Journey to Babel

autor: Juan Ortiz


Premiera: 17 listopada 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: D. C. Fontana

Dziś zacznę od wyznania – ogromnie lubię ten odcinek. Mam wrażenie, że jest w nim pewnego rodzaju rozmach i to na różnych poziomach. Po pierwsze na poziomie charakteryzatorskim – od co najmniej kilku odcinków brakowało pracy dla charakteryzatorów [prawda, nie pomyślałam o tym – choć Tellaryci wyglądają co najmniej szpetnie]. Po drugie na poziomie przedstawienia Federacji. Owszem, Enterprise w każdym odcinku pokonuje wielkie odległości, bada nowe planety, niesie federacyjny kaganek w głąb kosmicznej pustki, ale dość rzadko widać w serialu szersze działania tego organizacyjnego tworu jakim jest Zjednoczona Federacja Planet.

Fakt, jakoś mam wrażenie, że TOS rzadko kiedy sięga po wielką politykę. Tu i ówdzie coś się pojawia, zresztą zaraz będziemy miały jeden z moich ulubionych odcinków – Friday’s Child, gdzie znów trochę zahaczymy o działania Federacji, ale to pikuś w porównaniu z tym, co zaserwuje nam Następne Pokolenie. Nie ukrywam, że dla mnie to akurat przemawia na korzyść Oryginalnej Serii. Nie jestem fanką wielkiej polityki i bardzo lubię składać sobie realia z przemyconych tu i ówdzie drobiazgów.

Tymczasem Journey to Babel rozgrywa się wokół głosowania jakie ma się odbyć na planetoidzie o wcale nie znaczącej nazwie Babel, a dotyczyć będzie losów kopalnianej planety Coridan. Czy Coridianie zostaną dopuszczeni do Federacji, tym samym otrzymując jej ochronę przed imperium romulańskim?
Źródło
Cóż tego się nie dowiemy, albowiem tak naprawdę zebranie na Enterprise przedstawicieli różnych ras wchodzących w skład Federacji (co ciekawe – wszystkie one są humanoidalne, co może prowadzić do ciekawego wniosku, że jednak wspólnota interesów jest łatwiejsza do osiągnięcia, jeśli ma się podobne preferencje co do chociażby oddychania
[w sumie dość oczywiste – zobacz, jaką sztuką było w ogóle nawiązanie kontaktu z Hortą. Skoro ledwo mogli porozumieć się na poziomie najprostszych, najsilniejszych emocji, trudno oczekiwać, żeby zaraz zakwitł między nimi handel zagraniczny. Pewne podobieństwa między stronami porozumienia są chyba niezbędne]) stanowi dla twórców jedynie przykrywkę do przedstawienia widzowi bliżej pana Spocka.

Oto bowiem ambasadorem planety Wolkan okazuje się być Sarek (Mark Lenard) – ojciec Spocka, który przybywa na pokład Enterprise wraz ze swą ludzką żoną – Amandą (Jane Wyatt). Konflikt między ojcem, a synem widoczny jest od samego początku. Pięknie przedstawiona została niedelikatność Kirka, który widząc, że coś jest na rzeczy, zupełnie po ludzku próbuje doprowadzić do konfrontacji – przedstawić ojcu syna z jak najlepszej strony. Jeszcze piękniejsze są chłodne reakcje obydwu Wolkan. Nie zarzucają niczego kapitanowi, nie wyjaśniają mu niczego, ale też zdecydowanie odrzucają wszelkie próby pośrednictwa.

Oczywiście przeciwwagą dla męża jest Amanda – nie zatraciła swej ludzkiej emocjonalności, choć zdecydowanie widać, iż pobyt pomiędzy Wolkanami uczynił z niej osobę niezwykle jak na ludzkie standardy łagodną i
Źródło
powściągliwą. Do czasu. Przychodzi bowiem moment, w którym okazuje się, iż Sarek jest poważnie chory i tylko skomplikowany zabieg, angażujący oddającego krew pana Spocka może mu dopomóc. 

Przyznam, że w związku z tym zabiegiem, a właściwie – wedle słów doktora – w związku z tą operacją mam odrobinkę wątpliwości, gdyż z jednej strony McCoy bez wahania się jej podejmuje, z drugiej bredzi coś o własnej nieznajomości wolkańskiej fizjologii. Jakoś tego nie kupuję. Panie doktorze, akurat! Pan pozwoliłby sobie na niewiedzę w temacie fizjologii członka załogi, za którego jest pan odpowiedzialny? Albo ktoś tu usiłuje mi coś wmówić na potrzeby podkręcenia dramatyzmu, albo coś nie zagrało w tłumaczeniu.

Sama nie wiem. Fakt, słusznie zauważasz, ze Wolkanin czy nie, Spock jest członkiem załogi i trudno sobie wyobrazić, żeby McCoy nie był przygotowany do ewentualnej interwencji. Z drugiej strony, nasz dzielny doktor chyba rzeczywiście nie jest orłem z anatomii obcych ras: zna podstawy, ale tak przypomnę Spock’s Brain, który jeszcze nas czeka, z operacją mózgu pana Spocka: owszem, McCoy operował, ale bezpośrednia pomoc pacjenta była niezbędna. Z kolei w Undiscovered Country lekarz nie uratuje Klingona – i choć to nie jego wina, wraca motyw nieznajomości obcej anatomii. Jakkolwiek więc to się wydaje trochę nielogiczne i z lekka bez sensu, nie jestem pewna, czy aby TOS nie podtrzymuje dość konsekwentnie wersji „McCoy nie umie w obcych”.

Dramatyzmu zresztą wcale nie trzeba podkręcać.
Podkręcają go zgromadzeni na pokładzie Enterprise dyplomaci, gdy jeden z nich zostaje znaleziony z przetrąconym (volkańską metodą) karkiem, a inny rzuca się na kapitana Kirka z nożem. Swoją drogą – jakże cudowny skok-atak wykonał tu dzielny kapitan! U mnie zdecydowanie wygrywa, nie wiem do końca, co chciał tym skokiem osiągnąć, ale sama figura ma ode mnie 10/10. [jak to: co chciał osiągnąć? Zachwyt fanek i 10/10 punktów właśnie! xD]

W tym momencie obowiązki rannego kapitana musi przejąć Spock. Zwłaszcza w obliczu faktu, iż za Enterprise podąża niezidentyfikowany pojazd, który w każdej chwili może rozpocząć ostrzał.
Cała sytuacja między Spockiem a Kirkiem – Spock wybierający dobro statku ponad życie ojca, Kirk ryzykujący głębszy uraz i ukrywający słabość, by wmówić Spockowi, że już nie jest potrzebny na mostku – jest po prostu piękna. Uwielbiam ją od początku do końca. Od pierwszej decyzji Spocka i reakcji jego matki do tego momentu, gdy lekarz pokładowy Leonard McCoy, nie bacząc na
Źródło
rangi i łańcuch dowodzenia, ucisza obydwu, każąc im leżeć w łóżkach.
Relacje między tą trójką są po prostu wspaniałe.
Nie mogę też pominąć milczeniem obecności siostry Chapel, po której wyraźnie widać, że jej uczucia do Spocka, pojawiające się w Amok Time mają się zupełnie dobrze i wciąż coś jest na rzeczy.
Podsumowując – naprawdę dobry, wypełniony po brzegi odcinek, nawet jeśli trochę mnie kłuje brak miejsca na szczegółową prezentację przeszłości rodziców Spocka. W końcu para z nich dość niezwykła, prawda? [na szczęście ten temat wróci jeszcze nie raz – i właściwie fajnie, że tę historię poznajemy stopniowo, a nie ot tak, w jednej, masywnej ekspozycji]

Ogólnie mnie ten odcinek aż tak nie zachwycił – to znaczy podobał mi się, co do tego, nie może być wątpliwości. Ale te relacje wszystkie wydały mi się dziwne. Miałam wrażenie, że oni wszyscy sami nie ogarniają, czego chcą. Najpierw matka nie chce, żeby Spock ratował ojca, potem nagle chce, McCoy też raz chce operować, innym razem się miga. Kirk i Spock mnie nieco wkurzali, bo zachowywali się jak duże dzieci i jakoś nie kupowałam do końca logiki Spocka… a właściwie, to ej: skoro niedysponowani byli obaj, to mostek mógł objąć po prostu kolejny w hierarchii oficer, nie? Wszyscy oni cierpieli na jakiś przerost ego. :P

To nawet padło – że przecież Scotty się tym zajmie, ale nie, Spock uznał, że w żadnym razie, tylko on się do tego nadaje.

No, ale było na pewno intensywnie. I ciekawie. I wątek kryminalny, a Sareka bezwzględnie uwielbiam.




Not precisely, Doctor. On Vulcan the "teddy bears" are alive, and they have 6-inch fangs
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz