![]() |
il.: Juan Ortiz (źródło) |
Premiera: 22 listopada 1968
Reżyseria: David Alexander
Scenariusz: Meyer Dolinsky
Dobra
passa trwa: Dzieci Platona to kolejny
z moich ulubionych odcinków. Co więcej – jeden z nielicznych, gdzie polski
dystrybutor nie zgwałcił tytułu. To znaczy jest pewna różnica, jeśli się
zastanowić, dlaczego Alexander
(Michael Dunn) bardziej skłaniał się ku określeniu „stepchildren” niż
„children”, ale i tak nie jest źle.
Ten epizod
jest wspaniały z kilku względów: przede wszystkim, fantastycznie piętnuje
wszelkiego rodzaju uprzedzenia – rasizmy i prześladowania tych, których
uznajemy za zbyt grubych, zbyt niskich, zbyt rudych czy cokolwiek innego. Niby
dość oczywisty przekaz, który w XXI wieku powinniśmy już wszyscy mieć w małym
palcu po kilku trudnych wiekach konfrontowania się z innością (czy to na skutek
migracji ludów z kontynentu na kontynent, czy też zwyczajnych przemian
społecznych, zachodzących choćby w naszej niewielkiej Europie), ale wszyscy
dobrze wiemy, że tak nie jest. I że ten odcinek po prostu jest nadal aktualny i
nadal cholernie ważny. Kirk mówi w nim, że w jego świecie, w XXIII wieku, nie
ma znaczenia, jaki masz wzrost, kształt czy kolor. I serio, pozostaje się
modlić, żeby istotnie tak było. Trudno, nawet jeśli to by miało nastąpić
dopiero w XXIII wieku – warto czekać. I warto na to pracować.
W ogóle
niesamowicie ładną sceną jest ta, w której Kirk pyta Alexandra, czy na
Platoniusie jest więcej „takich jak on”. Tamten wzmaga czujność i pyta, co
kapitan ma na myśli. A Kirk – całkowicie naturalnie – odpowiada, że chodzi mu o
mieszkańców pozbawionych mocy psychokinetycznych. Nie mogę się odrobinę nie
wzruszyć, kiedy widzę tę mieszankę zaskoczenia i radości na twarzy Alexandra,
który był totalnie przekonany, że Kirk – tak jak wszyscy inni na planecie
Platonian – wytyka tamtemu niski wzrost.
To jest
takie piękne, że twórcy przedstawili w tym odcinku brak uprzedzeń jako coś
zupełnie naturalnego. Załoga Enterprise się tym nie szczyci (przynajmniej nie
od razu) – po prostu tacy są i zgodnie z tym postępują.
Dalej,
dalej, świecie: inspirowany Star Trekiem, dałeś nam telefony komórkowe z
klapką. Być może dasz nam teleporty, replika tory i podróże z prędkością nadświetlną.
Byłoby miło, gdybyś skupił się też trochę na tym, o czym tak naprawdę jest ten
serial: na ludziach, którzy ciągle są debilami, a przecież Gene Roddenberry
wierzył, że w niezbyt odległej przyszłości przestaną nimi być.
![]() |
Pan Spock jako potwór Frankensteina (źródło) |
Okej, ale
rozwodzę się nad jednym elementem, a przecież ten odcinek ma więcej do
chwalenia.
Z innych
doniosłych rzeczy, nie wolno nie wspomnieć o tym, że mamy tu pierwszy
międzyrasowy pocałunek w amerykańskiej telewizji. Co nie jest do końca prawdą i
wymagałoby pewnego doprecyzowania: wszak Kirk całował już wcześniej kobiety
różnego koloru, w tym czarnoskóre – tyle tylko, że one pochodziły z innych
planet. A tutaj mamy ziemską Murzynkę i ziemskiego białego. I to już jest
bardziej znaczące. Można całować zieloną, ale czarną?! No więc cóż – jakkolwiek
można by się czepiać tego, czy ten pocałunek był na pewno pierwszy, z całą
pewnością stał się niesamowicie słynny i po dziś dzień Star Trek jest kojarzony
w dużej mierze właśnie ze względu na tę scenę. I teraz sobie myślę, że kiedy
widzowie kręcą nosem na przykład, że w najnowszym filmie pełnometrażowym pan
Sulu jest gejem (sama byłam sceptycznie nastawiona – nie ze względu na samą
orientację, tylko na to, że w ogóle ta orientacja stała się w jakikolwiek
sposób tematem), to chyba
rzeczywiście w istocie film bardzo wpisuje się w kierunek, który wytyczyła
Oryginalna Seria: trąca patykiem uprzedzenia współczesnego społeczeństwa i
pokazuje, że one są głupie. Robił to pięćdziesiąt lat temu, niech robi to
dalej. Wycofuję się z poprzednich wątów.
Jak już
jestem przy pocałunkach, to dla mnie równie poruszająca jest scena z panną
Chapel i Spockiem, choć może z innych względów – bardziej osadzonych w świecie
serialu. Chodzi mi o to, o czym w sumie pielęgniarka sama mówi: że przez tyle
czasu próbowała zwrócić na siebie uwagę Wolkanina, a teraz chciała tylko uciec.
Wyobrażam sobie, że musiała całą tę przygodę mocno przeżywać, wbrew woli
wepchnięta w ramiona mężczyzny, w którym się podkochiwała i świadoma tego, że
on zaraz – także wbrew woli! – zacznie ją adorować. Oczywiście, można by
powiedzieć, że hej, na co narzeka: wbrew woli czy nie, może się pomigdalić z
kolesiem, którego usiłowała wyrwać od dwóch lat! Tylko że to nie tak. Myślę, że
uczucia panny Chapel są wspaniale dojrzałe. I jeśli pan Spock nie wykazał nią
zainteresowania sam z siebie, to ona absolutnie nie chciała dostać tego na siłę
– to czyniłoby ją w pewnym stopniu złodziejką i krzywdziło tego, na którym jej
zależało.
To jest też makabrycznie
upokarzające. Cała sytuacja – nie tylko to, że patrzą na nich jakieś chore
zboki, dla których świetną zabawą w ich nudnym i pustym świecie jest robienie z
ludzi przedmiotów. Gorsze jest moim zdaniem to, że ona wie, że on wie o jej
zaangażowaniu. I że jej nie chciał i że może a nuż pomyśli, że ona jednak teraz,
mimo wszystko trochę się cieszy, że jak pisałaś wyżej może się pomigdalić z
kolesiem, którego usiłuje wyrwać od dwóch lat. I tu muszę też napisać, iż ogromnie
mi się w tej scenie podoba zachowanie Spocka.
![]() |
(źródło) |
Panna
Chapel jest rewelacyjną postacią. [Popieram
w całej rozciągłości.]
Ale, żeby
nie było, Uhura też! Już abstrahując od międzyrasowego całowania: jak ona
pięknie mówi o swoim przywiązaniu do kapitana – i to nie w sensie romansowym,
tylko tak po prostu: Kirk jest dowódcą, którego się kocha i za którym się
podąża, który daje siłę i odwagę, kiedy komuś jej brakuje. Może i to wszystko
okropnie patetyczne i przesadzone, ale w tym odcinku po prostu działa. Jest
ładnie i wzruszająco.
Jak
wspominałam w poprzednim wpisie, jest to też kolejny odcinek, który do pewnego
stopnia koncentruje się wokół McCoya: tym razem chcą zatrzymać doktora nie
dlatego, że ktoś się w nim zakochał, tylko ze względu na jego zdolności
medyczne. Zastanawiam się co prawda, czy całego tego konfliktu nie dało się
załatwić inaczej: powiedzieć na przykład „McCoy będzie tylko kładł wam kłody
pod nogi, bo trzymacie go tu wbrew jego woli, ale w Federacji mamy mnóstwo
lekarzy równie zdolnych i znajdą się tacy, którzy z chęcią tu osiądą – dajcie
nam pogadać z naszym światem” – oczywiście, nie ma gwarancji, że Platonianie by
się zgodzili. Wszak byli jednak mocno zaślepieni i w dużym stopniu działali jak
dzieci: upierali się, że chcą zabawkę, po czym tupali, nabzdyczali się i
krzyczeli, dopóki tę zabawkę dostali.
Zdecydowanie zachowywali się jak
dzieci – tytuł odcinka w kontekście ich zachowania nabiera dodatkowego sensu.
Niebezpieczne dzieciaki, które nie potrafią zrobić głupiego opatrunku, z zerową
empatią. Na dodatek mają za mało zabawek – w końcu trzydziestu ośmiu (jeśli
dobrze pamiętam) Platonian musi się dzielić jednym Alexandrem. Dawno nie
widziałam „rasy”, na którą tak bardzo szkoda zajmowanej przez nią przestrzeni
kosmosów. Kurczę… Stwierdzam, że to jest właśnie mój berserk button. Ludzie,
którzy swoje możliwości – tu silna moc telekinezy – wykorzystują po to, by
upokorzyć innych ludzi.
Oczywiście,
odcinek ma u mnie dodatkowy plus za same nawiązania do Platona – nawet jeśli w
gruncie rzeczy one były dość powierzchowne. Zresztą, Parmen (Liam Sullivan) sam przyznaje, że musieli nauki greckiego
filozofa nieco dostosować do swoich realiów. Żeby jednak było zabawniej, Spock
wspomina, że Platon mówił o prawdzie i pięknie – ale zdaje się zapominać, że w Państwie pisał także o rządowej selekcji
ludzi i wyrzucaniu poza nawias chorych, którzy zanieczyszczaliby społeczeństwo.
Może więc istotnie Platonianie nieco zniekształcili nauki filozofa, ale
niewykluczone, że zrobili to w mniejszym stopniu, niż chciałby to widzieć
Spock.
No i rzecz
ostatnia, o której napiszę: śpiew Spocka. Oczywiście, wszyscy wiemy, że Leonard Nimoy śpiewa,
ale tutaj zabłysnął w zupełnie innym klimacie, w dodatku z piosenką, którą sam
napisał. Jeśli wcześniej za mało uwielbiałam Spocka, to teraz już nie powinno
być wątpliwości.
Podsumowując:
to rewelacyjny, wzruszający i ładny odcinek. I lubię go bardzo. I mamy tam tyle
rzeczy do zachwytów, że ja sama nie wiedziałam w czasie oglądania, na czym się
skupić w pierwszej kolejności (a może na wystającym cycku Kirka, ha? [nie da się ukryć, że zwrócił moją uwagę…
ale z tych dwóch to Spock lepiej wygląda w tuniczce…]). Star Trek w
najlepszej formie.
Muszę się zgodzić – jeden z
fajniejszych odcinków, jakie nakręcono. Natomiast nie powstrzymam się przed
uwagą, iż William Shatner, Leonard Nimoy i DeForest Kelley z całą pewnością
zrobiliby wielką karierę w Ministerstwie Głupich Kroków.
– Don't stop me! Let me finish him off!
–
Do you want to be like him?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz