More Tribbles, More Troubles; The Survivor

il. Juan Ortiz (chyba) (źródło)

Premiera: 6 października 1973
Reżyseria: Hal Sutherland
Scenariusz: David Gerrold

Pierwszy z dzisiejszych odcinków stanowi powrót naszych starych znajomych: tribbli. I, jakkolwiek w gruncie rzeczy świetnie się bawię za każdym razem, kiedy oglądam ten odcinek – z naciskiem na „bawię”, w takim czysto komediowym, śmieszkowym znaczeniu – to jednak on budzi we mnie całkiem sporo wątpliwości.
Zacząć jednak muszę od rzeczy podstawowej: animowane tribble są różowe. Wspominałam cztery tygodnie temu, że Hal Sutherland był daltonistą, prawda? No więc właśnie tutaj widzimy jedną z konsekwencji tego faktu.
Wspomnieć należy też o autorze scenariusza, Davidzie Gerroldzie. More Tribbles, More Troubles to nie pierwszy wkład tego pana w Star Treka. Przede wszystkim, Gerrold jest autorem oryginalnej historii o tribblach, czyli The Troubles with Tribbles. Nie ma więc niebezpieczeństwa, że kontynuację tej historii przejął ktoś inny, kto nie do końca wyczaił jej ducha. A wszak The Troubles with Tribbles to nie było byle co, bo Gerrold został za tę opowiastkę nominowany do nagrody Hugo. Scenarzysta miał swój wkład również w inny komediowy odcinek, I, Mudd, co dość jasno pokazuje kierunek, jaki próbował nadawać Star Trekowi. Co natomiast ciekawe, pracował również nad epizodami The Cloud Minders czy – i tu przeżyłam zaskoczenie – Tomorrow Was Yesterday. Mamy więc do czynienia z, jak się wydaje, twórcą płodnym, zdolnym i wszechstronnym.
Tym bardziej dziwi fakt, że jednak od strony samej historii odcinek More Tribbles, More Troubles jest okropnie dziurawy. No bo kaman: Koloth chciał tak naprawdę dorwać glommera i miał w dupie samego Cyrano Jonesa, tak? Wobec tego czemu od tego w ogóle nie zaczął? Na jaką cholerę była cała ta heca z wyrywaniem handlarza tribblami ze szponów opiekuńczego Kirka, skoro koniec końców Koloth machnął ręką i powiedział „hej, w nosie mam tego kolesia, dajcie tylko glommera”? Z dalszych czepów: sorry, ale załoga Enterprise zachowuje się trochę jak matołki. To nie jest ich pierwsze zetknięcie z tribblami, tak? Wiedzą, że te małe kudłacze żrą na potęgę. Ale z jakiegoś powodu nikt nie pofatygował się ani żeby zabezpieczyć transport drogocennego zboża, ani żeby zabezpieczyć same tribble. A przecież wystarczyłoby zamknąć je wszystkie w jakiejś celi. Dlaczego te różowe kulki mogły hasać po całym mostku i miały swobodny dostęp do tych przestrzeni Enterprise, w których zgromadzono pojemniki ze zbożem? A już fakt, że tribble gwałtownie tyły (a Kirk przekonywał się o tym na bieżąco) mógł dać komuś do myślenia, że skoro tyją, to znaczy, że zapewne żrą. A skoro żrą, to można się zastanowić, co stanowi podstawę ich diety i czy aby nie cenne zboże. No ja po prostu nie kumam, dlaczego oni wszyscy byli tak totalnie niefrasobliwi.
Doceniam nawiązanie do pięknej sceny
z The Troubles with Tribbles (źródło)
Inna sprawa, że Kirk ma życiowego pecha, skoro za każdym razem, kiedy wiezie zboże dla głodujących mieszkańców planet, ma na Enterprise inwazję tribbli.

Płaczę.
Bo tak, dzielny kapitan nie ma szczęścia do tej kwintożytopszenicy, czy co to tam było. I faktycznie – sami sobie to zgotowali, wszak nikt nie próbował ściemniać, że tribble żyją o powietrzu i mizianiu. Co z tego, że się nie mnożą, skoro i tak zajmują coraz więcej miejsca? Swoją drogą – chwila, w której Kirk odpuścił wywalenie tribbla ze swego fotela była najlepsza w całych dwóch odcinkach.

To prawda, mocno wtedy kwikłam.

I ostatni czep fabularny, to wątek tajnej broni Klingonów. Jak dla mnie, to było zupełnie zbędne, bo w sumie za bardzo do niczego nie prowadziło – równie dobrze klingoński krążownik mógł całkiem zwyczajnym atakiem uszkodzić Enterprise, bo przecież chodziło tylko o to, żeby Kirk mógł w ramach obrony przetransportować Kolothowi tribble. Inna sprawa, że dziwi łatwość, z jaką można coś teleportować na cudzy okręt. A także beztroska, z jaką Koloth stwierdził, że przecież czujniki niczego nie wykryły poza jakąś tam nieautoryzowaną teleportacją. W gruncie rzeczy jakieś zaćmienie umysłu dopadło w tym konflikcie chyba obie strony.

W tym miejscu muszę po raz kolejny ponarzekać na kwestie techniczne: na początku odcinka, kiedy Scotty ściąga Cyrano Jonesa na Enterprise, w niektórych scenach spontanicznie ma wąsa – i to trochę przykre, że nawet tego nie wygumkowali, kiedy wykorzystywali ujęcie z jakiegoś innego odcinka, gdzie przy transporterze stał zwyczajnie ktoś inny.
Dodatkowo boli mnie, że kiedy jest ostrzeliwany mostek, dostajemy jedynie trochę podrygiwania kadru, który sam w sobie jest statycznym obrazkiem – rysowane postaci ani drgną. Statkiem miota w tę i nazad, a nawet nikt się nie przewrócił. Nie mówię, że od razu muszą odstawiać takie balety jak Uhura w Oryginalnej Serii, ale jednak ten kontrast mnie uwiera.

Z plusów? Podoba mi się ta muzyka, która brzmi trochę jak dżingiel z Vash w WoWie.

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 13 października 1973
Reżyseria: Hal Sutherland
Scenariusz: James Schmerer

Kolejny epizod, The Survivor, też ma swoje na sumieniu.
Będąc świeżo po obejrzeniu More Tribbles… łatwo zauważyć, że Klingoni i Romulanie używają dokładnie takich samych okrętów. Żadna z ras nawet nie przearanżowała zanadto mostka, ograniczając się do chlaśnięcia go inną farbą. Wspominałam już, że ta seria okropnie idzie na łatwiznę, jeśli chodzi o rysunki?
Ale fabularnie również dzieje się wiele złego.
Po pierwsze: McCoy zachowuje się jak niekompetentny kretyn. No naprawdę. Bada kolesia, tak? Coś nie gra w wynikach, tak? I co pan doktor na to? „okej, to idź już do swojej dziewczyny, co może pójść źle”. No trzymajcie mnie. Serio, McCoy? To nie jest twój pierwszy miesiąc w kosmosach, co nie? Powinieneś już chyba ogarniać, że jeśli wyniki badań są szemrane, to kurde trzeba za wszelką cenę rozgryźć, o co chodzi, a już na pewno nie wypuszczać samopas potencjalnego obcego.
Dodatkowo nasz dzielny łapiduch nie zauważył, że w ambulatorium jest dodatkowe łóżko. No naprawdę. Dopiero Kirk się wykazał spostrzegawczością. A nie mamy sytuacji, że tych łóżek tam jest pisiont i jedno w tę czy w tamtą łatwo przeoczyć. Tam były dwa łóżka! No naprawdę, gdyby nagle w moim salonie pojawiło się dodatkowe krzesło, to kurde chyba od razu by to się rzuciło w oczy, nie? Puff…

Przy łóżku się zwiesiłam. Zaiste nietrudno było być w tym odcinku mądrzejszym od doktora…

Z drugiej strony, chyba jeszcze gorsza była Anne, narzeczona Cartera Winstona, pani redshirtka. Naprawdę, powinni ją zwolnić. Od razu. Była absolutnie nieużyta i kiedy tylko mogła, to pozwalała uciec naszemu ściganemu kosmicie. Ale z jakiegoś powodu nikt jej nie zwalnia, tylko co robi Kirk? Powierza jej opiece aresztowanego kosmitę… Tak, to brzmi jak dobry plan, kapitanie. Co może pójść źle?! Nie no, ja kumam, że kosmita już wtedy był cacy, ale jednak, no… czy oni nie mają tam żadnych procedur? Nie muszą choć trochę pilnować bezpieczeństwa…?

Ja sobie pokręcę nosem na wątek romantyczny. WTF to było? Nie no, słonko, właściwie to nie wiadomo, kim jesteś, ale umisz wyglądać, jak mój stary – bierę. Swoją drogą to jest zadziwiające, jak oni w tym wielgachnym kosmosie wpadają na znajomków non stop…

I chciałam na początku kręcić nosem za finałową wrzutkę, którą pociska Spock McCoyowi, bo przecież Wolkanin nie raz podkreślał, że generalnie bardzo ceni medyczne umiejętności przyjaciela, ale po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że w świetle tego odcinka akurat taki pocisk ma, niestety, sens.

Słowem, to były odcinki o tym, jak to nawet dzielni bohaterowie mogą zachowywać się jak głupki. Z tą różnicą, że dzielnym bohaterom to się zazwyczaj upiecze. Pamiętajmy: nie zachowujmy się jak głupki.

Tak jest!



– Done, tested out normal.
– Are you sure there is no possibility you made an error?
– Well there's always that possibility. I'll go over them again if you like.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz