11001001

(źródło)
Premiera: 1 lutego 1988
Reżyseria: Paul Lynch
Scenariusz: Maurice Hurley, Robert Lewin

Okej, całkiem szczerze – mam kłopot z tym odcinkiem. Z jednej strony – no dobra, podobał mi się. Nie miał niczego, do czego mogłabym się przyczepić. Z drugiej jednak – nie ma też niczego, co by mnie jakoś szczególnie urzekło.
To, co rzuciło mi się w oczy, to oczywiście łatwość, z jaką po raz –enty ktoś porywa USS Enterprise. W Oryginalnej Serii takie epizody zdarzały się nagminnie i mam wrażenie, że TNG nie odchodzi zbyt daleko od tej tradycji. Owszem, tutaj załoga jest nieco usprawiedliwiona, no bo Binarzy nie byli jacyś zupełnie znikąd, zasadniczo wszyscy myśleli, że mogą im ufać. Ale to i tak dziwne.

To, co budzi moje największe wątpliwości, to nie Binarzy, tylko holodek.
Znaczy no: na czym niby polega to super wyrafinowanie holograficznej symulacji? Czym tak ogromnie zachwycał się Riker? Pomijam fakt, że wychodzi nam tam na jednak dość prymitywnego seksistę, no ale łotewer. Czy Laska w czerwonej sukience była taka nadzwyczajna, bo znała francuski? Czy ki czort? Pamiętam holograficzne postaci z The Big Goodbye i naprawdę nie widzę żadnej różnicy. Odcinek próbuje nas przekonać, że babeczka wygenerowana pod sam koniec, kiedy już Binarzy sobie poszli z Enterprise, nie jest tak doskonała, jak ta, w której zakochał się Riker – ale ja tego nie kupuję. Tak naprawdę nie pozwolili jej się nawet śladowo wykazać, więc cóż to za ocenianie. Ot, wyglądała trochę inaczej.
Inna sprawa, że dość ciekawym aspektem jest w ogóle samo zakochanie się w holograficznej symulacji. Z jednej strony, każdy na pokładzie Enterprise doskonale wie, że generowane przez komputer postaci nie są prawdziwe – z drugiej jednak, wraca to, co zostało już zasygnalizowane we wspomnianym The Big Goodbye: jak ocenić tę „prawdziwość”? Jeśli hologram wierzy, że odczuwa emocje i że ma swoje życie, to czy to jest mniej warte od tego, gdyby je naprawdę odczuwał? W sumie to trochę jak chip emocji u Daty: jego emocje też będą niejako syntetyczne, zaprogramowane przez człowieka i wgrane. Ale czy to naprawdę ma znaczenie?

Jedna rzecz jest w tym epizodzie, która mnie autentycznie zirytowała: to znaczy – z jakiegoś magicznego powodu, kiedy pojawił się problem na pokładzie statku, załoga – głównie w postaci Geordiego – stwierdziła, żeby nie mówić o tym kapitanowi i pierwszemu oficerowi. Nożesz kurde mać! O co chodzi? To nie był problem typu „szef ochrony pociągnął mnie za warkocz”. To był potężny fakap z antymaterią. Serio uważamy, że kapitan nie musi o tym wiedzieć? Geordi, o co ci chodziło? Jak w takiej sytuacji dwie najważniejsze osoby na pokładzie mają w ogóle ufać swojej załodze? Czym ta decyzja była motywowana? Nie rozumiem. Naprawdę.

Moje internety twierdzą, że ten kod znaczy
tyle co "É" :( (źródło)
Nie jest tak, że odcinek miał tylko irytujące elementy.
Przede wszystkim, po raz któryś jednym z jaśniejszych punktów okazał się… Wesley. Naprawdę. Obawiam się, że ja go chyba polubiłam. To w gruncie rzeczy poczciwy dzieciak, który kupuje mnie swoją ciekawością. Wszyscy inni po prostu przyjęli, że teraz Binarzy będą ogarniać komputer, i poszli zająć się swoimi sprawami. A Wesley koczował przy Binarach, zaglądał im przez ramiona, patrzył na ręce i próbował czegoś się o nich dowiedzieć. Kaman, jak można nie próbować się czegoś dowiedzieć od takich istot? Są super dziwne, dla ludzkiego umysłu to coś niesamowitego.
Z prawdziwą radością przyjęłam widok załogantki w dobrze znanej z TOSa tunice – obraz dawno niewidziany i w sumie z czasem Star Trek odszedł od tego typu munduru, ale ja nadal uważam, że te sukienusie wyglądały całkiem fajnie. Bezsensownie, jak się nad tym głębiej zastanowić, ale fajnie.
Co innego Worf w sportowym kostiumie z lycry czy czegoś w ten deseń. W ogóle nie jestem pewna, czy chciałam widzieć Worfa w lycrze. Zobaczyłam, więc to się już nie odzobaczy. Cóż. Ujęło mnie natomiast jego podejście do sportowej rywalizacji.
No i muszę oddać honor Rikerowi w jednej kwestii: udało mu się zażartować. Serio, po jego dowcipie ja się naprawdę uśmiechnęłam! Mam tu na myśli te słowa, że niewidomy uczy androida malować. Proste, ale wdzięczne. Choć z zupełnie innej strony, mamy tu jakieś początki bardzo ładnej przyjaźni, która w tej serii połączyła Geordiego i Datę. I nie mogę się nie ucieszyć na ten widok. Myślę, że nikt nie nauczył Daty człowieczeństwa w tak dużym stopniu, w jakim zrobił to Geordi. I to miłe.

Odbieram ten epizod jako taki… pastelowy. Z umiarkowanymi emocjami, umiarkowanym dramatem, ot – coś się dzieje, ale właściwie nie towarzyszy temu żadne szczególne napięcie. Ogląda się przyjemnie, choć w głowie zostaje stosunkowo niewiele.



– A blind man teaching an android how to paint? That's got to be worth a couple of pages in somebody's book!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz