Tomorrow is Yesterday

Jak zawsze niezawodny Juan Ortiz
(źródło)
Premiera: 26 stycznia 1967
Reżyseria: Michael O'Herlihy
Scenariusz: D.C. Fontana

Ten odcinek to chyba pierwsza startrekowa podróż w czasie – i Jeżuś jeden wie, że zdecydowanie nie ostatnia. Nie uświadczymy tu obcych ras i eksploracji nieznanych galaktyk, ale prostą historię o tym, co by było, gdyby załoga Enterprise trafiła do naszego świata – świata drugiej połowy XX wieku, kiedy człowiek stawiał pierwsze kroki na drodze do podboju kosmosu. Właściwie gdyby się uprzeć, można by powiedzieć, że ten odcinek to pierwowzór dla późniejszego pełnometrażowego filmu, Voyage Home.

Jak łatwo zauważyć, Star Trek nie bawi się w teorię światów równoległych, do których przyzwyczai nas choćby Terminator piętnaście lat później, tylko traktuje podróże w czasie w dość klasyczny sposób: cofamy się i przesuwamy w przód po jednej i tej samej osi, nie wolno wpłynąć na przeszłość, bo przyszłość może się nie wydarzyć… ot, Powrót do przyszłości z załogą Enterprise. Muszę przyznać, że to może dla mnie odrobinę rozczarowujące – może mam za wielkie oczekiwania od Star Treka, ale brakuje mi tu jakiegoś solidniejszego zgłębienia problemu podróży w czasie.

A ja Ci powiem, że poczułam się całkiem usatysfakcjonowana samym faktem ogarnięcia, iż taka podróż może w ogóle przynieść problemy. Wiem, że dla nas to nie nowość, ale znów – mówimy o serialu z drugiej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Z drugiej jednak strony, pewnie czepiam się zupełnie niepotrzebnie: Tomorrow is Yesterday to przede wszystkim opowieść o ludziach, a nie o paradoksach czasowych czy czymś takim. O tym, jak się zachowują zwykłe jednostki postawione przed taką sytuacją – o różnicach dzielących człowieka z XXIII wieku i z połowy XX wieku. I tutaj myślę, że bardzo fajnie wyszło. Rzecz, która niezmiennie mnie urzeka: moment, w którym kapitan John Christopher (Roger Perry) dowiaduje się, że będzie miał syna: dla Kirka i Spocka liczy się tylko to, że syn odegra ważną rolę w historii podboju kosmosu, więc trzeba odstawić Johna na Ziemię w jego czasie, żeby niczego nie pokręcić – dla Christophera liczy się to, że będzie miał syna. Ma zwykły, ludzki zaciesz na myśl o swoim dziecku. Nie jestem nawet pewna, czy dotarła do niego ta informacja, że wspomniany syn będzie kimś ważnym dla dziejów.

(źródło)
Mnie zaś w tym miejscu zatrzymało na dłużej to, co było wcześniej – najpierw, jak zwykle konkretny pan Spock i jego: „John Christopher niczego nie dokona”, co po prostu może człowieka już na zawsze zniechęcić do działania; a potem ta ich bezkrytyczna wiara, iż facet zrozumie, że dla dobra sprawy musi zostać zanihilowany, albo przynajmniej nie wróci do swojego własnego życia. No przecież w XXIII wieku każdy ogarnia wyższą konieczność, nie?
Dobrze, że mu się ten syn trafił, bo jakoś mu to podreperowało psychikę na tamten moment, jak myślę.

Inna sprawa, że znów trochę naprędce to zostało przedstawione, no bo serio: jeśli Christopher junior by się nie urodził, to mam uwierzyć, że misja na Saturna by się nie odbyła? Czyżby naprawdę Stany Zjednoczone nie miały więcej zdolnych kapitanów, którzy by się do tego nadawali?
No ale dobrze. Oglądałam Efekt motyla, więc przyjmuję, że w domyśle serial mówi nam, że każdy, najmniejszy nawet detal (taki jak zmiana kapitana) może mieć ogromne znaczenie dla rozwoju wypadków. Po prostu brakowało mi tutaj jakiegoś dopowiedzenia konkretniejszego.

No i muszę nadmienić, że nie rozumiem końcówki. To znaczy: odesłali kogo trzeba na Ziemię, ale ja nie do końca rozumiem, czy odesłane osoby zachowały wspomnienie wizyty na Enterprise czy nie? Zachowywały się jakby nie, ale nie widzę żadnego uzasadnienia dla ewentualnej utraty pamięci. Wszak na tej zasadzie załoga Enterprise również powinna stracić wspomnienie wizyty na Ziemi roku 1969. Znów mam wrażenie, że na niekorzyść fabuły zagrał brak czasu.

Ja to chyba przyjęłam na zasadzie całkowitej wiary w słowa kapitana. No skoro on tak mówi, to tak jest, nie? Czy im zapodadzą eliksir zapomnienia, czy cokolwiek innego – nie będą pamiętać. Ale fakt, jak już mi to uświadomiłaś to ugryzło.

(źródło)
Z innej bajki: zdawało mi się, że do przeniesienia w czasie potrzeba było warp 10. Tutaj wystarcza nam warp 8. Zabawne, bo w poprzednim odcinku ta sama prędkość (przypomnę, że totalnie nieosiągalna) nie wywołała żadnych efektów poza miotnięciem załogą o ściany. Którym to efektem, ma się rozumieć, w Tomorrow is Yesterday również mogliśmy się cieszyć (nie, wciąż nie wymyślili pasów bezpieczeństwa).

Przyznam, że tu miałam jednak większego niż zwykle facepalma. No bo przecież tym razem doskonale wiedzieli, że będzie rzucać, no! Toć przecież na każdym statku, czy okręcie morskim w takiej sytuacji ludzie przywiązywali się do czego się dało, tak? W ochronie zdrowia i życia, ale nie, załoga Enterprise bez siniaków, to nie ta sama załoga…

No i w ogóle muszę tu nadmienić, że John Christopher to bardzo sympatyczna postać i trochę żałuję, że późniejsza obecność jego syna w Star Treku ograniczyła się do aktywności pozaserialowych. Bo została w tym odcinku zawiązana fajna historia, do której można by wracać jeszcze pewnie nie raz.


Koniec końców jednak odcinek zostawił po sobie pozytywne wrażenia – owszem, można by pewne rzeczy zrobić dokładniej, pewne wątki poszerzyć, ale nie wolno zapominać, że twórcy mieli na całość zaledwie 40 minut, podczas gdy fabuła ma potencjał na film pełnometrażowy. Nie należy się dziwić pewnym skrótom. Bohaterowie są wiarygodni i wzbudzają sympatię (nawet nieszczęsny strażnik z bazy [och on był świetny moim zdaniem, bardzo elegancko wprowadzony element komiczny; no i długość jego nogawek… przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy może faktycznie mundury wojsk amerykańskich nie mają spodni trzy czwarte] ). No i walka: naprawdę w odcinku dostajemy ładną, dynamiczną walkę, gdzie Kirk mierzy się z trzema przeciwnikami. Oczywiście, całość zrobiona z pewnym przymrużeniem oka [zwłaszcza ten ciekawy skok ze śrubą i powalenie kilku przeciwników na raz za pomocą wjazdu bokiem…], ale widać, że z Gornem naprawdę musieli mieć dobre powody, dla których wyszło tak jak wyszło. Ot, Tomorror is Yesterday to przyjemny odcinek, który za każdym obejrzeniem cieszy tak samo.



- I am going to lock you up for two hundred years.
- That ought to be just about right.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz