plakat niezmiennie: Juan Ortiz (źródło) |
Premiera: 17 stycznia 1969
Reżyseria: Jud Taylor
Scenariusz: George F. Slavin, Stanley
Adams
To kolejny
odcinek wyreżyserowany przez Juda Taylora i znów okazał się strzałem w
dziesiątkę.
Przyznam,
że w pierwszej chwili spodziewałam się czegoś w stylu Wink of an Eye, które co prawda było zupełnie w porządku, ale
chciałoby się zapytać: serio, Taylor? Ty chyba po prostu lubisz, jak Kirk biega
po pustym Enterprise, nie? – ale okazało się, że twórcy uniknęli popadnięcia w
schemat, a początek odcinka tylko pozornie przypomina coś, co widzieliśmy
przecież stosunkowo niedawno.
Tak
naprawdę The Mark of Gideon to
okropny epizod. I mówię tu „okropny” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Bo jest
przerażający, a podczas seansu tliło mi się cały czas w głowie, że hej: to o
nas. Ten odcinek sprzed niemal pięćdziesięciu lat jest jakby z myślą o naszej
swojskiej teraźniejszości – zresztą, podobnie przecież jak Let That Be Your Last Battlefield. Tyle tylko, że tutaj chyba
jeszcze mocniej widzę rodzime akcenty.
Jak łatwo
zauważyć, usiłuję nie pisać wprost, bo czuję, że to grząski grunt – ale chyba
pora przestać robić uniki.
The Mark of Gideon to gigantyczna
krytyka religii. Mam tu na myśli religię w wydaniu fanatycznym. Mam tu na myśli
przede wszystkim tak zwanych Obrońców Życia. Opętanych myślą, że każde życie
jest święte od chwili poczęcia. Odcinek bardzo ładnie pokazuje, do czego
prowadzi taka postawa – oczywiście, wszystko jest podkręcone do granic dużo dalszych
niż to, z czym możemy mieć styczność współcześnie, ale dzięki temu są
uwypuklone mechanizmy, a te już są wspólne dla naszej rzeczywistości i
rzeczywistości Star Treka. Widzimy, jak potencjalnie ogromnym zagrożeniem są
wspomniani Obrońcy Życia. Jak ich dążenie do czegoś, co – w ich mniemaniu –
jest dobre i słuszne, w rzeczywistości krzywdzi ludzi, sprawia, że zatracają
gdzieś swoje wartości. Kłębią się już tylko, nieszczęśliwi i bezmyślni, walcząc
o każdy oddech.
Nie jestem do końca przekonana,
czy chodzi jedynie o fanatyzm religijny. Myślę, że jest to szersza krytyka
zjawiska polegającego na tym, że prowadzeni tradycją, wiekowymi, jedynymi
słusznymi przekonaniami, nie potrafimy wyjść poza wąską perspektywę i poddać
się zmianie. Oczywiście nie będę się kłócić, że na naszym poletku najlepiej się
w to wpisuje właśnie fanatyzm religijny.
W sumie racja, może za bardzo uprościłam. Na swoje
usprawiedliwienie wyjaśnię, że akurat fanatyzm religijny mi się wpisał tutaj
ładnie w ogólną startrekową… hmm… nieufność względem religii.
Dzień jak co dzień: cały statek dla nas i chętna blondynka w ramionach. (źródło) |
Tutaj
muszę popełnić klasyczne „nie znam się, ale się wypowiem”. Bo odniosłam
wrażenie, że The Mark of Gideon
wpisał się w szerszy nurt dystopii osnutych wokół problemu przeludnienia. Nie
wiem, który już raz wspominam o Przestrzeni!
Przestrzeni! Harrisona, ale ta literacka wizja świata końca 1999 roku
bardzo przypominała sytuację Gideona. Ale ośmielę się trochę urozmaicić to
zestawienie – i dorzucę na przykład Kongres
Futurologiczny Lema. Nie wiem, z czego to wynika. Czy rzeczywiście przełom
lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w jakiś wyjątkowy sposób skłonił ludzi
do pochylenia się nad tym problemem? Jasne, w latach sześćdziesiątych miał
miejsce szereg szalenie istotnych wydarzeń, w tej chwili nie potrafię jednak
wskazać, co z tego wszystkiego można uznać za inspirację. Gdybym miała
wskazywać „winnego”, poszłabym tropem rewolucji obyczajowej.
Ale to
tylko takie tam gdybania na marginesie. Tak naprawdę chodzi mi o to, że Star
Trek w tym odcinku podjął problem po pierwsze trudny, po drugie – ewidentnie
nurtujący twórców tamtego czasu. Co więcej, problem do dziś aktualny.
Zaiste zrobił to, choć
jednocześnie sięgnął po tradycyjną talię kart – oto piękna kobieta, która
uwodzi przystojnego kapitana Kirka. Odrobinę mi też zabrakło logicznego
wyjaśnienia, czemuż nie mogą puścić w światy kolonistów. Wyglądali mi na
całkiem zaawansowanych technicznie, ale OK., wiemy, że nie o to chodzi.
Tak, też miałam taką myśl. I też w sumie ona po mnie spłynęła, właśnie
na zasadzie: „wiemy, że nie o to chodzi”.
To ten moment, w którym na miejscu Kirka już nigdy nie patrzyłabym przez okno. (źródło) |
Ładne
natomiast jest to, że serial nie potępia jednoznacznie mieszkańców Gideona.
Oczywiście, tłumaczenia Hodina
(David Hurst) są z naszej perspektywy bezsensowne, Kirk także ma problem ze
zrozumieniem, dlaczego ten dziwny naród nie sięgnie chociażby po antykoncepcję.
Ale jednocześnie jest w odcinku szacunek wobec przekonań Gideończyków.
Ostatecznie Hodin i Odona (Sharon
Acker) realizują swój plan – ot, nieco zmodyfikowany, kiedy okazało się, że Kirk
jednak nie chce być samobieżnym baniakiem chorej krwi.
Tu jest
coś podobnego jak chociażby we wspomnianym już Let That Be Your Last Battlefield: nie zgadzamy się z poglądami
drugiego człowieka, ale potrafimy rozmawiać o tych poglądach bez jednoczesnego
pogardzania nim samym. Bo znów: to nie do końca wina mieszkańców Gideona – to
całe wieki życia w niewiedzy, ufania w coś, bo nikt nigdy nie powiedział tym
biedakom „hej, to głupie, robicie sobie krzywdę”. To wszystko nie jest łatwe i
Star Trek o tym wie.
To bardzo niełatwe. Kiedy
dotarło do mnie, że dziewczyna dobrowolnie zgadza się poświęcić życie, że
zgadza się na to jej ojciec w imię ratowania planety, poczułam moc odcinka. Co
ważne, oni w pewien sposób też występowali przeciw życiu. Tak naprawdę wprowadzali
jedynie pewną losowość w rozdawaniu wyroków śmierci, czyż nie?
Zdecydowanie występowali przeciw życiu. I, tak myślę, mieli tego pełną
świadomość – Hodin wiedział, że to w gruncie rzeczy jedyna metoda na ocalenie
jego świata. Musiał po prostu znaleźć sposób, żeby zrobić to tak, by inni
mieszkańcy Gideona się nie pokumali.
Odcinek,
jak dla mnie, ważny i mądry. No i miał Spocka-dyplomatę. I w ogóle obsada
mostka taka cudna.
– But, you see, the people of Gideon have always believed that life is
sacred, that the love of life is the greatest gift. That is the one unshakable
truth of Gideon, and this overwhelming love of life has developed our
regenerative capacity and our great longevity.
– And the great misery which you now face.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz