aut. Juan Ortiz (źródło) |
Premiera: 24
stycznia 1969
Reżyseria: Herb
Wallerstein
Scenariusz: Michael
Richards, John Meredyth Lucas (teleplay)
Po
pierwsze: wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Mam nadzieję, że wszyscy
mieliście udanego sylwestra i będziecie mieli jeszcze bardziej udany rok 2018.
Po drugie:
cofam nas nieco w czasie – do ominiętego odcinka That Which Survives – i przyznam, że mam z tym kłopot, bo
oczywiście w mojej pamięci nieco się już zatarł. I zastanawiam się teraz, czy w
ogóle od samego początku miałam rzeczywiście dużo do powiedzenia na jego temat.
Na pewno
miałam bardzo pozytywne pierwsze wrażenie: Losira
(Lee Meriwether) zapewniała spore napięcie w odcinku. Była przerażająco
nieuchronna, zabijała jednym dotykiem – niespiesznie, ale nieodwołalnie.
Oczywiście, kiedy okazało się, jak można oszukać system, wszystko stało się o
wiele prostsze i pozwoliło odetchnąć, ale do tamtego czasu – choć wiedziałam,
że przecież żaden z naszych głównych członków zwiadu nie umrze – na serio
miałam wrażenie, że chyba tym razem mają przesmarkaniutko.
Losira ujmowała mnie smutkiem.
Wyraźnie było widać, że opłakuje wszystkich, których zmuszona jest pozbawiać
życia. Wyższe dobro jest trudne.
(źródło) |
Jeśli
chodzi o sam zamysł, to trochę mi się to nie trzymało kupy. Znaczy komputer
chroniący stację był jak dla mnie jakiś nie za mądry. No bo jak to miało
działać? A gdyby inni Kalandanie jednak dotarli na młodą planetę, też by ich
zjadło? I w ogóle czy to możliwe, że system ochrony stworzyła sama Losira w
ostatniej chwili? Bo przecież gdyby istniał wcześniej – kiedy jeszcze w stacji
było więcej mieszkańców – powinni byli wziąć do tego celu obraz kogokolwiek
innego, tylko nie naszej ślicznej brunetki, która ze względu na swoją
wrażliwość okazała się nieskuteczna. W ogóle dlaczego nie objęli kwarantanną
placówki, tylko pozwolili na wyginięcie całego swojego gatunku? Nie byli zbyt
bystrzy ci Kalandanie, jak na moje oko…
Ano nie byli. Pod tym względem
faktycznie coś się tu nie poskładało, a zresztą planety także nie stworzyli
super z głową, jeśli już mówimy o bystrości Kalandan. Nie miała zbyt wielkich
szans na przetrwanie, czyż nie?
To, co
wydaje mi się ciekawe, to sama planeta. Mamy tu, moim zdaniem, świetną zajawkę
do projektu Genesis, na którym oparły się późniejsze filmy pełnometrażowe.
Zresztą, tak jak i w Gniewie Khana i W poszukiwaniu Spocka, jesteśmy raczej
przestrzegani przed braniem się za tworzenie światów. Może gdzieś w jakiejś
perspektywie to jest dobre i dałoby sporo możliwości, ale jednocześnie istnieje
ogromne ryzyko: nowe życie to nowe procesy zachodzące w każdej możliwej skali,
nawet na poziomie komórkowym. To coś, czego nie da się w pełni przewidzieć.
Przejechali się na tym Kalandanie, pomysł nie wypali też, kiedy wezmą się za
niego ludzie. W obu przypadkach Star Trek zdaje się przypominać widzom o
pokorze.
(źródło) |
Choć z
drugiej strony, to nie jest chyba wcale głównym tematem epizodu. Bo mamy tę
bardzo istotną myśl zapoczątkowaną w tytule, a dopowiedzianą pod koniec – że
piękno pozostaje. Że to coś, co nie jest ulotne.
Długo
miałam problem z tym wątkiem. Trudno było mi uznać to za sensowną myśl i stałam
jednak po stronie Spocka, który stwierdza, że piękno jest krótkotrwałe.
Zresztą, na tym przecież w dużej mierze zasadza się coś w rodzaju fobii, na
którą cierpi Uhura (może „fobia” to za mocne słowo, ale mieliśmy przykłady w
innych odcinkach) – boi się, że zrobi się stara i nie będzie już piękna. Czy
wobec tego powinnam się wczuwać w podniosłą myśl Kirka?
Minęło
nieco czasu, nim doszłam do wniosku, że może jestem zbyt dosłowna. Może tutaj
chodzi o piękno w bardzo ogólnym sensie: nie o ładną twarz, tylko o pewne
wartości, które nie przemijają. Losira na przykład szanowała życie i uważała,
że zabijanie to zło – i może to ten światopogląd jest piękny i to on trwa. Trwa
do tego stopnia silnie, że chociaż wciśnięty w system komputerowy, i tak w
końcu wypłynie na wierzch.
Nie wiem,
może trochę zmyślam – ale tylko w ten sposób ma to dla mnie sens.
Podoba mi się ta wizja, nawet
jeśli zmyślasz.
Przyznam, że sama chyba skupiłam
się zupełnie na czym innym podczas oglądania odcinka. Było mi żal pana Sulu,
który został dwukrotnie brzydko ścięty przez swojego kapitana, gdy wyrażał
własne zdanie na temat tego, co mogło się stać. A przecież pomysły kapitana
także były niczym więcej jak tylko spekulacjami. Wzruszył mnie bardzo pan Scott,
gdy ruszył naprawiać serce Enterprise. Swoją drogą komentarze Spocka odnośnie
logiki Scotta są warte wspomnienia tutaj, a reakcje Scotta zwracając uwagę na
jego wewnętrzny spokój. Pan Scott przyjmuje zarzuty/krytykę bez protestów, a
jedynie z cichym westchnieniem. Lubię bardzo.
– What a terrible way to die.
– There are no good ways, Sulu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz