Where No Man Has Gone Before

autor: Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 22 września 1966
Reżyseria: James Goldstone
Scenariusz: Samuel A. Peeples

Where no man has gone before to śmieszny odcinek. Śmieszny w tym sensie, że to niby trzeci odcinek sezonu, a pilot. I to widać. Mieliśmy już mundury, które znamy, ekipę, którą uwielbiamy – a tu nagle nawrót niemal do czasów Pike’a. Mundury (och, złote lamówki tak pięknie się odklejają od rękawów!), obcy lekarz, jeszcze nie do końca dopracowana charakteryzacja Spocka.
W ogóle historia tego odcinka jest bardziej skomplikowana – oprócz tego, że koniec końców stwierdzono, iż nie nadaje się do otwarcia serii, ponieważ jest zbyt objaśniający i nie przyciągnie widzów, to jeszcze tak naprawdę Where no man… był jednym z trzech kandydatów na pilota – obok Mudd’s women i The Omega Glory. Powiem tyle: jakkolwiek Omega Glory nie budzi we mnie szczególnego sprzeciwu, tak gdyby Mudd’s women było pilotem serialu… Jeżu drogi, chyba bym się pochlastała. Nie chodzi o to, że jakoś wybitnie nienawidzę tego odcinka – ale on jest po prostu słaby z tak wielu względów, że naprawdę ani trochę nie daje pojęcia, jak będzie wyglądała seria. Ale do tego wrócę, kiedy przyjdzie kolej na Mudda i jego panienki.

Ostatecznie pilotem wybrano Where no man… i puszczono go jako trzeci odcinek, takie są fakty. I jakie wrażenie robi ten epizod?

Zacznę od bohaterów (ofkoz!)
Po pierwsze – doktor. Głównym lekarzem jest niejaki dr Piper (Paul Fix) – nie wiem, dlaczego zrezygnowano z Boyce’a, ale jeśli mam być szczera, był bez porównania lepszy. Jak wspominałam przy okazji The Cage, Boyce mógłby być w porządku, gdyby dano mu szansę jakkolwiek rozwinąć skrzydła – tymczasem cóż, po dość krótkim wystąpieniu zniknął ze sceny Star Treka. Szkoda – choć z drugiej strony, gdyby został, być może nigdy nie mielibyśmy McCoya, a tego moje fangirlowskie serduszko by nie zniesło. Enyłej, bo odbiegam od tematu: dr Piper jest po prostu nijaki. Postać zupełnie nieinteresująca. Wcale się nie dziwię, że nie zagrzał miejsca zbyt długo.

Ja już nie pamiętam nawet jak on wyglądał… Dzień po obejrzeniu... Ponownym obejrzeniu… (ilość wielokropków zamierzona i kontrolowana).

Ale opieka medyczna na Enterprise ogólnie mnie rozbawiła jeszcze z innego powodu: kiedy Gary Mitchell (Gary Lockwood) rozmawiał w ambulatorium z dr Dehner (Sally Kellerman), w którymś momencie zjechał wszystkie wskaźniki na monitorującym jego stan komputerze do zera i udawał, że jest martwy – jeśli wierzyć dr Dehner, trwało to 22 sekundy. Ej, bez kitu: chyba w tym czasie powinien do ambulatorium przylecieć lekarz, piguła czy ktokolwiek, zaalarmowany jakby no… zgonem pacjenta?! Dlaczego tam nikt się nie pojawił?! Nikt nie miał gwarancji, że dr Dehner akurat tam będzie, bo to nie był jakiś jej dyżur ani nic. Zresztą, to psychiatra, a tu chodziło o wygaśnięcie wszystkich funkcji życiowych pacjenta. Dziwna to była dla mnie scena, dziwna…
Po drugie: Spock, jak wspomniałam, ma wciąż nie za bardzo ogarniętą charakteryzację – i bardzo niezdrowy kolor skóry. Tym razem jednak już widać, do czego ta postać w ogóle ma zmierzać. Jest zapowiedź Wolkanina bez emocji, choć trochę zbyt nachalnie podana i chyba jeszcze nie do końca Roddenberry dopracował samą koncepcję. Scena, w której Spock gra z Kirkiem w szachy sugeruje, jakby Spock w ogóle nie ogarniał emocji, był co najmniej androidem albo czymś takim. Nie wie, czym jest irytacja. A przecież my wiemy, że on wie – owszem, nie okazuje tego, ale wie. Zna emocje, odczuwa je – bo to nie tak, że dla Wolkan uczucia są jakąś egzotyką – oni je znają, ale tłumią. To duża różnica.

Ja tego tak nie odebrałam. Dla mnie to Kirk upraszcza, mówi o tym po swojemu. Spock nijak nie komentuje tego, czy wie, czy nie wie i co odczuwa w tamtym momencie. Natomiast widz otrzymuje jedynie wizję tego, jak Kirk sobie wyobraża Wolkan.

