Skin of Evil

Czarna plama. Czyli aktorska wersja tego,
co często pojawiało się w Animkach (źródło)

Premiera: 25 kwietnia 1988
Reżyseria: Joseph L. Scanian
Scenariusz: Joseph Stefano, Hannah Louise Shearer

Na początek uwaga zupełnie od czapy, bo mnie to gryzie, ilekroć zaczynam pisać nową notkę: tak, mamy rozbieżności w datowaniu – zdaję sobie z tego sprawę. Wynikają one z tego, że Siem korzysta z dat podanych na IMDB, a ja z tych na Memory Alpha. Nie, nie wydaje mi się, żebyśmy miały jakieś szczególne parcie na ogarnianie tego tematu. Nie jest mi przykro. [same here/Siem]
A teraz do rzeczy.

No i stało się: dotarłyśmy do tego pamiętnego odcinka, w którym żegnamy się z Tashą „Nieszczęśliwe Dzieciństwo” Yar. To skłania do refleksji. Z jednej strony: hej, podsumowując sezon z jej udziałem – to nie była taka najgorsza szef ochrony. Jasne, podczas jej służby załoga zdecydowanie zbyt często była zdana na łaskę obcych i zupełnie bezbronna, niemniej trudno odmówić Tashy zaangażowania i dobrych chęci. Czasem nawet pilnowała reszty załogi, żeby przestrzegano jakichś podstawowych zasad bezpieczeństwa. Ot, nie szukając daleko: w tymże odcinku. Zamiast wsadzać w czarną plamę paluchy (jak zapewne uczyniłby to kapitan Kirk i pierwszy oficer Spock), porucznik Yar pilnowała, żeby wszyscy trzymali się od dziwnego znaleziska z daleka. Powstrzymała nawet doktor Crusher, kiedy tamta chciała przeskoczyć nad plamą. To taka smutna ironia, że to właśnie Tasha zginęła, mimo że dużo bardziej beztroscy odkrywcy nowych światów i cywilizacji, oddelegowani w dalekie kosmosy przez Gwiezdną Flotę, żyli i mieli się nieźle przez długie lata. Karma to dziwka. I to na dodatek w momencie, w którym zaczynałam dochodzić do wniosku, że hej, w sumie Yar i Worf chyba się całkiem nieźle rozumieją. Ich wzajemna relacja nigdy nie była jakoś szczególnie nabudowana, ale tutaj na podstawie tej początkowej rozmowy odniosłam wrażenie, że to znajomość, która miałaby potencjał.
I naprawdę szkoda, że Denise Crosby podjęła decyzję o odejściu z serialu. Zastanawiam się, czy nie dało się tego rozwiązać inaczej, wspólnie pomyśleć, jak z sensem rozwinąć postać. Z drugiej strony – kto mógł wtedy wiedzieć, co z tego wszystkiego wyrośnie.

Muszę powiedzieć, że nie pamiętałam, że to już. Oraz: czuję, że mój pisarski instynkt zawiódł albowiem nie wyczułam strzelby Czechowa wieszanej mi przed nosem, gdy Tasha szykowała się do zawodów. A także – no cóż, to niemiłe ze strony twórców, że tak z siebie na pożegnanie wypluli tę jakże wiarygodną nić sympatii między Worfem a Tashą. Poczułam się zawiedziona.

Generalnie Riker przetarł szlak Geordiemu, jeśli idzie
o bycie damsel in distress. (źródło)
Śmierć Tashy Yar jest interesującym tematem z perspektywy czasu, jednak to nie ona stanowi główny wątek epizodu: mamy bowiem niecodziennego obcego, Golgotana Armusa (Ron Gans). Muszę przyznać, że to nawet ciekawy motyw. Armus z jednej strony niby jest czystym wcielonym złem – nie to, że złą istotą. Przedstawicielem rasy nikczemników. On jest złem, wyekstrahowanym przez jakiś tajemniczy lud i porzuconym na planecie, by nie przeszkadzało w dalszym rozwoju tej cywilizacji. Ale z drugiej strony, kiedy tak naprawdę się mu przyglądałam, widziałam raczej zbuntowanego nastolatka. Takiego, który jest wredny, dokucza słabszym i kopie szafki, kiedy rodzice próbują z nim łagodnie porozmawiać, bo za maską złości ukrywa fakt, ze jest po prostu smutny i chciałby mieć kolegów.
To zresztą szczególnie mnie nie zaskoczyło: skoro mieliśmy obcych-dzieci (Trelaine, przy każdej możliwej okazji będę wyciągać Trelaine’a) to czemu by nie obcy-nastolatek? Tyle tylko, że całościowo to dało dość kuriozalny efekt. Otóż bowiem wyekstrahowane zło jest w gruncie rzeczy gniewnym, wyalienowanym podlotkiem. I w tym miejscu mogą pojawić się pytania. Czy naprawdę zło w ludziach ma tak głupkowate, banalne podstawy? Czy złość w istocie stanowi tylko maskę dla smutku? Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby to było takie proste – ale było coś odświeżającego w oglądaniu, jak esencja i ucieleśnienie zła okazuje się być tylko ogromem samotności. Szczerze mówiąc, w Małej Mi jest więcej czystego zła niż dostaliśmy tutaj.

Ja miałam takie wrażenie, że Golgotan Armus usiłuje przekonać przede wszystkim siebie, że jest taki zły. Gdyby był ludzkim nastolatkiem zinterpretowałabym to tak, że wmówienie sobie, że jest taki zły pomaga mu radzić sobie z samotnością. W końcu pozostawienie go tam, to kara, a kara musi być za coś. Gdyby kara miała jakiś ogranicznik czasowy – miała trwać konkretną ilość czasu, można czekać i być wściekłym. Ale kiedy wiesz, że zostałeś zesłany na zawsze, możesz się pozbawić życia albo pogodzić ze słusznością czyjejś decyzji. No. Wzbijam się na wyżyny pseudopsychologii. Dziękuję.

Doradca Troi - zaskakująco statyczna
i zaskakująco przydatna (źródło)
Mimo wszystkich zalet, odcinek oczywiście nie obył się bez potknięć. Dla mnie najważniejszym mankamentem jest tutaj problem bezużyteczności załogi. I nie chodzi mi nawet o Rikera – on już nas przyzwyczaił, że do niczego nie jest potrzebny (znamienne: kiedy podszedł do Worfa namierzającego sygnały życia, nawet nie kwapił się jakoś, żeby spojrzeć na monitor i ewentualnie świeżym okiem pomóc w poszukiwaniach. Nie – on wlepiał spojrzenie swoich błękitnych ocząt w Worfa. Och, dwunastoletnia Froo, jakżeś ty błądziła!). Ale myślę sobie, że kiedy doktor Crusher usiłowała ocalić Tashę, pozostali oficerowie mogliby znaleźć sobie inne zajęcie niż tylko patrzenie Beverly na ręce. Ot, dwa randomowe pomysły, kolejno dla Daty i kapitana i/lub pierwszego oficera: szukanie we wszystkich możliwych bazach danych informacji o Armusie i o tym, co mógł zrobić Tashy i czy są znane metody odkręcenia tego; próba nawiązania kontaktu z Armusem i dowiedzenia się odeń tego samego: co zrobił i czy da się to odkręcić. Jestem całkiem przekonana, że obecność widowni niekoniecznie pomagała Crusher w pracy.
O dziwo, dość nieźle wykorzystuje swój potencjał Troi, która – może nie w stu procentach – ale przebija się choć trochę przez tę emocjonalną skorupę, którą zbudował wokół siebie Armus. Tylko raz miałam z nią zgrzyt, kiedy spytała kapitana, czy udało się ocalić Yar. No bo hej, nie powinna wyczuwać, że Picard dopiero co pożegnał porucznik i zapewne jest w jakiejś żałobie? No ale niech jej będzie, zmęczona była, rozbiła się, pewnie miała gdzieś ałka, ogólnie i tak wypadła zadziwiająco na plus. Brawo Troi.

Ona zaiste musiała być w szoku nieco, mnie na przykład zaskoczyło, że pilot wahadłowca był zimnym trupem i tak sobie leżał po prostu w słabej pozycji przewieszony przez fotel. W sensie, że mam wrażenie, że odruch jest taki jednak, żeby ułożyć zwłoki jakoś? Nakryć? Zniknąć z oczu? I teraz – ok., ona nie musiała do niego podchodzić, żeby wiedzieć, że jest trupem. W końcu to empatka, więc sprawdzanie tętna i histeryczna akcja reanimacyjna pewnie były zbędne. Ale nie chcieć sobie zdjąć gościa z widoku?

Nie jest to może najlepszy z odcinków Następnego Pokolenia, ale w sumie nie mam wiele do narzekania. Dali radę, co tym bardziej zasługuje na szacun, że dostaliśmy nadzwyczaj oszczędną scenografię, raptem parę skał i kałużę, a większość epizodu polega na – o dziwo: nienudnych! – dialogach z bardzo minimalną akcją. Łatwo było to zepsuć, łatwo było zanudzić widza. Ja nie poczułam się zanudzona. Mimo patosu i pewnego zadęcia (wszyscy ci ludzie tacy niezłomni), większość bohaterów mnie kupiła i z zaangażowaniem śledziłam kolejne rozmowy i kolejne wydarzenia.



– Lieutenant Yar's death is very painful for all of us. We will have to deal with it as best we can for now. Until the shuttle crew are safely beamed aboard the ship, our feelings will have to wait, is that understood? Lieutenant Worf, you're now acting chief of security.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz