A Matter of Perspective

(źródło)
Premiera: 12 lutego 1990
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Ed Zuckerman

To kolejny z epizodów zrealizowanych, jak się wydaje, nieco po taniości: skromna obsada, niewiele wnętrz, całość sprowadzona do opowiadania w kółko tej samej historii. Na szczęście jednak tym razem to się udało, mimo że autor scenariusza nie mógł pochwalić się spektakularnym doświadczeniem ani w pisaniu Star Treka, ani w pisaniu w ogóle. Czy to jednak intuicja Zuckermana, czy może obfita pomoc rozlicznych współtwórców serii, tym razem ta konwencja bardzo ładnie zagrała i pomogła w zaprezentowaniu widzowi fajnego tematu: kwestii punktów widzenia.

Odcinek jest odcinkiem „sądowym”. Znamy takie od dawna, bo przecież nawet w Oryginalnej Serii pojawił się chociażby epizod Court Martial, a i później załogi kolejnych statków Enterprise (i Voyager) bywały na bakier z rozmaitymi wymiarami sprawiedliwości. Różnica polega na tym, że tym razem, jak wspomniałam, właściwa historia – czyli, w tym przypadku, odtworzenie wydarzeń prowadzących do popełnienia domniemanego morderstwa – zostaje opowiedziana na początku odcinka i niewiele się w tym temacie zmienia. To nie tak, że nagle dostajemy jakieś superważne informacje, które kompletnie zmieniają zeznania.
Przeurocze jest też to, jak różni się
przebieg bójki w zależności od tego,
kto ją relacjonuje (źródło)
No bo co tak właściwie się zmienia w kolejnych relacjach prezentowanych podczas rozprawy? Raz to Riker twierdzi, że został uwiedziony przez Manuę Apgar (Gina Hecht), innym znów razem Manua utrzymuje, że Riker nieomal ją zgwałcił – co ciekawe, żadne z nich nie kłamie, o czym zapewnia nas doradca Troi. I prawdę mówiąc, nie mam większego problemu z uwierzeniem w to. Być może każde po trosze uwodziło, każde wierzyło w swoją wersję – to całkiem prawdopodobne.
Właściwie to interesujące są właśnie te drobne różnice w zeznaniach poszczególnych uczestników procesu, te rozmaite punkty widzenia, a nie sama sprawa morderstwa. Bo ta – co tu dużo mówić – nie za bardzo trzyma w napięciu. Przecież znamy Rikera nie od dziś. Dobrze wiemy, że jest krystalicznie czysty i niewinny. Znamy też konwencję i wiemy, że kapitan Picard dowiedzie niewinności swojego pierwszego oficera. Nie ma tu żadnego punktu do niepokoju.

Dodatkowo interesująco wypada tutaj początkowa scena, w której Picard usiłuje namalować obraz. Przyznam, że za pierwszym razem miałam wrażenie, że to scenka mocno bez sensu, która nie odnajduje w dalszej części odcinka żadnej kontynuacji. Dopiero później udało mi się ogarnąć, że jest wręcz przeciwnie: w zasadzie cały epizod jest kontynuacją tej jednej scenki. Cały proces Rikera jest próba namalowania obrazu. Każdy maluje go po swojemu: Riker, Manua, Tayna (Juli Donald). Nikt nie kłamie, po prostu różnie widzą to, co próbują odmalować, tak jak na początku każdy inaczej postrzegał nagą kobietę (choć koszmarnie było widać, że statyści z początkowej sceny chyba nigdy w życiu nie próbowali niczego namalować, bo miałam wrażenie, że ledwie ogarniali, z której strony trzymać pędzel). I w tym wszystkim pojawia się Picard – człowiek, którego spojrzenie jest co najmniej niekonwencjonalne. W jego obrazie nic nie pasuje do niczego. I właśnie to niekonwencjonalne, wykraczające poza normy spojrzenie, świeże i nieoczekiwane, okazuje się zbawienne dla Rikera i dla całej sprawy. W gruncie rzeczy to zostało bardzo ładnie zgrane.

Dużo w tym odcinku napatrzymy się
na to wnętrze (źródło)
Brakuje mi tak naprawdę chyba tylko jednego: zeznań Geordiego. Geordi po powrocie na pokład Enterprise był co najmniej poruszony. Z całą pewnością wiedział coś o sprawie, choć nie chciał sam niczego opowiadać kapitanowi. Nawet jeśli nie był świadkiem wszystkich wydarzeń, to jednak coś musiał widzieć i słyszeć, jakąś kłótnię, jakieś groźby – dlaczego więc nie uwzględniono również jego perspektywy? (końcową symulację traktuję nieco inaczej, bo to już wynik wspólnie prowadzonego śledztwa, a nie relacja z wcześniejszych wydarzeń)

Całościowo jednak pozytywnie odebrałam ten odcinek. Nawet jeśli nie trzymał w szczególnym napięciu, to jednak był na swój sposób intrygujący i może nawet trochę pouczający. Bohaterowie pokazali się od swoich najlepszych stron, a kapitan – jak zwykle zresztą – zachował fantastyczną równowagę między lojalnością a obiektywizmem (uwielbiam scenę, w której oskarżony Riker chce porozmawiać z Picardem na osobności, ale ten mu odmawia, wiedząc, jak bardzo niestosowne to by było w zaistniałych okolicznościach). Odcinek może i leniwy, może i po taniości, ale zdecydowanie udany.




- Investigator, in our system of jurisprudence a man is innocent until proved guilty.
- In ours, he is guilty until he is proved innocent, and you are under our jurisdiction.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz