Sins of the Father

il. Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 19 marca 1990
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Drew Deighan, Ronald D. Moore, W. Reed Moran

Za nami kolejny zacny odcinek. Tym razem uwaga twórców – i widzów – skupia się na Worfie. Mamy wcale ciekawy wgląd w kulturę i politykę Klingonów, ze wszystkimi tego plusami i minusami, ale wartość fabuły jest tym większa, że otwiera nam całkiem duży rozdział historii Star Treka, czyli walkę klingońskich klanów o władzę. To tu poznajemy Durasa, który jeszcze nie raz się objawi.
I trzeba przyznać, że to jest ładnie zrealilzowane. Worf wreszcie przestał być wiecznie przewracającym się, trochę bezużytecznym członkiem załogi, a pokazuje się jako pełnowymiarowa postać – z historią trochę bogatszą niż „hurr durr, wojownik!”. Prawdę mówiąc, nie bardzo mam na co tu narzekać. Poza oczywistościami, czyli na przykład kompletną zbędnością doradcy Troi.
No bo po kolei: obecność Kurna (Tony Todd) na pokładzie Enterprise jest fajna nie tylko ze względu na nadchodzącą historię, ale też dlatego, że w pewnej mierze przecież unieważnia moje marudzenie z odcinka A Matter of Honor, w którym to Riker trafił na klingoński okręt IKS Pagh. To znaczy nadal uważam, że tam cała kwestia wymiany została pokazana głupio i myląco, ale dobrze wiedzieć, że w rzeczywistości jednak ta akcja była chyba nieco lepiej zorganizowana i że rzeczywiście polegała na wymianie, czyli że Klingoni też kogoś przysłali.
Kurn zresztą jest przeuroczym Klingonem, który jednocześnie wkurza, ale jednocześnie jakoś tak miło się patrzy, jak rozstawia po kątach federacyjne ciepłe kluchy. Bo oczywiście nasi cukierkowi bohaterowie są idealnie zdyscyplinowani, zdolni i w ogóle strzelają tęczami z brzuszków, ale (to nie jest wcale nic chlubnego) dobrze się patrzy, jak taki ideał dostaje kopa i zaczyna płakać. A w sumie Wesley czy Geordi w dużej mierze uderzyli właśnie w takie pochlipywanie w kącie, że ojejej, nowy pierwszy oficer ich skrytykował. I jeszcze fajne jest to, że niby twierdzą, jakoby krytyka była zupełnie niesłuszna, a Kurn się czepiał, ale z drugiej strony, w żadnym momencie nie widać tego na ekranie. Kiedy Klingon zwrócił uwagę Wesleyowi na jego zachowanie, chłopak rzeczywiście uskuteczniał sobie pogaduszki. Oczywiście, pewnie to nie były szkodliwe pogaduszki, niemniej przyczyna skarcenia nie była tak do końca wzięta z kosmosu.
No i przekomiczne wydało mi się „nękanie” Worfa. Naprawdę szacun dla Kurna, że potrafił wkurzyć całą załogę, niezależnie od rasy – każdemu zapewnił indywidualne traktowanie.

Ale nie o Kurna chodzi – znaczy o niego też, niemniej on tylko odpala główny wątek, czyli domniemane zbrodnie Domu Mogha, które miały sprawić, że Worf zostanie wyklęty przez Klingonów (o! Właśnie uświadomiłam sobie, że Klingoni to obok ludzi jedyna rasa – przynajmniej z tych głównych – której nazwa nie pochodzi od planety, z której pochodzą!).
Mamy fajne wprowadzenie powracających później postaci oraz wstęp do dużo większego wątku. Zaczyna się póki co skromnie i nic nie zapowiada kierunku, w jakim się to potoczy, niemniej to fabuła ewidentnie niedomknięta i z dużym potencjałem. Mamy ładnie zarysowaną relację Worfa z Picardem – to taka z jednej strony przyjaźń, z drugiej jednak ogromny szacunek, ściśle zresztą powiązany z hierarchią na mostku Enterprise. Moment, w którym kapitan zostaje cha’DIch Worfa, bardzo wiele pokazuje. Co więcej, bardzo mi się podoba, jak koniec końców Picard omal nie rozpykał dwóch klingońskich zamachowców, którzy się na niego rzucili, mimo że przecież nie jest najmłodszy ani najsilniejszy spośród przyjaciół Worfa.
W ogóle ten odcinek dał mi nieco do myślenia w temacie kapitana Picarda: mam wrażenie, że on jest źle postrzegany. Zazwyczaj widzi się go jako zręcznego dyplomatę, który pilnie strzeże Pierwszej Dyrektywy i ogólnie sprawdza się w sytuacji pokoju, ale nie poradziłby sobie podczas wojny. A tak naprawdę chyba jednak w Picarda jest całkiem dużo wojownika, tylko rzadko kiedy mamy w Następnym Pokoleniu okazję to widzieć.

Okej, jednak do dwóch rzeczy mogę się przyczepić: po pierwsze, odnaleziona Kahlest (Thelma Lee): poświęcono nieco czasu na jej odnalezienie i sprowadzenie, były walki i trudne decyzje, zapowiadało się, że to coś ważnego. I z ogromnym zdumieniem przyjęłam fakt, że tak naprawdę obecność staruszki nie miała żadnego znaczenia. Stawiła się przed obliczem K’mpeca (Charles Cooper), oznajmiono, że będzie zeznawać, K’mpec oznajmił, że to zeznanie mu zwisa – i Kahlest sobie poszła. Wow. Warto było nabudowywać tę scenę!
No i jeszcze coś, z czego już od dawna się śmieję, to znaczy postępowanie klingońskiej Rady wobec skazanych zdrajców. No bo jeśli uznajemy kogoś zdrajcą, to uznajemy w tym, że mamy do czynienia z osobą zdolną do skrytobójstwa, szczwaną, przebiegłą, podstępną, prawda? Czy to nie brzmi jak ostatnia osoba, od której odwrócilibyśmy się plecami? Tymczasem znakiem uznania Worfa winnym zdrady jest to, że cała Rada właśnie to czyni: odwraca się doń plecami. Serio, to jest cud, że Imperium Klingońskie w ogóle przetrwało.

Mimo małych niedoskonałości, to bardzo dobry odcinek, który zostaje w pamięci na dłużej i każe czekać, co dalej wydarzy się z Worfem. No bo trudno uwierzyć, że scenarzyści już po wsze czasy zostawią go w niesławie, skazanego za zbrodnię, której Mogh nigdy nie popełnił. Ale to już historia na inne odcinki.



You are brave, cha'DIch. Worf chose well.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz