Encounter at Fairpoint

Tak, to jest talerz - źródło

Premiera: 26 września 1987

Reżyseria: Corey Allen

Scenariusz: D. C. Fontana



Witamy w Następnym Pokoleniu!



Trwający półtorej godziny pilotażowy odcinek ma w gruncie rzeczy prostą, wykorzystaną już i w TOSie i w TASie fabułę (Fraa, jako człowiek, który wie wszystko, kojarzy wszystko i ma mózg, na pewno jest w stanie podać tytuły odcinków), która bez kłopotu zamknęłaby się w czterdziestu pięciu minutach. Oczywiście nie do końca o fabułę w tym pilocie chodzi. Stanowi ona jedynie pretekst do przedstawienia nowej załogi i nowych możliwości nowego USS Enterprise, bo samej idei serialu przedstawiać już wszak nie trzeba.



Mamy zatem nowego kapitana, Jean-Luca Picarda (Patrick Stewart), i jego firmowy gadżet, czyli filiżankę herbaty, mamy moment objęcia dowództwa i puste fotele, czekające na tych, którzy dołączą w miejscu pierwszej – jak się szybko okazuje – podwójnej misji. Jest Worf (Michael Dorn)! I jego szarfa! [Och, ale jakże niegramotnie jeszcze wygląda ten nasz Worf – jego późniejsza charakteryzacja zdecydowanie miała lepsze proporcje… oczywiście, jeśli pominiemy etap fryzury na pazia…] Mamy pierwszy pokaz mocy empatycznych Troi (Marina Sirtis), co od razu mi podniosło ciśnienie [uwielbiam to, jak często jej „moce” polegają na byciu totalnym Captain Obvious], i pierwsze popisy Daty (Brent Spiner), które uwielbiam. Tasha Yar (Denise Crosby) epatuje swoją przeszłością i egzaltowaniem [jakże mnie drażni tym swoim Trudnym Dzieciństwem…], Geordie (LeVar Burton) objaśnia działanie wizjera i skutki uboczne jego noszenia wielce zainteresowanej pani doktor Crusher (Gates McFadden), a syn tej ostatniej, Wesley (Wil Wheaton), rozpoczyna jojczenie i pchanie nosa w nie swoje sprawy. „Mamo, ja muszę na mostek, synku nie wolno, ma!-mo! No OK.” WTF za wychowanie w ogóle? [będę bronić Wesleya do końca! Znaczy no, prawie do końca – owszem, zdupili finał jego wątku, ale do tego momentu mamy kilka lat… Póki co – to po prostu młodziutki nerd, podjarany obecnością na USS Enterprise – i ja go rozumiem. Też byłabym w ciul zajarana i też bym molestowała Rodzicielkę o pozwolenie wejścia na mostek. Plus tak naprawdę trzeba tu pamiętać, że on wcale tak bardzo nie jojczał: zakazali mu wejść? No to łypał z turbowindy. Doktor Crusher w sumie sama wyszła z inicjatywą cofnięcia tego zakazu – sam chłopak był trochę jak słodki szczeniaczek, który nic złego nie robi i jest taki grzeczny, że w końcu wpuszczasz go na tę kanapę, mimo że zarzekałaś się, że psom nie wolno] No i jest komandor Riker (Johnatan Frakes)… Jego błękitne oczęta, gładkie oblicze i wzrost… Wiecie jak człowiek ma 12 lat, pryszcze i problem wielkiego tyłka, bo coś się zaczęło dziać z jego jeszcze do niedawna dziecięcym ciałem, to taki Riker może wzbudzać emocje ;) Nieco obciach, ale moja pierwsza fascynacja Star Trekiem to właściwie była fascynacja komandorem. Wszystkie, co mniej zrozumiałe fragmenty, które mnie (tak było niestety) nudziły, przeczekiwałam z zaciśniętymi zębami, w nadziei na pojawienie się Rikera. Musiałam dorosnąć, żeby pokochać kapitana Picarda ;) [żaden wstyd, podejrzewam, że większość fanek ST ma za sobą etap fascynacji Rikerem. Picarda obecnie nie kocham, ale i etap Rikera z całą pewnością minął mi dawno temu – choć nie raz widać, że w dużym stopniu to właśnie on, a nie nowy kapitan, będzie stanowił ciągłość z Kirkiem. Co ma w sumie swoje plusy, bo oglądając TNG nie odnosi się wrażenia, że twórcy nie mają pomysłów na kolejnych kapitanów – akurat ta ich różnorodność mi się bardzo podoba. Ale trochę odbiegam od tematu].


Nowe Pokolenie to także nowy krój mundurów. Panie mogą sobie pozwolić na spodnie, a ich
Przypominam: rok 1987 - źródło
spódniczki są takiej długości, że mogą się bezpiecznie pochylić. Panowie za to… cóż… Męskie jednoczęściowe mundury są… trudne… Dla mnie w odbiorze (nie teraz, ale wtedy w 1990 roku były trochę szokiem, w ten sposób to się ubierali gimnastycy i cyrkowcy) a dla panów w noszeniu zapewne. Mina Rikera, gdy Troi mu szepcze prosto w umysł, jak to jej go brakowało, z mojego punktu widzenia mówi – przestań, bo flota nie przewiduje ukrywania rzeczy intymnych przed współzałogantami i jest mi nieco głupio. Ale równie dobrze mogę być wypaczona, bo jestem już dość stara. W każdym razie ten nowy krój mundurów z pewnością był na tamten czas cóż… nowatorski.

Nie lubiłam i chyba nie polubię pomysłu na to, żeby mundury Gwiezdnej Floty wyglądały jak pidżamki. Pomijając kwestie estetyczne, myślę, że to po prostu jest niepraktyczne. I wciąż nie mają kieszeni…

Natomiast doceniam próbę totalnego zlikwidowania podziału na mundury męskie (spodnie) i żeńskie (obowiązkowe spódniczki) – przejawia się chyba w jedynej scenie, w której przed kamerą przechodzi pan w kusej tunice, a potem najwyraźniej uznano, że to się jakoś nie przyjęło. Trochę szkoda, bo ufam, że w końcu widzowie by się przyzwyczaili. Z drugiej strony, to by pewnie nie zwiększało szans serialu na udany start. Przyzwyczajać widzów do takich rzeczy można, ale jak się ma już ugruntowaną markę, a TOS i TAS chyba aż tak jej nie ugruntowały.


Kolejna sprawa to manewr odłączenia spodka podczas podróży z napędem WARP i ten egzamin dla pierwszego  oficera, który musi manewr odwrotny przeprowadzić ręcznie. Powiem, że bardzo mi się podoba taka możliwość. I lubię karność Worfa, który owszem, musi zaprotestować przeciwko pozostaniu tam, gdzie walka jest znacznie mniej prawdopodobna (bo inaczej nie zaprezentowałby swej klingońskiej natury) ale jednak wystarczy jedno zdanie kapitana, by przyjął rozkaz. Ale najbardziej ujęła mnie przepytywanka, którą Picard zafundował Rikerowi, na okoliczność ignorowania rozkazów przełożonego. Lubię jak ta dwójka się uzupełnia, jak się od razu układają w konkretnej relacji. Fajne jest też odsłonięcie skrawka ludzkiej – niezbyt chlubnej, ale jak najbardziej wiarygodnej – przyszłości z naszego punktu widzenia, a przeszłości z punktu widzenia załogi USS Enterprise. Twórcy zadbali, aby świat przedstawiony od razu pokazać jako tak samo mięsisty, kompletny, jak był w pierwszych, kręconych dwadzieścia lat wcześniej seriach i bez wstydu nawiązują do tych samych fascynacji – nie może się obyć bez Szekspira.

W relacji Picarda i Rikera spodobało mi się głównie to, że od razu postawili TNG w opozycji do TOSa: wielokrotnie jest mowa o tym, że kapitan nie powinien się niepotrzebnie narażać, że od tego ma oficerów. Cóż by na to powiedział Kirk?



Natomiast ten podwójny, pilotażowy odcinek, jest dla mnie szczególnie ciekawy właśnie ze względu na ten wątek, o którym wspomniałaś na samym początku: wątek znany już z poprzednich serii, chociażby z animowanego Magicks of Megas-Tu, czy słynnego aktorskiego The Arena albo The Savage Curtain – ot, obcy najwyraźniej lubią oceniać ludzkość. Ale abstrahując od samego sądu, jak dla mnie ten podwójny odcinek najlepiej ze wszystkich bohaterów przedstawia… Q (John de Lancie). Q, który – jak się zdaje – dojrzewał w startrekowym uniwersum już od dawna, bo jeśli nawet pominąć wspomnianych już magów z Megas-Tu, to wróćmy do starego, dobrego Trelane’a z The Squire of Gothos: przepotężna istota, zdolna kreować rzeczywistość wedle własnego uznania, będąca jednocześnie… no cóż, znudzonym, kapryśnym dzieckiem, do której rodzice w końcu stracą cierpliwość. Trudno nie mieć skojarzeń. Z obecnej perspektywy, Q jest dla mnie jedną z najciekawszych postaci TNG. Intryguje nie tylko on sam, ale też jego relacja z pozostałymi mieszkańcami Q Continuum. No i dlaczego tak się uwziął na ludzi? Oprócz zwykłej ciekawości, którą budzi, jest też jedną z najmniej troskliwomisiowych postaci, w które – stety bądź niestety, kwestia upodobań – obfituje TNG (z tego samego powodu za jakiś czas będę uwielbiać doktor Pulaski).

Wolkanie, androidy, jeden pies - źródło
Odcinek natomiast pięknie pokazuje, że oto Star Trek wreszcie dostał budżet: nawet dziś wielkie kosmiczne meduzy robią całkiem przyjemne wrażenie. No i odcinek nie rozczarowuje na poziomie koncepcyjnym: fakt, że kosmomeduzy mogły się przekształcać w bazę czy statek kosmiczny – że de facto bohaterowie szukali czyjejś obecności, przemierzając wnętrzności tej istoty – to jest po prostu świetnie pomyślane. Co właściwie nie powinno zaskakiwać, skoro za scenariusz są odpowiedzialni Gene Roddenberry i D.C. Fontana, która ma na koncie chociażby świetny odcinek Charlie X.

Myślę, że to po prostu bardzo dobre otwarcie nowej serii, które dużo mówi o tym, z czym będziemy mieć do czynienia w dalszych odcinkach i dalszych sezonach.

Jest też śliczny smaczek – inspekcja bardzo dziwnego admirała, który protestuje przeciwko przesyłowi teleporterem. Siem aproves!

Cieszę się, że dochrapał się admirała – zasłużył!



– Some problem, Riker?

– Just hoping this isn't the usual way our missions will go, sir. Oh, no, Number One.

– I'm sure most will be much more interesting. - Let's see what's out there. Engage!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz