![]() |
Bez munduru Spocka nie da się sklonować (źródło) |
Muszę.
Po prostu muszę zadać to pytanie – czemu każdy odcinek animowanej serii na
Netflixie ma aż trzy tytuły? W tym dwa totalnie różne polskie? Napisy mówią
swoje, a lista odtwarzania swoje. Intrygujące… [taak, też mi się to rzuciło w oczy. Nie mam pomysłu, z czego to
wynika]. A teraz po prostu przejdę do omawiania odcinka nr 7.
Premiera:
20 października 1973
Reżyseria:
Hal Sutherland
Scenariusz:
Walter Koenig
Wolkański klon aka Nieskończony
(swoją drogą tytuł z listy odtwarzania jakiś lepszy mi się wydaje) został
napisany przez pana Czechowa. Najwyraźniej im go jednak silnie brakowało na
pokładzie i postanowili jakąś kasiurę jednak dla niego wysupłać (patrz wpis o
pierwszych dwóch odcinkach The Animated
Series).
Pan
Czechow hołduje najlepszym tradycjom startrekowym. Każe panu Sulu macać obcą
roślinę, na obcej planecie, bo taka ładniutka i jeszcze popyla na nóżkach, bo
to niezwykła roślina jest. Planeta okazuje się być zaludniona przez inteligentne,
chodzące rośliny, które oczywiście mówią po angielsku. Szok oglądającego trwa
krótko, bo tym razem dostaje on wyjaśnienie – mamy uniwersalny translator i, z
mojego punktu widzenia, w zupełności to wystarczy. Każdy powinien go mieć.
A
jeszcze potem się w ogóle okazuje, że to nie rośliny są tu kłopotem, ale ich
nauczyciel angielskiego – gigantyczny człowiek, przedstawiający się znanym
nazwiskiem i pragnący podboju wszechświata w imię pokoju. Bo wiadomo, że jak
wszyscy się naparzają, to trzeba ich mocniej naparzać, a potem kazać się
kochać. To zawsze działa. Na szczęście prapradziadek doktora miał problem z
chwastami w ogródku, a praprawnuk odtworzył pospiesznie przepis na pestycyda. A
jeszcze bardziej na szczęście nie jest tak prosto sklonować pana Spocka, czy
raczej sklonować prosto, ale przekonać jego logiczną naturę do mordowania w
imię pokoju w świecie, gdzie panuje pokój (choć jak wiemy nieco chwiejny, jeśli
się zapędzimy za daleko w strefę neutralną) jest wręcz niemożliwe.
Jeśli
mam zarzuty co do odcinka, to głównie takie, że dla mnie animacja wygląda coraz
niechlujniej. Pan Spock gubi się z leżanki, na której jest mu odsysany mózg a
dynamiczne sceny są tak statyczne, że wyglądają, jakby sporo klatek zostało
wyciętych z taśmy filmowej. Brr.
Nie bardzo
też ogarniam, dlaczemu ten wielki człowiek zwany Mistrzem, nie słuchał wieści
ze świata. Skoro Fylosianie sami planowali te 250 lat temu zrobić porządek z
wojnami w galaktyce, to znaczy, że o nich wiedzieli i co, nagle stracili
łączność ze wszystkim? Czy faktycznie zostało ich tylko czterech? No ale wtedy
nie bardzo wiem, jak mieliby naparzać resztę wszechświata. Trochę to wszystko
mętne, panie Czechow.
A to mi akurat tak bardzo nie
przeszkadzało. Po pierwsze, wpisuje się dość dobrze w trend TASa: źli koniec
końców wcale nie są źli, po prostu trochę pobłądzili, ale wszyscy chcą dobrze i
rzygają tęczą. Oczywiście upraszczam, no ale w sumie to mi się nawet podoba, bo
ładnie pokazuje, jak łatwo o nieszczęścia z powodu zwykłego niedogadania. Nie
mam wprawdzie pojęcia, dlaczego doktor Stavos Keniclius (grany, bajdełej, przez
Jamesa Doohana) nie próbował skontaktować się ze światem zewnętrznym, ale
przyznam, że w ogóle nie zaprzątnęło to mojej uwagi w czasie oglądania. Raczej
skupiłam się na tym, że hej: tego typu historie, jak widać, lubią się
powtarzać. Pamiętamy chociażby Johna Gilla z Patterns
of Force – jeden z tych, co to chcieli
dobrze, ale coś im się pomerdało…
No i mamy kolejną wzmiankę o
wojnach eugenicznych, które generalnie wydają mi się mocno ciekawym epizodem w
uniwersum Star Treka.
Wcale
jednak nie chcę powiedzieć, że się nie bawiłam. Zadziwiająco dobrze mi się
ogląda ten przerażający ponoć epizod w historii Star Treka, jakim jest Seria Animowana.
Ja mam mnóstwo mieszanych
emocji przy tym odcinku. Przede wszystkim, mam wrażenie, że rysownik dokądś się
spieszył i w sumie to mu się nic nie chciało. A to lewitująca głowa pana Sulu
wykrzykuje coś o wolkańskim dotyku myśli, a to rękaw dużego Spocka przenika się
z czołem małego Spocka, a innym znów razem Spock niby leży w gablotce, nagle
spontanicznie w ramionach doktora, a potem znów w gablotce… Naprawdę, to
irytująco duże zmasowanie pomyłek jak na dwudziestominutowy odcinek. No i
jeszcze te takie wiwerny z witkami… och, przyzwyczajajmy się do nich, bo twórcy
zdecydowanie polubili ten projekt: w innych odcinkach wycięli tylko witki. Za
to wrzaski rodem z „Birdemic” zostały.
Dziwi mnie, że kiedy mowa o
ustaniu pracy mózgu, jako najbardziej problematyczny fakt doktor McCoy podaje
to, że Spock „przestanie myśleć”. Znaczy no… bo mi się tu nasuwa coś o
podtrzymywaniu funkcji życiowych, a nie intelektualnej ekwilibrystyce, ale
okej, okej… może McCoy ma inne priorytety, who knows.
A, no i że Spocka sklonowano
razem z mundurem Gwiezdnej Floty – dlaczego?
Na plus muszę zaliczyć, że
przynajmniej pan Sulu dostał kolcem jadowym – czyli przynajmniej klasyczne
startrekowe macanie obcych form życia gołymi rękami skończyło się tak, jak
powinno: potencjalnym zgonem.
Ale chyba w największą
konfuzję wpędził mnie żarcik na końcu, ten o byciu tajemniczym. No bo WTF? Czy
to do czegoś nawiązywało? Czy gdzieś wcześniej było o tajemniczości lub jej
braku u pana Sulu? Naprawdę, ja tego zupełnie nie zrozumiałam i trudno mi to
przyjąć jako puentę odcinka.
Premiera:
27 października 1973
Reżyseria:
Hal Sutherland
Scenariusz: Larry Brody
OK. Magicy z Megas-Tu wspięli się na szczyt
mojej listy Star Trekowych
zajebistości. Załoga leci sobie radośnie w środek
tego, co uważane jest za epicentrum Wielkiego Wybuchu i cieszy się, że
prawdopodobnie będzie mogła oglądać powstawanie chaotycznej materii. Materia
powstaje i owszem – w równie radosnych fajerwerkach. I co? Przyciąga USS
Enterprise! Silniki sobie nie radzą! No nieprzewidywalne po prostu!
![]() |
Chłopaki słuchają swego kumpla Lucka (źródło) |
Ale to
jeszcze nic. Najlepsze dopiero nas czeka – oto bowiem padają wszystkie systemy,
oto doktor krzyczy „Musimy coś zrobić, Jim!” i traci przytomność i wtedy
pojawia się zbawiciel. Roześmiany od ucha do ucha rogaty gość od pasa
porośnięty futrem i z kopytami zamiast stóp. Macha ręką i wszystko jest OK.
Niesamowicie
urzekł mnie koncept Lucyfera, jako magika, który wraz z kumplami czarodziejami
osiedla się na Ziemi i pomaga ludzkości. A potem ludzkość próbuje go spalić na
stosie w Salem. To tak absurdalne, że aż piękne.
I
jeszcze magicy właśnie. Rozsądni i dobrzy. Mimo złych doświadczeń z ludźmi,
potrafią dać im szansę i pozwalają udowodnić, że ludzkość się zmieniła.
Lubię. I
już.
Zdecydowanie wolę ten odcinek
od poprzedniego. Znaczy nie jestem pewna, czy trochę nie jest sprzeczny z
epizodem TOSa Who Mourns
for Adonais?, bo jakby tam już mieliśmy
ujawnienie tajemnicy wszechświata, że bogowie to w istocie kosmici, którzy byli
na Ziemi, ale ją opuścili – ale to mi aż tak nie przeszkadza. Bardziej mnie
fascynuje, że magicy z Megas-Tu wydają mi się być kolejnym podejściem do Q.
Mieliśmy już rozpieszczonego Trelane’a z Gothos, Animowana Seria zaś daje nam Lucyfera (nawiasem mówiąc,
kolejny przedstawiciel obcej cywilizacji, który w głębi serca chce dobrze,
podobnie jak pozostali magowie). Wydaje mi się, że ostateczne pojawianie się Q
w Następnym Pokoleniu było po prostu
nieuniknione.
Dodatkowo jest to jeden z
wielu odcinków, gdzie przedstawiciele Federacji muszą udowadniać nieznanym
cywilizacjom, że są… no, po prostu warci ocalenia. I to ogromnie lubię, bo
podoba mi się, że ktoś kiedyś promował tezę „nie jesteśmy tacy źli” – to jakby
nie jest najmodniejsze podejście.
To miły odcinek i oglądanie
go dało mi sporo frajdy.
– Very well, captain. I'd forgotten how much bodily integrity means to you humans.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz