A Piece of the Action

Premiera: 12 stycznia 1968
Reżyseria: James Komack
Scenariusz: David P. Harmon

Niezmiennie podziwiam Oryginalną Serię za to, jak obchodzi problem małego budżetu w kolejnych przygodach. A to przenosi załogę Enterprise w czasie – zbiegiem okoliczności: w rzeczywistość mocno zbieżną z czasami współczesnymi twórcom serialu – a to na planetę, która niezwykłym trafem wygląda jak nasz świat parędziesiąt lat temu. A Piece of the Action to właśnie taki przypadek (o czym nie zapomnieli tłumacze polskiego tytułu, przekładając go na: „Lata dwudzieste”).
Dostajemy tu kolejny humorystyczny epizod, choć – w moim odczuciu – humor jest tu mniej nachalny niż w The Trouble with Tribbles. Jeśli jednak wierzyć internetom, to właśnie wspomniany odcinek o Tribblach w dużej mierze przyczynił się do powstania A Piece of the Action: producent, Gene L. Coon, po sukcesie The Trouble… dostrzegł potrzebę wrzucenia do serialu większej liczby komediowych odcinków. Zresztą, o mały włos, a na Sigmę Iotię II wróciłaby załoga Deep Space 9, ale ostatecznie postanowiono, że zostanie wysłana jednak do Tribbli. Nie ukrywam, że ogromnie jestem ciekawa komiksu A Piece of Reaction, który zrobił to, czego nie uczynił serial: pociągnął dalej historię gangsterskiego odcinka Oryginalnej Serii. Jeśli tylko uda mi się z tą historią zapoznać, nie omieszkam się pochwalić.

Ale wracając do A Piece of the Action: trudno nie zauważyć, że to odcinek głównie nastawiony na dobrą zabawę. Niemniej warto wspomnieć, że porusza dość istotną w uniwersum Star Treka kwestię: problem Pierwszej Dyrektywy. Oto bowiem USS Horizon w 2168 roku odkrył planetę Sigma Iota II wraz z zamieszkującym ją ludem, który znajdował się u progu industrializacji. Iotianie zaś byli inteligentnymi… naśladowcami. A Federacja w owym czasie nie miała jeszcze Pierwszej Dyrektywy. Problem więc jest wyczuwalny z daleka. Załoga USS Horizon ingerowała jak głupia, a mieszkańcy planety chłonęli. I przeobrażali się. A w końcu, kiedy po stu latach trafił na nich USS Enterprise, stanowili coś zupełnie niezwykłego.

(źródło)
Aż dziw, że dali radę w ten sposób tyle lat funkcjonować i nie wytrzebili się wzajem do nogi. Swoją drogą – wybrali sobie ze wszystkiego, co USS Horizon im zostawił akurat wielką księgę chicagowskiej mafii. Ciekawe dlaczego? Była najciekawsza? Najłatwiejsza do naśladowania? A może głupio się zastanawiam, bo w końcu jak można naśladować instrukcję zbudowania komunikatora? Bardziej zastanawiające jest to, że ktoś w załodze USS Horizon uznał, że to będzie lektura w sam raz do podzielenia się z cywilizacją na niższym stopniu rozwoju…

W tym miejscu zresztą we mnie kluje się pytanie: kim Iotianie byli przedtem? Kimś w rodzaju „siebie”, czy może w czasie, kiedy spotkała ich załoga Horizon, naśladowali po prostu kogoś innego? Jakąś cywilizację, która odwiedziła ich planetę odpowiednio wcześniej? Mam wrażenie, że w ogóle cywilizacja takich mimików to cholernie ciekawy temat i można by to wykorzystać szerzej.

Kolejną kwestią, którą widzę w tym odcinku, jest krytyka religii – oczywiście, nasuwa się tu jako pierwsze chrześcijaństwo, ale nie upierałabym się przy ograniczaniu wyłącznie do jednego wyznania. Spock dziwi się: „Niesamowite. Zbudowali całą kulturę na podstawie książki.” – czyż to nie brzmi znajomo? [no tak, skojarzenie, którego trudno uniknąć, zwłaszcza, że książka spoczywała na specjalnym miejscu, niczym na ambonie]. Czy nie można patrzeć na Iotian jako na fanatyków religijnych? Star Trek zresztą nie po raz pierwszy i nie ostatni podgryza religię, przy czym – za co ogromny szacun – robi to bez obrażania czy prób kompromitowania jej. Po prostu mamy wyraźny sygnał, że w tej wizji przyszłości Ziemi i ludzkości nie ma miejsca na religię. Ale przecież inne kultury, spotykane w kosmosach, prezentują pod tym względem inne postawy i wcale nie muszą być gorsze.
Ale odpłynęłam oczywiście.
(źródło)
Zastanawiające jest to, jak Kirk i jego załoga potraktują Pierwszą Dyrektywę: z jednej strony, rzeczywiście próbują raczej dostosować się do napotkanej, po-horizonowej rzeczywistości, a nie „nawracać” Iotian na pierwotne tory. Co jest chyba najlepszym, co mogą uczynić w tych okolicznościach. Mleko się wylało, nie ma sensu tego odkręcać, bo mogliby tylko narobić więcej szkód. Z drugiej jednak strony, sami dorzucają kolejną ingerencję, usiłując naprawić tę chicagowsko-gangsterską cywilizację i zjednoczyć ją. Wcale nie jestem przekonana, czy Kirk miał do tak daleko idącej ingerencji prawo.

Też nie jestem i przyznam, że żart w końcówce wydał mi się odrobinę nie na miejscu ;)

Ale wspomniałam gdzieś na początku, że to odcinek humorystyczny – i o tym też należy pamiętać. Szczególnie rozczulający jest, oczywiście, Spock. Jak zawsze w podobnych sytuacjach, ma spory problem z przystosowaniem się do tego, zupełnie mu obcego, sposobu wypowiadania się i zachowania. O ile Kirk bez trudu wciela się w gangstera z lat dwudziestych, o tyle Spock będzie niezmiennie tym uroczym, zabawnym odmieńcem, który nie zna slangu, uważa go za głupi i dziwaczny, ale się stara.
Kirk zresztą prawdziwie błyszczał w tym odcinku: jego umiejętność przystosowania się do sytuacji, jego wyobraźnia – są naprawdę niezwykłe. Oglądałam scenę poświęconą grze fizz bin i płakałam ze śmiechu.
Oczywiście, nie trzeba chyba wspominać o tym, jak Kirk i Spock lansowali się w cadillacu – dostaliśmy tu piękne zderzenie technologii i obecnie przypominam sobie tylko jedną równie fajną sytuację – Scotty’ego, który usiłuje rozpracować komputer w The Voyage Home.

Scena z cadillakiem mnie osobiście rozczula. Podziw dla nich taki wielki, że jakoś wspólnymi siłami doszli do tego, jak w ogóle ruszyć. Poszło im zdecydowanie lepiej niż mi, kiedy pierwszy raz wsiadłam za kierownicę ;)

Doskonali też są Bela (Anthony Caruso) i Krako (Vic Tayback) – wielki szacun dla Josepha D’Agosty, odpowiedzialnego za casting. Panowie idealnie odegrali szefów mafii i człowiek ani przez moment nie przestawał w nich wierzyć.
Ach, no i rzecz, która dla mnie osobiście była szczególnie jarająca: poznaliśmy pełną ksywkę McCoya! Nasz poczciwy doktor w istocie ma przezwisko „Sawbones”, które pochodzi z XIX w. i odnosi się do lekarzy wojskowych, zwanych łapiduchami (czyli właśnie „sawbones”, które zresztą w oryginale jest dużo bardziej sugestywne niż polski odpowiednik) z powodu amputacji, dokonywanych często i gęsto podczas wojny secesyjnej.

No po prostu lubię ten odcinek i z przyjemnością go oglądam. Jest lekki i przyjemny, a jednocześnie porusza ciekawe problemy, nad którymi można się dłużej zastanowić. Dla mnie rewelacja.



– Are you afraid of cars?
– Not at all, Captain. It's your driving that alarms me.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz