Star Trek VI: The Undiscovered Country

Premiera: 6 grudnia 1991
Reżyseria: Nicholas Meyer
Scenariusz: Nicholas Meyer, Denny Martin Flinn

Dziś definitywnie żegnamy się z ekipą Oryginalnej Serii – Kirkiem i resztą. Po raz ostatni Scotty ściemniał, ile czasu zabierze mu naprawa usterki, Uhura po raz ostatni nawiązała łączność z centralą. I muszę przyznać, że po kolejnym seansie odbieram ten film chyba nawet pozytywniej niż poprzednio. Choć już przy pierwszym oglądaniu Undiscovered Country mi się spodobał, tym razem ze zdumieniem zauważyłam, że polubiłam w nim kompletnie inne rzeczy. Inne też elementy mnie drażniły.
Przede wszystkim, Klingoni: jakkolwiek generał Chang (Christopher Plummer) jest fantastyczny (och, to wciąż nie Kruge z The Search for Spock, ale jest moim drugim ulubionym Klingonem), Klingoni w ogólności sprawiają wrażenie matołków i ja serio zachodzę w głowę, jak oni w ogóle zdołali utworzyć jakiekolwiek imperium. No bo tak: mamy okręt wypełniony, jak mniemam, najlepszymi z najlepszych wojownikami klingońskimi (wszak leci z nimi sam kanclerz, więc na pewno dobrali godną załogę). Nagle coś im wyłącza sztuczną grawitację i na pokład wparowuje dwóch ziomków. I co? Ano nico, Klingoni z rozstawionymi łapkami kołyszą się jak niepyszni w powietrzu, czekając, aż któryś z intruzów ich zastrzeli. No serio? Nawet nie próbowali działać? Naprawdę, to nie są Klingoni, o jakich walczyłam...
Niemniej przy okazji Klingonów widz dostaje jeden fajny smaczek: pułkownika Worfa – adwokata Kirka i McCoya. I tu w ogóle muszę się zatrzymać: świadomie bądź nie, Undiscovered Country oferuje całkiem sporo mniejszych lub większych cameo, które budzą mój uśmiech. Najbardziej oczywisty jest, ma się rozumieć, Worf. Widzowie znali go już od ładnych kilku lat i tutaj nie należy wątpić, że był to ze wszech miar zamierzony udział bohatera serialu, który przecież już się turlał od czterech lat: Następne Pokolenie wystartowało w 1987 roku i było kręcone do 1994 – z kolei zaś omawiany film, przypomnę, miał premierę w 1991 roku – czyli w samym środku Następnego Pokolenia. Niemniej sprawia frajdę, że film i tak usiłuje być łącznikiem między dwiema seriami – w zakończeniu nawet Kirk użyje sformułowania "następne pokolenie", mając na myśli swoich następców w misji eksplorowania kosmosów.
Ale są i inne szczegóły: po pierwsze, w totalnie epizodycznej rólce widzimy Rene Auberjonoisa, czyli niezapomnianego Odo z Deep Space 9. I choć świat ujrzał Zmiennokształtnego dopiero dwa lata później, lubię sobie myśleć, że już w 1991 roku coś było na rzeczy. Zresztą, nie jest to jedyna naleciałość DS9 w tym filmie. Pojawia się bowiem niejaki... Dax. Czy to może być któreś z wcieleń Jadzi? Cóż, czemu by nie? I nawet jeśli to wszystko są drobiazgi, to jednak ogromnie mnie satysfakcjonuje ich potencjał. Mogę trzy, na pozór oddzielne, serie połączyć sobie w spójną całość. Zdecydowanie to lubię.

Rzeczą, która w Undiscovered Country sprawiła mi najwięcej kłopotu, byli sami główni bohaterowie: Kirk i Spock. W pierwszym bowiem odruchu miałam wrażenie, że panowie są kompletnie out of character, że film ich po prostu spieprzył, kompletnie nie oglądając się na to, co widz wie o tych postaciach na postawie dotychczasowych filmów i serialu. A jednak kilka scen później zaczęłam dochodzić do wniosku, że wcale nie: wręcz przeciwnie, oni są świetni. Bo przecież nie wolno zapominać, że śledzimy ich losy na przestrzeni wielu lat. Z młodych badaczy kosmosu przeobrazili się w międzyczasie w podstarzałych oficerów, ambasadorów, mających za sobą bagaż niesamowitych doświadczeń, nierzadko zupełnie okropnych – takich jak śmierć syna. I z jednej strony trudno mi się patrzy na Kirka, który podczas narady, dowiedziawszy się o tym, że Klingoni są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, z pasją woła "To niech umierają". No bo od razu budzi się we mnie pytanie, gdzie się podział ten wspaniały idealista, który podbił serca tylu przedstawicieli obcych ras? Ale zaraz za tym pytaniem podąża odpowiedź: ten idealista po prostu się zestarzał. Poznał świat. Pokochał i stracił tę miłość. I nie mówię tu o jednej z rozlicznych kobiet Kirka – mówię o miłości ojcowskiej. Kirk jest w gruncie rzeczy postacią z krwi i kości, która zmienia się na przestrzeni lat – bo przecież kto z nas pozostaje identyczny przez całe swoje życie? Dlaczego akceptuję, że ludzie z mojego otoczenia się zmieniają, ale odmawiam tego prawa bohaterom literackim czy filmowym?
Nie, Kirk jest dobry. Jego zmierzch ma gorzki posmak, ale jest dobry.
Podobnie ma się sprawa ze Spockiem: dawno już przestał być tym zapatrzonym w logikę Wolkaninem – teraz jego mądrość sięga głębiej niż proste przywiązanie do faktów i liczb. Czy to go trochę nie "odwolkaniło"? Tak, do pewnego stopnia tak – może tutaj było mi odrobinę szkoda, że Spock stracił ten swój wolkański pazur. Ale nie szkodzi. Tak naprawdę akurat jeśli chodzi o niego, to filmy od dawna zmierzały w tym kierunku, więc nie ma ani zaskoczenia, ani szczególnego rozczarowania.

Nawet mimo tego pogłębienia i "uczłowieczenia" Spocka, jest wciąż bardziej przekonującym Wolkaninem od Valeris (Kim Cattrall) – mam niezmiennie kłopot z tą panią. Z jednej strony stara się być logiczna i nie okazywać zbędnych emocji, z drugiej jednak – przejawia mnóstwo całkowicie niewolkańskich zachowań, które nie są w sumie nijak uzasadnione. I okej, wszak dobrze wiemy, że Wolkanie mają emocje, nie są robotami – może więc po prostu Valeris je słabo tłumi. Ale z kolei film w żadnym momencie nie sugeruje, że kobieta jest... no cóż, nędzną Wolkanką.
Jestem w tym temacie nieco zagubiona.

Ale pomijając bohaterów, których można przyjąć takich, jakimi są, ale w pełni bym zrozumiała, gdyby ktoś miał z tym problem, pozostaje jeszcze fabuła. I tutaj znowu muszę powiedzieć, że przy ponownym obejrzeniu chyba doceniłam ją bardziej niż za pierwszym razem. Bo tak naprawdę to ładne pożegnanie Oryginalnej Serii i ładna opowieść o starości. Kiedy w ostatniej scenie dowiadujemy się, że Enterprise ma być wycofany z użytku, pojawia się zupełnie mimowolne wzruszenie. Bo przecież to Enterprise, a na jego pokładzie są Kirk, McCoy, Spock i reszta bohaterów, których znamy i lubimy, którzy są jak rodzina. I oni wszyscy mają zejść ze sceny, by dać miejsce następnemu pokoleniu... wiemy, że tak musi być. Ale i tak jest smutno, nawet jeśli film od jakiegoś czasu do tego zmierzał. Przecież wokół tego krążyły rozmowy Kirka i Spocka, wokół tego – bądźmy szczerzy – od samego początku krążył cały film. To nie tak, że widz został zaskoczony. Ale smutek pojawia się tak czy owak.

To dobry film – ma swoje głupotki, ale kiedy patrzę na niego z perspektywy całego seansu, naprawdę przyjemnie spędziłam ten czas i robi na mnie duże wrażenie różnica, która istnieje między załogą Enterprise z pierwszych odcinków Oryginalnej Serii, a tą, którą możemy obserwować w Undiscovered Country. Niby ci sami, ale tak bardzo inni. I za to chyba między innymi lubię ten film – za ten upływ czasu, dzięki któremu moi ulubieni bohaterowie są ludźmi, a nie płytkimi kukłami.



– I must protest. To offer Klingons safe haven within Federation space is suicide. Klingons would become the alien trash of the galaxy.

1 komentarz:

  1. Z racji wielkiej niedyspozycji - pt.: Siem z ręką w nocniku w nowej pracy - nie byłam w stanie na czas obejrzeć. Wypowiem się zatem w komentarzu. Dla mnie największą zaletą tego filmu jest właśnie ta celowa rola łącznika. Bohaterowie na czele z Kirkiem ładnie schodzą ze sceny. Z wdziękiem i odpowiednią porcją smutku. Oczywiście zauważyłam Worfa z niemałą uciechą i Kirkowe słowa o następnym pokoleniu. Czego nie mogłam znieść to panna Wolkanka. Nie ogarniam laski, jest nielogiczna, a momentami głupia. To ukrycie butów w przypadkowej szafce? SERIO? Klingoni faktycznie byli tak mało klingońscy jak się da. To trudne do uwierzenia, żeby nie próbowali oporu (w brak ćwiczeń w braku grawitacji nie wierzę - zawsze mogło coś się stać na pokładzie) i trudne do uwierzenia, żeby byli tak pokorni. Sam powód aresztowania Kirka i McCoya też jest dla mnie po prostu naciągany. McCoy nie wiedział, co Klingoni mają w środku, OK. Ale nikt z tych tam dookoła nie wiedział? Naprawdę? Żadnych kursów pierwszej pomocy? Zresztą, może i by to pasowało do Klingonów - dałeś się trafić, umierasz i cześć. W każdym razie boleśnie naciągane. Podobało mi się też to, czego zasadniczo nienawidzę - czyli pokazanie ludzi, którzy sobie żonglują prawdą tak jak im wygodnie, byle swoją wizję świata wprowadzić, czy w tym przypadku, byle nie ruszać ustalone status quo. Ludzki sabotażysta przebrany za Klingona i natychmiast widzę w głowie atak na radiostację gliwicką we wrześniu '39. Dreszcz obrzydzenia.

    OdpowiedzUsuń