Premiera: 20
maja 1989
Reżyseria: Winrich
Kolbe
Scenariusz: Melinda
M. Snodgrass
Zauroczył mnie ten odcinek. Dla mnie to jeden z tych,
które się robi na prośbę ludzi od kostiumów. Bo im się normlanie nudzi, a od
czasu do czasu mogą się popisać. Z radochą prawdziwą patrzyłam na sukienki,
narzutki, marynarki kolonistów z Mariposy. Zdecydowanie cała masa speców od
włókiennictwa i krawiectwa wylądowała na dalekiej planecie, by założyć na niej
kolonię Utopistów. Zresztą – nie bez powodu manifest załadunkowy obejmował
jakąś absurdalną liczbę kołowrotków. Przyznam też, że bardzo podobało mi się
to, że koloniści odlatujący z Ziemi po trzeciej wojnie światowej mogli
zadecydować w jaki sposób chcą żyć. Że nie ingerowano w to, że chcą się cofnąć
cywilizacyjnie. Jestem w stanie zrozumieć tę potrzebę ucieczki od
teraźniejszości, która oprócz hałasu i zanieczyszczenia generuje dodatkowo
wojny. Polećmy gdzieś daleko i sprawdźmy, czy da się od nowa. Jednocześnie nie
palą wszystkich mostów – mają wciąż możliwość nadania sygnału SOS, gdy zagraża
im niebezpieczeństwo na skalę planetarną i z niego korzystają. Swoją drogą –
fajnie, że Riker od razu poznał, że to sygnał SOS, a komputer musiał grzebać i
grzebać, by się do niego dogrzebać. Choć przyznaję, komputer podał szczegółowe
dane.
A mnie szczególnie rozbawiło, że
koloniści po wojnie postanowili zostać Irlandczykami :D No bo hej, przecież oni
ewidentnie byli wystylizowani na stereotypowych Irlandczyków, nawet gdzieś tam
była mowa o ziemniakach. Zresztą, teraz sobie zajrzałam na Memory Alpha i
rzeczywiście, to jest bardzo wyraźnie powiedziane, że koloniści celowo zostali
przedstawieni jako Irlandczycy, bo autorka scenariusza tak sobie to wymyśliła z
ówczesnym przełożonym, jednym ze scenarzystów TNG, Irlandczykiem – Maurym
Hurleyem. Nawet nazwa tych kolonistów, Bringloidzi, pochodzi z irlandzkiego.
To, co mnie tu natomiast szczególnie
tknęło, to pokazanie owego „powrotu do natury” jako jednej z dróg, która jednak
w izolacji od pozostałych kultur i cywilizacji sama nie jest w stanie sobie
poradzić. Obie grupy kolonistów, niezależnie od obranego sposobu życia, koniec
końców potrzebują siebie nawzajem. I ja to kupuję. Nieważne, czy jesteś
eleganckim inteligentem, dla którego pociąg seksualny jest czymś obrzydliwym,
czy jesteś wesolutkim, pracowitym hodowcą drobiu, jesteście równie wartościowi
i, żeby mogło kwitnąć zdrowe społeczeństwo, powinniście się uzupełniać. To
ładne, startrekowe przesłanie, nadal bardzo aktualne w czasach dyskryminacji na tle rasowym i
wszechobecnego oceniania ludzi po pozorach („nosi łachmany, więc przejdę na
drugą stronę ulicy, bo nie chcę mieć z tym czymś do czynienia”).
Tylko że przy tym wszystkim nie mogę
nie wrócić myślami do nieszczęsnego filmu pełnometrażowego Star Trek:
Rebelia, który powstał dziesięć lat po tym odcinku, a jednak zawarta w nim
myśl cofała markę o lat kilkadziesiąt. Bo oto mieliśmy tych cholernych Ba’ku,
którzy wracali do natury i ach, och, to było takie wspaniałe, bo technologia
jest taka fuj-fuj, no i oni mieli rację i w ogóle przyszłość powinna właśnie
tak wyglądać. I argh. Ale do tego jeszcze kiedyś wrócę, jak dobijemy do tego
filmu z notkami… Tak tylko odnotowuję, że nie cierpię tego filmu.
Pojawienie się kolonistów na USS Enterprise to moment
komiczny. Pojawiają się bowiem z
Na sianku... (źródło) |
całym dobytkiem (a jakże, zaskoczmy kapitana
Picarda, który akurat w tym momencie uzna, że nie będzie słuchał swego
pierwszego oficera od razu, bo lepiej kilka razy powiedzieć, że nie teraz, bo
czas goni niż wysłuchać i mieć z głowy). Dobytek obejmuje świnie, kury, owce,
siano i szczapki drewna na ognisko… I tu mam nieuniknione pytanie: jak, do
cholery, działa transporter? Bo jakoś wcześniej nie zabierał niczego z
otoczenia przenoszonych. Owszem, jeśli mieli coś w rękach – było przenoszone z
nimi, jeśli była potrzeba przenieść jakiś pojemnik to przenoszono pojemnik. Ale
źdźbła trawy? Drewno na ognisko? Po co? Na miejscu wyjaśniono by przecież
ludziom z Mariposy jak to działa w XXIV wieku i już. Ale nie… bo wtedy nie
byłoby akcji z paleniem ogniska w ładowni, więc zróbmy żeby transporter
zachował się dziwnie. Przynajmniej ja tak to odbieram.
Rozumiem to tak, że transporter można
przestawić na przeniesienie np. wszystkiego z danego obszaru, a można ustawić
na pojedyncze osoby. Może zazwyczaj korzysta się z trybu z pojedynczymi
osobami, bo to zjada mniej energii? A tutaj chyba było ustalone, że oni chcą
zabrać swój dobytek, bo nie mogą przecież zostawić zwierząt, a to w
konsekwencji mogło oznaczać również zabranie paszy i tak dalej, więc pewnie
stąd postanowiono po prostu hurtem wziąć wszystko jak leci.
Jest to także jeden z tych odcinków, który prezentuje nam
komandora Rikera, jako spadkobiercę romansowych ekscesów kapitana Kirka. Kiedy pan
porucznik stwierdził, że pomoże pięknej i
pyskatej Brennie (Rosalyn Landor) i podszedł
do niej stojącej na sianie, mój mózg natychmiast odtworzył tę scenę:
Koloniści z Mariposy stworzyli nową, na oko szczęśliwą,
choć ktoś mógłby stwierdzić, że prymitywną cywilizację. Ja bym powiedziała
prostą. Taką, gdzie nie trzeba się martwić o nic ponad bieżący dzień. Nie chcieli
czekać, aż Ziemianie sami do tego dojdą, podbiją kosmosy, stworzą Federację. I
moim zdaniem mieli rację. Osiągnęli sobie swój własny pokój wcześniej. I to
jeden z wątków tego odcinka. Ale jak to bywa w TNG to nie wszystko, bo nagle
okazuje się, że dwie planety dalej istnieje druga kolonia, gdyż SS Mariposa
zabrał na swój pokład nie tylko Utopistów, ale też drugą grupę kolonistów –
takich, którzy nie chcieli rezygnować z dobrodziejstw nauki i techniki i
tajemnicze do tej pory komputery z manifestu pokładowego nagle nabrały sensu.
Kolonia numer dwa istnieje, ale nie ma się tak dobrze jak
kolonia numer jeden. Z powodu katastrofy, którą przeżyło jedynie trzech
mężczyzn i dwie kobiety, ażeby w ogóle mogła powstać
Trojaczki? (źródło) |
posłużono się klonowaniem.
Na logikę to dość słabe. Bo jak rozumiem mieli komputery – które się jakoś nie
porozbijały ale mieli też sprzęt umożliwiający budowę laboratorium i kapsuł dla
klonów i on też w tej katastrofie ocalał. A na dodatek te klony rosną im w
zastraszającym tempie. Ale OK., to dość długo była bolączka produkcji S-F i
space oper, że ich autorzy wyobrażali sobie te wszystkie przyspieszacze
wzrastania i dojrzewania (acz jednak doba na stworzenie drugiego Rikera to
jednak przesada). Natomiast przetrwanie kilkunastu pokoleń na tak mizernym genetycznym
materiale? Ileż oni tych klonów stworzyli? Jak sobie radzili z zaspokajaniem
wszystkich potrzeb? Fajne było to, że mieli problemy – że istniał kłopot z
regresją genów, z przekazywaniem wad i mutacji. Fajne było też, że musieli
wyłączyć popęd seksualny. Choć przyznaję, że nie wiem do końca jak, choć z
drugiej strony psychika to niezwykła siła. I jeśli uwarunkuje się kogoś, że coś
jest obrzydliwe to jest. No i wychodzili z tych kapsuł jako dojrzałe osobniki.
Może jeśli byli klonowani z egzemplarzy już nie uprawiających seksu to
szufladki w mózgu za to odpowiadające były od początku na głucho pozamykane?
Niewątpliwie jest w tym wątku sporo
luk, ale z drugiej strony – można by nakręcić oddzielny serial o samych tych
kolonistach i o tym, jak funkcjonowało ich społeczeństwo. Za dużo pytań i za
trudne zagadnienia, żeby szczegółowo to omówić w jednym odcinku. Dlatego
zupełnie mi to nie przeszkadza – ot, niezbędne uproszczenia, żeby cała historia
mogła zagrać.
Sam sposób rozwiązania problemów jednych i drugich
kolonistów jest dość prosty i od początku oczywisty. Hej, my mamy fajną
planetę, a wy macie fajne nowe geny, łączmy się i mnóżmy się, a nie zapomnijmy
o krzyżowaniu się na potęgę, żeby jak najwięcej nowych genetycznie osobników
powstało. Dość monogamii! Komu by to nie odpowiadało? Oczywiście oprócz tych,
dla których seks to obrzydliwość. Ale z drugiej strony, czego się nie zrobi dla
podtrzymania gatunku? Znacznie ciekawsza jest reakcja Rikera na prośbę premiera Grangera (Jon De Vries) o
możliwość pobrania genów jego i innych członków załogi USS Enterprise. Mnie ta
reakcja zaszokowała. Riker nie chce być sklonowany. Ba! Riker bez skrupułów
zabija klona. Bo jak sam tłumaczy jeden Riker jest wyjątkowy, ale jeśli będzie
więcej Rikerów jego wartość znacznie spadnie. Zastrzelił mnie. Żadnego
zastanowienia się nad tym, że to jest istota ludzka, że powołana do życia, ma
prawo żyć. Że ma duszę, jak ma ją sam Riker (czy jak nazwiemy tę część
człowieka odpowiedzialną za jego samoświadomość i możliwość decydowania o swoim
postępowaniu). W sumie ten strach porucznika przed pojawieniem się jego
podróbek (bo tak zdaje się to odbierał), a także wściekłość na tych, co mu
ukradli komórki i wbrew woli stworzyli klona, jest dla mnie zrozumiała. Ale już
zabójstwo nie. Dla Rikera klon to nie człowiek. To zagrożenie dla jego ego.
Duplikat, a nie odrębny byt. Zastanawiam się, czy tak właśnie widzieli ludzie z
końca lat 80-tych klonowanie?
Omujbosz, ona jest w ciąży i ma kózkę! (źródło) |
Mnie ta reakcja ogólnie zaszokowała.
Bez mrugnięcia chcieli skazać cywilizację na wyginięcie w imię… no w imię
swojego ego. W imię jakiejś mętnej wizji, że nie będą już jedyni i
niepowtarzalni. Co za parchate samoluby. Żadnej refleksji, że może jednak, że
przecież klon będzie żył w totalnie odmiennym środowisku, więc siłą rzeczy
koniec końców będzie jednak innym człowiekiem, bo przecież kształtują nas nie
tylko geny (rzecz fajnie poruszona w pełnometrażowym Star Trek: Nemesis,
ale do tego też wrócimy kiedy indziej). Po prostu od pierwszej chwili dali
odpowiedź odmowną. Trochę się nie dziwię premierowi, że podjął decyzję o
wykradnięciu genów, choć nie mówię, że ją pochwalam: mam świadomość tego, że to
kradzież i to dość radykalna, bo nie mówimy o wykradnięciu srebrnej łyżeczki,
tylko no… kawałka człowieka.
No i to bezrefleksyjne zabójstwo
Rikera… dziwnie, po prostu dziwnie to wszystko wyszło, mocno niefortunnie moim
zdaniem.
Ale ale! Zupełnie pominęłaś wątek
doktor Pulaski i Worfa, który zapadł na klingońską odrę! Wiem, to był maleńki
wątek, ale strasznie go lubię. Pomijam fakt, że przez pewien czas trochę mnie
zastanawiało: odra? Na pewno mają na myśli odrę, a nie ospę? No ale nie,
słownik wyraźnie mówi, że „measles” to odra. No więc okej. Taka tam choroba
dziecięca. To co mnie jednak urzekło, to fantastyczne zrozumienie pani doktor
dla Worfa, jej dyskrecja i profesjonalizm. I aż mi smutno, że nie usłyszeliśmy
żadnej klingońskiej poezji romantycznej. Chciałabym więcej tego wątku.
Podsumowując – odcinek ciekawy i miły dla oka. Lubię.
[I ja takoż go lubię bardzo. Mimo pewnych elementów, które wydają mi się
okropnie nietrafione (podejście do klonowania), jest ładny, zabawny i niegłupi.
Acz nadal nie wiem, czy Brenna umyła w końcu stopy]
– Every moment of pleasure in life has to be purchased
by an equal moment of pain.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz