Who Mourns for Adonais?

Autor: Juan Ortiz


Premiera: 22 września 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Gilbert Ralston

Po pierwsze Złota Malina dla tego, kto zdecydował, iż po polsku tytuł tego odcinka będzie brzmieć Samotny Apollo. Owszem, występuje w nim Apollo (Michael Forest). Owszem, słowo samotny do niego pasuje. Tyle, że w oryginale łatwo wyczuć dramat. W wersji polskiej jest zdecydowanie zbyt przaśnie, a co gorsza zawęża on sprawę do pojedynczego bytu, gdy tymczasem odcinek nie zamyka się na sprawie Apolla. On jest po prostu ostatnim przedstawicielem swej rasy, która niegdyś na Ziemi uchodziła za bogów, dzięki umiejętności przetwarzania energii.

Bosz, hejtuję polski tytuł tak bardzo. Oryginalny jest po prostu ładny, dramatyczny, pobrzmiewa w nim tragedia i, dodatkowo, nawiązanie do historii. Bo po Adonisie płakali starożytni każdego roku, podczas obchodów adoniów – co znamienne, były to kobiety. No właśnie: wtedy. Dawniej. A dziś? Kto dziś pamięta o adoniach? Kto pamięta o starych, samotnych bogach? Gdzie oni się udali, kiedy zostali odrzuceni przez człowieka? Oryginalny tytuł obfituje w te pytania – a polski… cóż, a polski jest właśnie taki, jak napisałaś: przaśny.

Jak wielka to moc, przekonuje się załoga Enterprise, zaraz po wejściu na orbitę Polluksa 4, jednej z planet skanowanego pod kątem obecności organizmów żywych systemu. Ledwie pan Czechow (nadal z jakimś dramatem na głowie [ta jego peruka! Och, no nie mogę przestać płakać za każdym razem, kiedy ją widzę!]) zdoła obwieścić, iż orbita została osiągnięta, z planety sięga ku statkowi ogromna dłoń, będąca – jak się szybko okazuje – tworem w całości złożonym z energii. Chwilę później na ekranach pojawia się twarz gospodarza planety, który nie wdając się w negocjacje, pod groźbą użycia siły, zmusza grupę zwiadowczą do zejścia na powierzchnię Polluksa 4. Ciekawe, iż tym razem w zwiadzie nie uczestniczy Spock – byt energetyczny wprost informuje, iż tego sobie nie życzy. I dobrze [choć zaskoczyło mnie uznanie Pana za zbyt nudnego… nie pamiętam za dobrze, to fakt, ale to bóstwo kojarzy mi się dość rozrywkowo]. Spock może zostać na pokładzie wraz z Uhurą [och, Uhura-inżynier! <3] i kombinować na górze, a w odpowiednim momencie idealnie się zgrać z kombinującymi równie sprytnie na dole Kirkiem, Scottym, McCoyem i Czechowem oraz nieco mniej chętnie kombinującą panią porucznik Carolyn Palomas (Leslie Parrish) – specem od archeologii.
Na powierzchni gospodarz od razu przechodzi do rzeczy. Załoga ma opuścić statek i zająć się oddawaniem mu czci. Wszystko ma wrócić do stanu sprzed tysięcy lat, kiedy to starożytni Grecy obcowali z bogami przybyłymi z gwiazd. Jak bardzo nisko kłania się tutaj myśl przewodnia Gwiezdnych Wrót?

Źródło
Ha, ja akurat nie znam zbyt dobrze Gwiezdnych Wrót, natomiast całościowo ta myśl kojarzy mi się z innymi tytułami – z Pomniejszymi bóstwami Pratchetta i z Merlinem z 1998 z Samem Neillem w tytułowej roli. To znaczy chodzi mi tu o tę ideę, że bóstwa potrzebują wiernych, by istnieć. Jednak co jest dla mnie szczególnie ważne (i co było wyraźne również we wspomnianym już "Merlinie"), to zaakcentowanie, że bogowie nie dostrzegają tego, iż ludzie dojrzewają. I nagle bóg staje w obliczu smutnej prawdy: człowiek go nie potrzebuje. Człowiek go nie chce. Wypiera się go, odrzuca, choć tamten oferuje rzeczy, które kiedyś były dla człowieka fantastycznie wartościowe. Bóg nie jest zły – on po prostu nie rozumie, co się porobiło. Bardzo mi się to podoba i, nie powiem, mocno mnie to rusza.

Oczywiście jak łatwo się domyślić Kirkowi i spółce ten plan się nie podoba. Przynajmniej większości z nich, gdyż jedyna kobieta w zespole – adorowana przez Scotty’ego, który jak się szybko okazuje bardzo nie jest w jej typie – zakochuje się w samotnym bóstwie od pierwszego wejrzenia, czy może od pierwszej różowej sukienki, którą otrzymuje.
I tu przejdę do sedna moich wrażeń z tego odcinka – nie podoba mi się rola porucznik Palomas. Oto kolejna kobieta–naukowiec na pokładzie Enterprise, która dostaje kociokwiku na widok umięśnionego przystojniaka. I o ile jeszcze w przypadku Khana i porucznik McGivers z pewnością rolę grała jego charyzma, o tyle w przypadku Apolla, doprawdy nie wiem, co zagrało. Tak na dłuższą metę. Tak, by zamącić w głowie kobiecie na tyle mocno, by usiłowała przekonywać swego kapitana, że przecież będzie fajnie mieszkać w cukierkowym raju, paść owce, grać na flecie i chwalić pana. I nigdy nie wrócić na Ziemię. Tak w bonusie. Gdyby Apollo miał jakiś inny dar, poza czarem miłości, gdyby potrafił grzebać w umysłach na przykład – OK. Ale tak? Porucznik zakochała się, bo było jej go żal? Bo był opuszczony? Bo był naiwny? Bo nie utracił nadziei? Może tak. Mimo kręcenia nosem jestem w stanie zaakceptować praktycznie bez dyskusji takie powody. Ale co dalej? Trwała w zakochaniu, gdy zachowywał się jak rozwydrzone dziecko? Gdy groził i krzywdził jej współtowarzyszy?

Tak – Carolyn jest po prostu straszna. Choć to dzięki niej widać, jak bardzo „kanoniczny” jest Apollo: jest jak inni antyczni bogowie – samolubny, zapatrzony w siebie, kapryśny; myśli, że ładnym prezentem zdobędzie miłość kobiety i, żeby było zabawniej, ma rację. Nawet Atena, taka niby mądra, miała te przywary. A cóż dopiero Apollo!

I znów, muszę to powiedzieć, rozumiem jego frustrację i w sumie nieracjonalne zachowania. Oto mamy oczekiwanie, trwanie w zawieszeniu przez tysiące lat i nagle otrzymanie szansy na powrót do dawnego status quo. I zawód, gdy okazuje się, że ludzie nie chcą się bawić w moją zabawę, o której marzyłem w samotne noce. Że jednak tamci, którzy dawno odeszli, mieli rację – wszystko przemija, nawet jeśli się jest nieśmiertelnym, trudno żyć wiecznie. Można się w obliczu takiego ciosu, załamać, podjąć działania nieracjonalnie, pozwolić umysłowi na pewną zapaść, a jeśli do tego dysponuje się mocą, jaką dysponował Apollo łatwo o eskalację przemocy. Normalny człowiek walnąłby pięścią w ścianę. On zaczął rzucać błyskawicami.

Ja w ogóle muszę tu nadmienić, że szalenie podoba mi się dyskusja Kirka z Apollinem, kiedy Kirk odpowiada, że nie potrzebują bogów – że jeden wystarczy. Z jednej strony: tak, to przyznanie, że istnieje na Ziemi jakaś religia monoteistyczna. Z drugiej – mi tu pobrzmiewa pewna krytyka nawet tej jednej religii. Wyczuwam w tym takie „ok, niech będzie już ten jeden Bóg, skoro w ogóle jakiś musi być. Mniejsze zło” – i to ładnie wprowadza widza w ogólny ton, w jakim później utrzymany był Star Trek: że ludzkość nie potrzebuje zabobonów, religii. Że Człowiek (tak! Po Clarke'owemu napiszę go od wielkiej litery!) może sam, bez wiary, dokonywać wielkich rzeczy, bah!, że dopiero wolny od wiary może to naprawdę robić. Podoba mi się ta koncepcja, choć naprawdę współczuję Apollinowi.
No bo naprawdę: przecież Apollo nie jest zły. Nie chce zła. Po prostu egzystował w izolacji i po tysiącach lat uważa, że taki właśnie jest porządek rzeczy. Że ludzie będą entuzjastycznie wypasać owce i pleść wianki, podczas gdy dobrzy bogowie będą nad nimi czuwać. Apollo chce być ludziom ojcem, a nie jakimś tyranem. Nie chce ich zabijać. Po prostu – znów, bardzo w tonie Star Treka (w szczególności w tonie Oryginalnej Serii) – obca forma życia pokazuje, że nie rozumie ludzi. I tego, że człowiek potrzebuje rozwoju, niebezpieczeństw, konfliktów, celów. Wieczne szczęście jest niczym, jeśli jest narzucone przez inne byty. Sama nie wiem, czy do końca się z tym zgadzam, ale podoba mi się, że Roddenberry zdawał się o tym przekonany i konsekwentnie tę myśl pokazywał w kolejnych odcinkach.

Źródło
Jednocześnie, porucznik Palomas potrafiła się otrząsnąć. Potrafiła wykonać rozkaz i wybrać stronę, której była winna lojalność. A może też dotarła do niej sprawa braku przyszłości u boku Apolla? Piękny bóg należał do czasu przeszłego. Nie da się cofnąć rozwoju, nie da się zawrócić cywilizacji. On był jej częścią tysiące lat wcześniej, a potem jego rola się skończyła.

Ja sobie tak myślę, że kiedy pani oficer zdradza Apollina i porównuje go do bakterii, a także wytyka, że kobietami rządzi za pomocą ciskania piorunami, to jednak trochę w to wierzy, jakby gdzieś w głębi wiedziała, że tak właśnie jest. Myślę, że gdyby nie siedziało w niej to przekonanie, nie dałaby się namówić Kirkowi na tę zdradę.
A może po prostu trochę na siłę jej bronię, bo nie chce mi się wierzyć, że jest tak głupią bułą…?

Jego odejście jest dramatyczne, nie obywa się bez wezwań tych, którzy odeszli wcześniej. Pasuje do klimatu greckiej tragedii.

Nom, znów mamy zwycięstwo, które jest mocno gorzkie. Nierzadko spotykane w Oryginalnej Serii, którą zresztą za to – między innymi – ogromnie lubię.
No bo naprawdę: Apollo nie jest zły. To rodzic, który nie może się pogodzić z tym, że jego dzieci dorosły. Bardzo ludzki, znajomy dramat. Bardzo pięknie pokazany. Takiemu rodzicowi, którego opuszczają dorosłe dzieci, jakoś jednak współczujemy, nawet jeśli wiemy, że to te dzieci mają rację, że tak po prostu musi być. Ból Apollina budzi emocje.

Znamienne jest także to, iż dla załogi Enterprise, zarówno tych jej przedstawicieli, którzy pracują nad problem na pokładzie, jak i tych na powierzchni planety, tak naprawdę Apollo nie jest trudnym przeciwnikiem. Nieco dedukcji, nowoczesnego sprzętu i odrobina brawury wystarczyły, by pokonać greckiego boga, którego niegdyś się bano i z którym walczyć się nie ośmielano.
Człowiek, z korzeniami na starej dobrej Ziemi znów triumfuje.

Tak, triumfuje. Choć nie czuje się z tym dobrze. Uwielbiam ten odcinek – mówiłam to już kilka razy przy okazji różnych innych odcinków, ale powtórzę to po raz kolejny: to jeden z moich ulubionych epizodów. W dodatku zdaje się pięknie rozumieć antyczną mitologię. Czego Fryy mogą chcieć więcej?




I would have cherished you, cared for you. I would have loved you as a father loves his children. Did I ask so much?

2 komentarze:

  1. A wicie, mnie tak jeszcze naszło coś takiego, że podoba mi się jak ta ręka trzyma Enterprise. To nie jest takie trzymanie w garści, jak to sobie wyobrażałem, kiedy słuchałem odcinka niejako na doczepkę. To takie trzymanie od niechcenia. Pewności chwytu to nie daje i kojarzy mi się ze sposobem, w jaki małe dzieci trzymają motyle. Niby trzyma, ale bardziej się skupia, żeby nie zgnieść przypadkiem.

    I zgodzę się, że pokonać boga się udało, ale to tylko dzięki temu, że Apollo dał im na to czas. Przecież na samym początku byli bezbronni. Wygrali, być może tylko dlatego, że Apollo - tak spragniony człowieka i bycia ponownie bogiem - dopuścił ich na planetę. Gdyby były dwa statki, mógłby jeden zniszczyć jako formę zastraszenia, drugiemu nakazać natychmiastową ewakuację na planetę i kto wie czy wtedy Kirk z załogą nie skończyliby jako grający na fujarkach pasterze kóz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, na sposób trzymania statku nie zwróciłam uwagi. :) Podoba mi się interpretacja.

      Dopuścił ich na planetę i pozwolił na to wszystko chyba trochę dlatego, że pragnął ich towarzystwa - właśnie przez tę samotność i wspomnienie bycia bogiem. Ładne to. Może faktycznie Apollo mógłby ich zmiażdżyć. Niemniej tego nie zrobił. Tym bardziej go żal, bo w sumie trochę na własną prośbę dał się pokonać.

      Usuń