Po trzecie: Scotty. Scotty jest, ale w gruncie rzeczy ginie gdzieś w tle, a na przykład dużo większą rolę ma porucznik Lee Kelso (Paul Carr) – i tak na marginesie, choć oczywiście nie jest to Scotty, to naprawdę wydaje się fajnym gościem i gdyby nie zginął, to chętnie widziałabym go w dalszych odcinkach. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie poprzeć oficjalnie – również uważam, że chłop miał potencjał.
Po czwarte – Smith (Andrea Dromm), czyli kancelistka kapitana, która wstrzeliła się między pannę Colt (Laurel Goodwin) a kancelistkę Janice Rand. Mam z nią kłopot. Jest chyba najsłabsza z tego zestawu, choć tak naprawdę niczego konkretnego nie mogę jej zarzucić. Ale wciąż nie mam pojęcia, dlaczego trzymała za rękę Gary’ego Mitchella, kiedy natrafiają na dziwaczną barierę. Przez moment myślałam, że Gary i Smith mają jakiś romans, bo w sumie czemu nie, ale to był gest zupełnie bez sensu i bez pokrycia w ich dalszych relacjach. Cały czas nie wiem, co o tym myśleć. Trochę to wygląda na urwany wątek, bo te ręce były mocno eksponowane i faktycznie wyglądało na to, że coś to znaczy – mogli to fajnie wykorzystać w prezentacji wchodzenia Mitchella na level „bóg”, ale jakoś chyba zapomnieli.


Aha – wciąż nie ma redshirtów.

Cóż więcej…? Jestem zupełnie zawiedziona i pod wrażeniem jednocześnie, że poemat „Nightingale Woman” Tarbolda nie jest utworem autentycznym. Zawiedziona, bo lubię smaczki z wykorzystywaniem prawdziwych tekstów czy osób w fikcyjnej historii i lubię weryfikować, czy na tej a tej stronie naprawdę jest ten a ten tekst. Pod wrażeniem, bo cytowany fragment został napisany przez samego Roddenberry’ego – jeśli wierzyć internetom – jako miłosny poemat pilota skierowany do jego samolotu. Inna sprawa, że zawsze dziwnie się czuję, kiedy rzeczywistość wyprzedza coś, co w dziele sci-fi było przyszłością – i tak mam teraz. Tarbold powinien był napisać swój poemat pawie dwadzieścia lat temu. I co? I nic. I jest mi trochę przykro, że się nie sprawdziło.

Ale wypadałoby coś o fabule, prawda…?
Idea odcinka mi się podoba. Podoba mi się, że Kirk koniec końców w dzienniku odnotował tyle, że zarówno Gary jak i dr Dehner polegli na służbie. Podobało mi się wypowiedziane przez kapitana zdanie, że Mitchell „nie prosił się o to”. Z jednej strony przecież Kirk musiał uśmiercić przyjaciela, z drugiej – w pełni rozumiał, że to nie Gary’ego wina. Tym boleśniejsza pewnie musiała być finałowa walka. Nie pierwszy i nie ostatni raz TOS pokazuje nam zwycięstwo, ale pełne goryczy. Jednocześnie fajnym akcentem jest to, że Spock – mimo całego swojego braku uczuć – jednak współczuł Mitchellowi. Ot, po prostu nie pozwolił, by to współczucie dyktowało mu decyzje, ale, wbrew sugestii ze sceny z szachami, jednak Spock czuje.
Jakkolwiek odcinek nie jest doskonały, moim zdaniem jest jednak bardzo dobry. Bohaterowie może nie do końca jeszcze dopracowani, ale fabuła zostaje w głowie. Dla mnie to głównie problem przyjaźni Kirka i Mitchella, choć oczywiście mamy też bardzo wyraźnie – i przede wszystkim – poruszoną sprawę władzy i tego, jak ona deprawuje. Pojawia się znana fraza Johna Actona: „Każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.” – pojawia się pytanie, czy człowiek może być bogiem, czy jednak jesteśmy na to zbytnimi sukinsynami. Pewną nadzieję tak naprawdę daje dr Dehner, która – choć też ma moce – zachowuje również jakieś ślady moralności. Pytanie, czy by się ich nie wyzbyła za jakiś czas. Ale może nie.
Trochę mi ta dwójka – Mitchell i Elizabeth – przypomina bogów greckich: są lepsi i gorsi, bardziej i mniej zazdrośni, tak jak ludzie, tylko z większymi mocami.

Tak – fabularnie ten odcinek naprawdę mi się podobał. To dla mnie taka zapowiedź, że TOS będzie miał wiele do powiedzenia. Że jest wart oglądania. Mimo paru mankamentów, widać już, z czym będziemy mieli do czynienia.




– He didn't ask for what happened to him.
– I felt for him, too.
– I believe there's some hope for you after all, Mister Spock.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz