wyatt kupił bez zbędnych pytań wyjaśnienie
Lwaxany. Przede wszystkim matka narzeczonej rozgrzeszyła go swymi słowami z
niespełnienia obowiązku. Zaś sam mistycyzm wyjaśnienia doskonale pasował do
tego zawodu, który on odczuł, gdy się okazało, że Deanna nie jest tą, którą
widuje w snach. Chłopak był na oko romantycznym idealistą. Artysta, lekarz z
powołania. Troi jako empatka, która potrafi rozmawiać w myślach z
przedstawicielami innych ras, którzy są jej bliscy była dla niego oczywistą
nadawczynią snów. To w dziewczynie ze snów się zakochał i wierzył, że wszystko
będzie pięknie. Gdy doznał zawodu zachował się bardzo elegancko i delikatnie,
ale nie kłamał. Też go polubiłam. Myślę, że z jego punktu widzenia wyjaśnienie
było zbędne.
Gorzej,
że z mojego nie, bo ja czekałam na coś. Na cokolwiek. Choćby najgłupsze,
najprostsze wyjaśnienie. Każde byłoby jakimś fajerwerkiem, choćby malutką
petardką. Zamiast tego dostałam tylko psss niewypału. Brzydko.
Co jeszcze jest słabawe w odcinku? Traktat zawarty między
Przystanią a Federacją. No bo tak: Przystań nie ma żadnych systemów obronnych,
tak? I Federacja ma ich bronić. Okej, ja to przyjmuję. Ale jednocześnie
Federacja nie ma żadnych posterunków na orbicie, patrolujących okrętów ani nic.
Ich „obrona” Przystani sprowadza się do tego, że mieszkańcy Przystani mogą mieć
nadzieję, że w razie niebezpieczeństwa gdzieś w pobliżu będzie przelatywał
jakiś Enterprise i będzie można poprosić ich o pomoc. A gdyby Enterprise nie
przelatywał? Cóż, peszek.. Nie powiem, to całkiem korzystny układ dla
Federacji, ale Przystań powinna jeszcze popracować nad własną polityką
zagraniczną.
No ale na szczęście Enterprise przelatywał. Wszyscy się
cieszą.
W
tym miejscu muszę się zgodzić. Nie kumam braku obrony planetarnej. I ogólnie to
wyparłam jakoś tę panienkę, która krzyczała z ekranu: „zestrzelcie ich!”.
Przede wszystkim, po co ta histeria? Obcy nie zdążyli jeszcze nic zrobić,
choroba była pradawna, a medycyna poszła wszak do przodu. I dobra, zagrożenie
całej planety epidemią to nie byle co, ale jednak może najpierw jakieś rozmowy?
Ech.
po lewej: Lwaxana Troi (źródło) |
No ale to takie moje dwie wątpliwości. Nie oznaczają, że
odcinek mi się nie podoba. Wręcz przeciwnie: jest trudna sytuacja
dyplomatyczna, kiedy trzeba pomóc tak naprawdę dwóm stronom czegoś, co może
urosnąć do otwartego konfliktu (a w każdym razie takie istnieją obawy). Picard
musi uhonorować traktat z Przystanią, ale jednocześnie jest zobowiązany pomagać
potrzebującym, czyli – w tym przypadku – Tarellianom. Jest też dość wyraźna
przestroga dla ludzi: dziwnym zbiegiem okoliczności, wspomniani już Tarellianie
byli właśnie na etapie rozwoju zbliżonym do dwudziestowiecznej Ziemi, kiedy
wdali się w wojnę między dwoma kontynentami, która doprowadziła do zagłady
całej rasy. Przypadek?
W dużej mierze więc duch tego odcinka jest bardzo
startrekowy. Jednocześnie mamy pomniejsze heheszki wynikające z różnic
kulturowych między Lwaxaną a Victorią
Miller (Nan Martin), wesołość budzi też poczciwy Steven (Robert Ellenstein). A gdzieś w to wszystko wkomponowany
jest ten – wspomniany już wcześniej – wątek ślubu.
W ogóle Wyatt jest młodzieńcem bardzo sympatycznym, który
– tak jak i Deanna – usiłuje się odnaleźć w sytuacji, która nie jest dla niego
zbyt komfortowa. Naprawdę budzi pozytywne emocje, w dodatku im dalej brniemy w
odcinek, tym jest lepiej. Odwrotne wrażenia miałam w temacie Rikera, którego
bólu duszy, prawdę mówiąc, nie rozumiem. Strzela jakieś foszki, że Troi będzie
się hajtać, ale przecież tych dwoje nie jest jeszcze (już? W sumie jedno i
drugie) parą. I wywlekanie tego, że Riker nade wszystko chce być kapitanem
statku, było w gruncie rzeczy zbędne. Nie było między Deanną a Pierwszym
żadnych zobowiązań, które uzasadniałyby te humory Rikera. Może wystarczyłoby
podkręcić ich wzajemne relacje w kilku wcześniejszych odcinkach? Niestety, to
jeden z tych przypadków, gdzie ten brak ciągłości się
mści.
Pomyślałam
sobie, że może te powłóczyste spojrzenia i wzdychania mają mnie utrzymywać w
przekonaniu, że Pierwszy i Doradca mają się ku sobie bardzo bardzo. Albo może
ten odcinek miał być jakimś przełomem w ich relacji. Oto dzielny komandor sobie
uświadamia, co traci. I nie chce tego stracić, więc siada w malowniczej pozie,
patrząc w zachód słońca i wzdycha… OESU. To nawet we mnie wywołuje pawia.
Niestety nie bardzo był przełomem, bo temat nie został pociągnięty. Troi po
prostu została, a Riker może sobie nadal wzdychać.
Swoją
drogą – nie kupuję też faktu, że małżeństwo miałoby przeszkadzać w dochrapaniu
się rangi kapitana. Bo niby czemu? Jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy – bo
to taka wielowiekowa tradycja. Tyle że nie. Dowódcy mieli żony, choć te
spędzały większość życia same. Mieli też synów, którzy kontynuowali tradycję,
albo nie. W czasach TNG spokojnie mogliby sobie służyć na tym samym statku.
Wszak oni w ogóle nie są dla siebie konkurencją. W sensie zajmują się czym
innym. Trudno mówić, żeby ich relacja miała zakłócać działanie załogi. Nie
kupuję.
Koniec końców, na szczęście blondynka rysowała Wyatta,
Wyatt blondynkę, więc Wyatt zapewne uratuje ginącą cywilizację i wszyscy będą
klaskać uszami z radości. A Riker i Troi nadal nie są parą, chociaż Wyatt już
im nie przeszkadza. Cholerny pies ogrodnika z tego Pierwszego, ot co [lepiej bym tego nie ujęła]. Przynajmniej
Lwaxana może spędziła parę miłych godzin w towarzystwie Picarda, a pan Homn (Carel Struycken) się malowniczo
schlał. Małe radości każdego dnia.
– That was meant as a joke, captain.
– I was not amused.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz