The Way to Eden

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 21 lutego 1969
Reżyseria: David Alexander
Scenariusz: Michael Richards, Arthur Heinemann

Och… No cóż…
Może tak: po pierwszym obejrzeniu Oryginalnej Serii to chyba właśnie ten odcinek znalazł się w TOP3, które utkwiły mi w pamięci. Nie jest może najmądrzejszy, nie jest najciekawszy – ale O EM GIE. TE KOSTIUMY.
Ale po kolei.
Autorem scenariusza do tego odcinka jest niejaki Michael Richards – a jeśli komuś to nazwisko niewiele mówi i już pojawia się myśl, że ojej, zupełnie nowy człowiek, a zrobił tak pamiętny odcinek – to wyjaśniam, że mamy tu do czynienia z pseudonimem D.C. Fontany, odpowiedzialnej za takie epizody jak Charlie X, This Side of Paradise, That Which Survives i sporo innych, wśród których w zasadzie wszystkie są co najmniej fajne, z inklinacją do bardzo fajne. W tym przypadku wystąpiła – po raz drugi zresztą – pod pseudonimem, ponieważ była niezadowolona z przeróbek, jakie naniesiono na jej scenariusz i nie chciała, żeby na liście płac znalazło się jej nazwisko. Z jednej strony – meeh, przesadziła. To naprawdę fajny odcinek. Z drugiej jednak – kiedy czytam o tym, co miało być w tym odcinku wedle pierwotnego zamysłu, to rzeczywiście odczuwam pewien żal. Gdyż albowiem w epizodzie, który pierwotnie napisała D.C. Fontana, noszącym wówczas tytuł „Joanna”, zamiast Iriny (Mary-Linda Rapelye) miała być Joanna McCoy – córka doktora McCoya! – w której miał się zakochać sam kapitan Kirk. I naprawdę, naprawdę chciałabym to zobaczyć [zobaczyć, jak Bones naparza swego najlepszego kumpla, wrzeszcząc: „trzymaj się z daleka od mojej córki?” – TAK!!!! :D].

(źródło)
No ale nie zobaczyłam.
Co zamiast tego pokazał nam odcinek? Kosmohipisów i dawną dziewczynę Czechowa. Też nieźle.
Głównym problemem odcinka zaś jest poszukiwanie tytułowego raju: i przyznam, że nieszczególnie mogę tu wyłuskać z siebie zrozumienie dla naszych hipisów. Po pierwsze, okropnie przypominają mi wszystkie te grupy wyznaniowe, które odmawiają pomocy medycznej, bo religia im nie pozwala. I we mnie się w tym momencie wszystko burzy. I mi się przypomina ta stara anegdota o tym, jak to przyszła powódź i pobożny chłop wlazł na dach swojej chałupy i tak czekał, aż Bóg go ocali. I przypłynął łódką jeden gościu mówiąc, że facet, weź wsiadaj. I drugi, i trzeci. A pobożny chłop siedział na dachu podkurczając nogi coraz bardziej, bo woda wzbierała, i odpowiadał za każdym razem, że nie, on nie potrzebuje faceta w łódce, bo jego Bóg ocali. No i w końcu utonął. Stanął przed Bogiem i pyta: Panie, czemu mnie nie uratowałeś? A na to Bóg odpowiada, że człowieku, przecież trzy łódki ci przysłałem, czemu do żadnej nie wsiadłeś?!
No i hipisi z tego odcinka są trochę jak pobożny chłop. Zarażeni chorobą, ale nie chcą się poddać leczeniu. I mnie trzącha od takich idiotów.

Nie no, zarażony był jeden, który był też chory psychicznie, co mu skrzętnie w aktach wynalazł pan Spock. Reszta była pod jego wpływem, ewidentnie miał facet dar hipnotyzowania, jak każdy dobry przywódca sekty, który wie, gdzie nacisnąć, żeby ofiara poddała się bez żadnych prób oporu. Przerażający człowiek, z tą swoją niby łagodną miną i wielkimi oczami. Brr.

A jeszcze bardziej mnie trzącha od szefa całej tej sekty – bo nie bójmy się tego słowa, hipisi są sektą – Sevrina (Skip Homeier), który świadomie i umyślnie skazuje ich wszystkich na śmierć. No bo czy nie? Przecież to był niegdyś mądry facet. Musiał mieć świadomość, na co skazuje swoich współwyznawców. Jego wszystkie tłumaczenia i wykręty brzmią dla mnie mętnie i nieprzekonująco.

(źródło)
No i pozostaje też sprawa samego poszukiwania raju.
Cóż, widzę tu wyraźne podobieństwo tego epizodu do piątego filmu pełnometrażowego, The Final Frontier – tyle tylko, że tutaj przynajmniej ten raj wygląda jakoś bardziej kusząco, niż wielka pustynia. Tak czy owak, w obu tych opowieściach mamy jakąś dziwną sektę, która rusza w nieznane w poszukiwaniu swojej Ziemi Obiecanej. Cóż, może to ogólnie taki startrekowy komentarz na temat gonienia za rajem i odcinania się od rzeczywistego świata, który mamy na wyciągnięcie ręki? Brzmi prawdopodobnie.

Co muszę jednakowoż zaliczyć na zdecydowany plus w przypadku tego odcinka, to… naprawdę fajne piosenki. Ten gościu, co wygląda jak Tarantino, a wcale nim nie jest, Adam (Charles Napier) ma wcale niezły głos, a kawałki wykonywane przez hipisów są naprawdę chwytliwe.

Nie umiem do końca określić związku między tym epizodem a kontekstem historycznym – choć nie wątpię, że to powiązanie było, i to pewnie było bardzo silne, biorąc pod uwagę, że odcinek kręcono w 1969 roku. Trudno uznać, że hipisi pojawili się tam przypadkiem. Niemniej jest tu sporo treści, która budzi refleksję nawet teraz, kiedy ta subkultura należy raczej do historii. Wciąż można odnaleźć w odcinku coś dla siebie, w dodatku te kostiumy… Te kostiumy!

Ja muszę powiedzieć, że miałam ból ze stosunkiem załogi USS Enterprise do naszych hipisów. Owszem, jak się ich poznało, to byli irytujący, dość durni właściwie i mogli wzbudzać politowanie. Ale zanim się ich poznało? Załoganci wyraźnie reagowali na ich stroje. Na to, że byli inni. Serio? Latają po tej galaktyce wszerz i wzdłuż, spotykają ludzi o zielonej skórze i elfich uszach, ludzi ubranych w zasłony, inteligentne galarety i tak dalej, mówią o tym, że kolor skóry nie ma znaczenia, a potem gapią się z przerażeniem na hipisów? Ogromnie mnie cieszyło, że pan Spock ich rozumiał. Może to jest ten kontekst? Że ruch, który gdzieś tam wtedy się poczynał będzie niezrozumiały dla zwykłych ludzi? Spock wszak zwykłym człowiekiem nie jest. Prawda?



– Be incorrect, occasionally.
– And you be correct.

– Occasionally.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz