il. Juan Ortiz (źródło) |
Premiera: 3 stycznia 1969
Reżyseria: Herb Wallerstein
Scenariusz: Lee Erwin, Jerry Sohl
Chciałabym
od razu ustalić pewne fakty: to dla mnie jeden z fajniejszych odcinków
Oryginalnej Serii. Jasne, są lepsze, ale Whom
Gods Destroy oglądałam z prawdziwą przyjemnością. Początkowo mocno nasuwa
mi na myśl System doktora Smoły i
profesora Pierza Edgara Allana
Poe, a ja bardzo lubię to opowiadanie, więc za samo skojarzenie lecą punkty.
Ogromnie podoba mi się ten motyw, że drużyna zwiadowcza z USS Enterprise myśli,
że rozmawia z lekarzem, podczas gdy w rzeczywistości podąża cały czas za
pacjentem.
Ale równie
ważny jest fakt, że to jeden z tych odcinków, w którym widzimy wielkie
osobistości Gwiezdnej Floty, które w ten czy inny sposób się stoczyły – nie
poradziły sobie z własną wielkością, wpadły w pułapkę własnego umysłu. Śledząc
poczynania Gartha (Steve Ihnat), nie
sposób nie przypomnieć sobie Kodosa z The
Conscience of the King albo Gilla z Patterns
of Force.
Oni
wszyscy świetnie pogłębiają nasze wyobrażenie o Federacji. Okazuje się bowiem,
że w tym nieco cukierkowym, optymistycznym świecie, jaki pokazuje nam
Oryginalna Seria, wciąż istnieją maniacy i ludzie, których potęga wypacza w
straszny sposób. [Mnie uderzyła wzmianka
Kirka, że to takie miejsce, gdzie ostatni przestępcy są leczeni. Nie
resocjalizowani – ale właśnie leczeni. W ogóle przestępcy tak jakby istnieli
tam tylko w wersji zaburzeń psychicznych. Człowiek zdrowy najwyraźniej nie
krzywdzi innych w przyszłości, którą widzieli dla nas twórcy Star Treka. Dobra
wizja] Widz może dostrzec, że – mimo niskiego budżetu i marnych efektów –
to jest bardzo dojrzały świat. Dojrzały w inny sposób, niż to się rozumie dziś,
no bo wciąż są kolory i jest wiara w ludzkość. Tak, do ciebie piję, Discovery: ty oferujesz nam „dojrzałość”
w rozumieniu nowoczesnym – ludzie będą szujami, a wszystko będzie
czarno-granatowe. Hura.
No więc mi
jest o wiele bliższa dojrzałość Oryginalnej Serii. Dojrzałość Whom Gods Destroy.
Panie z Oriona tańczą. Mają to w genach. Albo Gene Roddenberry miał jakiś fetysz z zielonymi tancerkami. (źródło) |
Myślę
sobie, że w ogóle chyba Herb Wallerstein, choć dołączył do reżyserskiego grona
Oryginalnej Serii stosunkowo późno, ma na koncie naprawdę dobre odcinki.
Mieliśmy już The Tholian Web, który –
mimo pewnych potknięć – wspominam bardzo pozytywnie. A to dopiero połowa
epizodów, które wyszły spod jego ręki.
Cóż
jeszcze?
Bardzo
lubię fakt, że tym razem przejęcie Enterprise nie było takie proste. System potajemnych
haseł stanowi rozwiązanie niby proste, ale przecież tak skuteczne. Miło się
ogląda, jak nasi bohaterowie z odcinka na odcinek mądrzeją.
Podobał mi
się też fragment, w którym Marta
(Yvonne Craig, rozważana swoją drogą do roli Viny w The Cage – gdzie również byłaby tańczącą Orionką; bajdełej, Marta
to chyba pierwsza Orionka w Oryginalnej Serii właśnie od czasu Viny) deklamuje
fragment „swojego” wiersza, będącego w istocie cytatami z Szekspira i Housmana
(swoją drogą, fragment z tego ostatniego jest bardzo ładny i na pewno przyjrzę
się poecie – tym bardziej, że Wikipedia mówi mi, że to filolog klasyczny!).
Zastanawiam się, czy to możliwe, że Marta, na skutek zbiegu okoliczności,
napisała dokładnie to, co setki lat wcześniej napisali inni poeci? Właściwie
przedtem chyba Orionka była dość szczera w tym, co mówiła – czy tutaj ten jeden
raz skłamała? Tak właściwie: gdzie i kiedy miałaby poznać ziemską poezję, którą
już teraz, tu na Ziemi, zna stosunkowo niewiele osób (vide: ja i Housman)? A
może Garth pokazał jej kiedyś twórczość tych poetów? [Ja raczej widzę to tak, że jednak wiersz tak bardzo jej się spodobał,
że go sobie niejako przysposobiła]
Ja wiem,
to jedna krótka scenka, właściwie nawet niezbyt znacząca, niemniej we mnie
budzi całkiem sporo pytań. Jest niepozorna, za to napchana treścią, którą
spokojnie można by rozwijać, można snuć przypuszczenia i tworzyć teorie. I to
jest takie piękne.
A tu robimy pacjentom futurystyczną lobotomię. Nie zostawia dziur w czaszce, więc jest w porządku. (źródło) |
Właściwie
ten odcinek nie jest jakiś nadzwyczaj odkrywczy. A jednak oglądało mi się go z
prawdziwą przyjemnością i ani przez moment się nie nudziłam. Przypuszczam, że
duża zasługa tkwi w postaciach – a może wręcz aktorach? Kto wie, czy grany
przez kogoś innego Garth byłby równie interesujący. W każdym razie to właśnie w
nich: szaleńcach, którzy uważają, że oto mają wśród siebie władcę wszechświata,
tkwi siła tego odcinka. Są trochę zabawni, trochę straszni przez swoją
nieobliczalność (Marta, która stwierdza, że Kirk jest jej kochankiem, więc musi
go zabić), a przede wszystkim chyba są smutni – a nawet nie tyle oni są smutni,
co po prostu ich oglądanie budzi pewien smutek. Bo wszak mogli być kimś więcej.
Kimś normalnym, poczytalnym, zdolnym do tworzenia wspaniałych rzeczy. Tymczasem
jednak stoczyli się gdzieś na samo dno własnych umysłów. Ktoś tak zdolny jak
kapitan Garth teraz biega po szpitalu dla umysłowo chorych i odgrywa jakieś
dziwaczne koronacje.
Zastanawiam
się też, jak w tym wszystkim traktować zakończenie. Niby mamy dość jednoznaczny
happy end, ale jak dla mnie, on jest chyba aż zbyt jednoznaczny jak na
Oryginalną Serię. I kiedy widzę, że Garth jest uleczony i nie pamięta niczego,
co wydarzyło się, odkąd stracił rozum, zaczynam się zastanawiać: czy aby na
pewno? A jeśli nie pamięta, to znaczy też, że nie wyciągnął z tego
doświadczenia żadnej nauki – czyli w każdej chwili wszystko może się powtórzyć?
Czy Garth stał się teraz tykającą bombą?
Choć
pewnie tutaj już doszukuję się rzeczy, których odcinek w żadnym razie nie
sugeruje.
Nie pomyślałam o tykającej
bombie, ale pomyślałam, iż to uleczenie jest mimo wszystko nieco podobne do
stosowanej wszak przez psychiatrów lobotomii. Owszem, Garth jest w znacznie
lepszej sytuacji, niż ofiary tych zabiegów, ale jednak został pozbawiony części
siebie. To nie on. Nie on się zmienił. Jego zmieniono.
Tak czy
owak: Whom Gods Destroy bardzo lubię.
Ciekawi bohaterowie, odrobina oderwania od rzeczywistości, no i wyjątkowo mało
maślanych oczu wlepionych w Kirka. I ważna rola Scotty’ego, który pięknie
zachowywał czujność. Czegóż chcieć więcej?
– You wrote that?
– Yesterday, as a matter of fact.
– It was written by an Earth man named Shakespeare a long time ago!
– Which does not alter the fact that I wrote it again yesterday!
to mi przypomina B5 gdzie też "leczono" morderców czy wariatów kasacją umysłu
OdpowiedzUsuńNie znam akurat kompletnie uniwersum serialu, o którym mówisz - ale takie metody zawsze kojarzyły mi się cholernie, jakby to ująć... dystopijnie. Swoją drogą, zestawienie tego motywu z różnych tekstów kultury to w ogóle fajny temat. ^^
Usuń