Plakat. Kolorystyczne podsumowanie serialu. (źródło) |
Fraa: I stało się: dobiegł
końca pierwszy sezon Star Trek:
Discovery, najnowszego oficjalnego serialu z uniwersum Star Treka. Uznałam,
że to moment, w którym można napisać parę podsumowujących słów o całym sezonie.
Gościnnie witamy Ulva.
Ulv: Hę?
F.: Żeby była jasność:
oglądałam Discovery w sumie ze
względu na kapitana Lorcę i na fakt, że to Star Trek. Jakośtam chciałam
wiedzieć, co ma do zaoferowania uniwersum w tej serii. Czas pokazał, że nie
miało do zaoferowania zbyt dużo.
Siemomysła: To
ja w tym miejscu chciałam powiedzieć, że jak dla mnie miało do zaoferowania
całkiem sporą porcję rozrywki, bardzo, bardzo ładne widoczki – serio, wizualnie
serial mi się bardzo podobał od mostka, po widoki kosmosów a nawet kosmiczne
humbaki – fajne relacje… no trochę tego było, ale nie uprzedzajmy faktów.
F.: A mnie wizualnie
wcale aż tak nie urzekło. Głównie mam problem z kolorystyką. Wszędzie tylko
czerń i granat, okazjonalnie przecięte sparklącym złotem (tożsamym chyba trochę
ze złem, bo najwięcej go było w scenach z Klingonami i w sali tronowej
Cesarzowej. I przy wybuchach, które z zasady są niezbyt pozytywne). Oświetlenie
takie, że pewnie wszyscy już mają potężne wady wzroku. I ja rozumiem, że Lorca
lubił półmrok, ale jeśli go nie było w pomieszczeniu, można było jednak zapalić
światło. I z czasem ta kolorystyka zaczęła mnie trochę męczyć. Wyczekiwałam scen
z dobrym oświetleniem. Może dlatego podobał mi się na przykład odcinek Si Vis Pacem, Para Bellum, bo tam w tym
lesie było jasno. Choć, oczywiście, niebiesko. O co chodzi z tymi
niebieskościami? Dlaczego?
Bohaterowie
F.: Mamy, oczywiście, Michael Burnham (Sonequa Martin-Green)
– postać niemożliwie drewnianą i pozbawioną osobowości, ale jednocześnie na
tyle mdłą, że właściwie nie irytuje. Bo żeby irytować, musiałaby być jakaś.
Tymczasem do Burnham mam stosunek w stu procentach neutralny, ni mnie ta
bohaterka grzeje ni ziębi.
U.: O dżizas, Michael,
ale ona cierpi na tę samą chorobę co reszta postaci z serialu. Jest kompletnie
bez wyrazu. Na mostku Discovery jest sporo osób, ale nikogo nie pamiętam z
imienia poza Lorcą i Saru. A materiał jest, ten android, laska z jakimiś
wszczepami dookoła oczu. Kurde, na Enterprise miałaś obsadę mostka i
praktycznie każdy był jakiś. Ofkoz były redshirty, ale stała obsada miała
jakieś cechy, tutaj to takie kukiełki, możesz wywalić praktycznie każdego i nic
się nie zmieni.
S.: Tak naprawdę tu się
mało działo na mostku. Jakby tak zliczyć cały czas antenowy jego obsady to było
go zwyczajnie niewiele. Znacznie istotniejsza była maszynownia ze Stametsem
(<3) i Tilly, która jak dla mnie jest najfajniejszą bohaterką. A laska ze wszczepem
to Detmer i ja to pamiętam :P
F.: Tilly jest spoko (ma
przepiękne włosy), niemniej zdecydowanie Lorca. LORCA!
U.: A w sumie nie wiem
czy statystycznie maszynownia dostawała więcej czasu niż mostek. Może nie było
po prostu jednego miejsca gdzie działa się większość akcji?
F.: Światełkiem w tunelu
jest wspomniany już Gabriel Lorca (Jason Isaacs) –
kapitan Discovery, którego generalnie bardzo mocno uwielbiam. Przede wszystkim,
to mocno odświeżające, że w całej tej kucyponkowej atmosferze, gdzie bohaterom
strzela z brzuszków tęcza, jest jednak jakiś bohater z nieco większym
pierdolnięciem. Do tego dochodzi fakt, że w obliczu końcowego plot twista ta
postać robi się jeszcze ciekawsza i chciałabym poznać całą jego historię. Jego
i drugiego-jego.
(źródło) |
U.: I dlatego polubiłem
nową Georgiou, była wyrazista i na tle reszty po prostu się wyróżniała tym, że
jest jakaś. Zauważyłaś, że nawet dobre postacie były tam bez wyrazu? Taka okazja
na wciśnięcie paladyna i nic.
S.: Lorca FTW. Acz dla
mnie plot twist na końcu jest tylko i wyłącznie wkurzający. Nie generuje żadnej
ciekawości. Powoduje, że całe to zdecydowanie, inność i pierdolnięcie stają się
kłamstwem, a każda jedna akcja, po której z odcinka na odcinek kochałam go mocniej,
nosi znamiona wyrachowania. I chyba nie chcę wiedzieć, że Lorca z tego
wszechświata też był carrybearsem. W ogóle mnie to nie interesuje. Właściwie
przyznam, że od tego plot twista serial mnie przestał interesować.
F.: Plot twist był
niespodziewany i mocno osadzony we wcześniejszych epizodach, tłumaczył też
ewentualne wątpliwości – czyli, jak dla mnie, spełnia warunki dobrego plot
twista. Zobacz, że Lorca od samego początku nie pasował – po pierwszych
odcinkach miałam niezmienne „wtf, ten Lorca nie jest jak kapitanowie Gwiezdnej
Floty”. I z internetów wiem, że nie tylko ja miałam taką myśl. Plot twist to
uzasadnił. Tak, Lorca był wyrachowany. No i super. Był antagonistą – też super.
Moja sympatia do tego bohatera ani trochę nie zmalała po plot twiście. Choć
podzielam lęk, że „tutejszy” Lorca może być Troskliwym Misiem. Mam nadzieję, że
nie. Albo, w najgorszym razie, że po prostu nigdy się tego nie dowiemy. A
serial przestał mnie interesować jednak od nieco późniejszego momentu. Nie
wiem, na ile możemy tu sypać spoilami (w sumie i tak to robimy, prawda?). Ale
abstrahując już od Lorki: mamy też mnóstwo innych postaci. Nie jest tak, że w
ogóle ich nie lubię i mam na nich wywalone. Nieco fanatyczny Stamets (Anthony Rapp) czy ambitna i
dobrotliwa Tilly (Mary Wiseman) byli
zupełnie spoko i aż szkoda, że serial nie pozwolił im jakoś szerzej się
zaprezentować. Pewien problem mam z Saru
(Doug Jones), ponieważ ta akurat postać mogłaby być bardzo ciekawa – założenia
ma fajne – ale zupełnie nie wykorzystano tego potencjału. W którymś momencie
odniosłam wrażenie, że twórcy trochę jakby zapomnieli, jakie cechy wrzucili
temu bohaterowi i sprowadzili go do poziomu gościa, który zastępuje dowódcę. I
właściwie nic oprócz tego nie robi. Nawet przestały mu się pojawiać te wypustki
oznaczające niebezpieczeństwo, chociaż – jak Jeżusia kocham – niebezpieczeństw
to akurat załoga Discovery spotykała całe mnóstwo w czasie swojej podróży. Mamy
też Tylera (Shazad Latif), który
początkowo może i jest ciekawy, ale z czasem ogranicza się do płakania,
robienia maślanych oczu i znów płakania, co niekoniecznie jest tą aktywnością,
której oczekuję od bohaterów Star Treka.
U.: Tyler pobił rekord
płaczliwych min, który do tej pory dzierżył Frodo z Powrotu Króla. Szacun, bo nie sądziłem, że da się być bardziej
płaczliwym i bezużytecznym.
(źródło) |
S.: Ej… Nie bądźmy tacy
okrutni. Gość ma zupełnie spory problem. Jest jak Lorca tylko tego nie wie. I
tak naprawdę nie ma pojęcia, który z nich czuje co, którego jest więcej. I
myślę, że tak w ogóle to dopiero moment, w którym ogarnie, że nie jest ani
jednym ani drugim, że proces w pewien sposób zabił zarówno Asha jak i Voqa, a w
ich miejsce powstał ktoś zupełnie nowy, pozwoli mu jakoś się z tej traumy
wygrzebać. W sumie to bardzo chcę wiedzieć, co z nim dalej będzie. Ogólnie chcę
od razu nadmienić, że wątek romansowy Michael-Ash bardzo mi się podobał.
F.: A mnie z kolei
zupełnie nie interesuje, co z nim będzie… Ten bohater jakoś mnie kompletnie nie
przekonał do siebie. Wiem, że ma powody do płaczu. Ale w sumie poza tym jego
płaczem nie widzę w nim postaci.
Jakie on ma cele i pragnienia? Jaki jest? Oprócz tego, że płaczący, ma się
rozumieć…
U.: Nie jest jak Lorca.
Lorca zaplanował wszystko od początku do końca. Tyler nic nie planował, działał
na impulsach. Jak zostawał Voqiem, to idiotycznie się zdradzał i tylko
nieogarowi załogi Discovery zawdzięczał, że go nie złapali. Co zrobili dosyć
szybko w drugim uniwersum. Swoją drogą pamiętacie jakie zebrał srogie baty od
alter ego Voqa?
F.: Problem mam z Georgiou (Michelle Yeoh), która
właściwie jest całkiem w porządku i naprawdę ładnie gra zarówno dobrą pani
kapitan jak i złą Cesarzową, niemniej jednak serial nie pozwolił jej się
wykazać. W Mirror Universe było trochę tak, że mimika, postawa, wszystko fajnie
dawało radę – tylko scenariusz wciąż sprawiał, że ja widziałam nie tyle
Cesarzową, co raczej jakąś oficer średniego szczebla, która po prostu ma pod
sobą paru ziomków i wydaje im rozkazy, kiedy dosięgła ich wojna.
U.: No! Wielka Imperator,
kurde, niemal jak z Warhammera, a jakaś taka mało dowodząca. Jako kapitan
jednego okrętu jeszcze spoko, ale jako szef wszystkich szefów za wiele robiła
sama, za mało zlecała. Acz ok, to może moja wizja bycia imperatorem, kiedy po
prostu kiwam palcem i inni zapitalają za mnie. Georgiou zapitalała sama. Co mi
przypomniało, w sumie nie miała wyjścia. Pamiętasz laskę, która była szefową
ochrony na Discovery i epicko poległa w walce z niesporczakiem zbierając
nagrody od akademii redshirtów? Ona przecież wróciła jako jakaś tam szycha w mirror
universe. I zginęła chyba jeszcze szybciej.
S.: A mnie się to
skojarzyło z cesarzową na miarę Conana. W sensie – ona cały czas walczy o swój
stołek, musi wykazywać się osobistą siłą i zdolnościami bitewnymi, bo tego od
niej oczekuje ta rzeczywistość. Też miałam myśl, że, kurde, pani cesarz, pani
wszystko musi sama robić, dziwne, ale łatwo to łyknęłam.
(źródło) |
F.: Ach, jest też L’Rell (Mary Chieffo) – pojmana
Klingonka, pozbawiona mimiki i osobowości. Przez większość serialu wisi na
ścianie jako ta strzelba, by pod sam koniec ktoś zrobił z niej użytek – i jest
to wyjątkowo nudna, niemająca nic do zaoferowania strzelba.
U.: Nie mówmy o
Klingonach, to tak bardzo zmarnowany wątek. I ja mogę o nim długo. Po pierwsze
za wolno gadają. Jakoś tak sobie zakodowałem, że Klingoni szczekają. W sensie,
ze ich zdania to takie szczeknięcia. Szybkie, akcentowane na ostatnią sylabę,
ale dynamiczne. Jak na rasę kosmicznych wojowników przystało. Tymczasem tutaj
to kosmiczni flegmatycy. Zanim skończą zdanie, to starzy Klingoni trzy razy by
im posłali torpedy w zadek.
S.: Klingoni
faktycznie byli jacyś nie tacy. Nie wiem na czym to konkretnie polegało, ale
nie wzbudzali we mnie ani szacunku, ani strachu, po prostu byli, a kiedy mówili
po klingońsku miałam wrażenie, że się duszą. W sumie muszę ze wstydem przyznać,
że nie bardzo wiem, jak to się stało, że L’Rell robiła to, co robiła, że Voq
gdzieś tam awansował i gdzieś tam znów upadł… Wiecie… o ile twista z Lorcą
ogarniam jakby od podstaw – nie potrafię znaleźć dziury, przypominam sobie
motywy typu pistolet pod poduszką i stwierdzenie pani admirał, że kiedyś,
Gabryś, z giwerą nie spałeś (swoją drogą! Seksy ludzi pełnych zmarszczek! Na
ekranie! Wzruszyło mnie to trochę) – to twista z Voqiem i Ashem jakoś nie.
Owszem, Ash wyglądał na bombę z opóźnionym zapłonem. Ale gdzieś zgubiłam te
klingońskie ustalenia. Może dlatego, że jak się pojawiali Klingoni, to ja
odpadałam?
F.:
Z ciekawostek: parę dni temu wróciłam do oglądania Deep Space 9. No i serial jest nudny jak flaki z olejem, ale
pojawiają się tam Klingoni. I Jeżusiu, ja ich teraz fangirluję jeszcze mocniej
niż dawniej! Są takimi krasnoludami kosmosów. Wikingami kosmosów. W czasie
pokoju kłótliwi, lubią dać sobie po mordzie, pośmiać się i napić. W czasie
wojny – wpadają w berserka i chcą zwyciężać w wielkich bitwach. To jest
totalnie piękne. Discovery odarł Klingonów z caluśkiego, absolutnie caluśkiego
uroku, zostawiając tylko pomarszczone czoła i charkotliwy język. To jest
strasznie przykre, bo najnowsza wersja Klingonów jest po prostu nielubialna. Oni
są niezdolni do wzbudzenia w widzu emocji. No ale zostawmy już Klingonów… Duży
niedosyt pozostawia też Harry Mudd
(Rainn Wilson) – to było super fajne zagranie, żeby wrzucić w serię bohatera
znanego z Oryginalnej Serii, ale jednocześnie na tyle epizodycznego, żeby
spokojnie można zaprezentować jego inną wersję bez jakiegoś szczególnego
burzenia kanonu. Tyle że Mudd bardzo szybko zniknął ze sceny i, wbrew moim
nadziejom, więcej się nie pojawił. Szkoda, bo myślę, że taki – niegłupi
przecież – facet o mocno szemranym kręgosłupie moralnym (pozbawiony go?) byłby
fajnym uzupełnieniem słodkopierdzących bohaterów.
U.: Ze wstydem przyznaję,
że zapomniałem o Muddzie. Serio jakoś mi wyleciał z głowy. A był, faktycznie.
F.: Problem naszych
bohaterów w dużej mierze tkwi w tym, że oni są… po prostu słodkopierdzący. I to
jest dziwne. Bo załoga każdego kolejnego Enterprise generalnie była złożona z
dobrych ludzi – w ogóle ludzkość według Roddenberry’ego w przyszłości będzie
dobra i Star Trek zawsze to pokazywał: że wobec różnych zagrożeń Federacja
konsekwentnie kieruje się pewnymi ideałami. Tutaj w gruncie rzeczy nie mamy
żadnych ideałów Federacji, która tak naprawdę jawi się jako dość szemrana
instytucja, nie mówiąc już o Gwiezdnej Flocie, pełnej tchórzy, spiskowców i
niezdecydowanych, po prostu słabych przywódców. Natomiast załoga Discovery od
czasu do czasu spontanicznie stwierdza, że tego i tego kosmity nie można zabić,
bo… bo tak. I tu następuje przydługi, łopatologiczny spicz, który jasno i
wyraźnie przedstawia widzowi, dlaczego Federacja jest lepsza niż reszta kosmosów.
Harry Mudd i Lorca - a gdyby tak zrobić spin-offa tylko o nich? (źródło) |
U.: Tu mam problem, bo te
spicze się za często pojawiają i prowadzi to do tego, że serial jest
przegadany. Zamiast coś pokazać oni o tym ględzą. Zamiast pokazać przeszłość
Burnham, oni o niej ględzą, zamiast pokazać uczucia Burnham i Tylera, ględzą itd...
Inna rzecz, wątek związku Tylera i Burnham jest tak bardzo niczym nie
umotywowany, że sprawia wrażenie wciskanego na siłę. A ta końcowa drama, że
łojzicku co teraz? Kurde, byliście raptem na trzech, czterech randkach,
przespaliście się ze sobą, to nie znaczy, że wasza miłość jest ponadczasowa i
niezwykła. To znaczy, że jesteście jak 90% ludzkości. Możecie się rozstać, deal with it.
S.: … ale w traumatycznym
otoczeniu łatwiej się zapada na głębokie uczucia… :bag: Jak pisałam wyżej –
mnie się ich wątek bardzo podobał. Ze względu na jego delikatność.
F.: Ona jest drewnem, on
płacze [U.: jakby ich połączyć, to powstałyby skrzypce] – jeśli
uczestnicy romansu mi zwisają, ich relacja automatycznie także. I jeszcze
oczywiście więcej o tym związku ględzili niż pokazywali. Mam wrażenie, że
twórcy Discovery kompletnie położyli
serial, jeśli chodzi o ciężar poruszanych – i pokazywanych! – problemów.
S.: Przyznam, że jeśli o
to chodzi, to chyba najbardziej zawiodła mnie pani admirał. Tak strasznie
szybko dała się przekonać mirror-Georgiou, że zabawa w Endera jest najlepszym
wyjściem. Jak mogła? No jak?
F.: Aha – Sarek (James Frain) jest całkiem
wporzo. Myślę, że Frain ładnie zastąpił Marka Lenarda.
Fabuła
F.: Jeśli chodzi o samą
historię, Discovery jest bardzo
nierówny. Z jednej strony – w ogóle ciekawe jest przedstawienie Federacji w
czasie wojny. Podobało mi się też przeniesienie akcji do Mirror Universe. To,
co mi się nie podoba, to kompletne niezrozumienie albo zignorowanie
dotychczasowego „dorobku” Star Treka. To już nie jest serial poruszający
problemy, skłaniający widza do popełnienia samodzielnej refleksji na temat
kierunku, w jakim zmierza cywilizacja i dylematów, z jakimi zmagamy się
obecnie. To po prostu piu-piu w kosmosach, z bardzo powierzchownym ślizganiem
się po poważniejszych tematach.
Życie codzienne Klingonów: kolektywne płukanie gardła. (źródło) |
U.: I ja bym to łyknął.
Wielka wojna, nie wiem czy nie największa wojna z Federacją w tle. Może z Borgiem
była większa, acz nie jestem pewien. Musi być piu piu. I cały ten wielki
konflikt został zredukowany do Discovery, który niewiele robi, nie ma żadnego
ataku na którąkolwiek z baz, nie ma żadnej większej bitwy. Z jednej strony
okej, rozumiem w TOSie też tego nie było, ale przy dzisiejszych możliwościach,
to aż głupie żeby tego nie pokazywać. No ale zamiast tego mamy ekspozycje.
Warto.
F.: Co gorsza, rozmaite
wątki, które się pojawiają, niosą ze sobą masę idiotyzmów. No bo jak to
możliwe, że po wizycie w Mirror Universe nikt – dosłownie nikt – z załogi
Discovery nie nabrał podejrzeń w temacie Georgiou? Dlaczego Mirror Sarek zbadał
umysł Burhnam, ale nie zrobił tego samego z Tylerem? Jak to możliwe, że L’Rell
dokonała tego, czego dokonała, wyłącznie dzięki trzymaniu jakiegoś głupiego
tabletu w dłoni? Dlaczego inni Klingoni jej tego ustrojstwa po prostu nie
zabrali? A także: zdecydowanie za dużo ekspozycji. Bardzo. Dużo. Boleśnie dużo
przegadanej ekspozycji. Bohaterowie o absolutnie wszystkim mówią – nawet jeśli
to oczywistości, nawet jeśli widz może się tego domyślić z kontekstu – oni
mówią. Jakby ich życie zależało od tego, że nie zamkną im się paszcze.
U.: Ramen.
S.: Może być, że
przyzwyczaiłam się jakimś cudem do takiego kręcenia seriali? (jakimś cudem, bo
nie wiem, czy ktoś, kto ogląda ich równie mało jak ja, może się przyzwyczaić, a
może właśnie to, że nie oglądam jest problemem? Nie mam porównania?). W każdym
razie – ja tego nie widziałam. Jakoś nie zwróciłam uwagi. Gadali, robili, nie
wiem, fabuła sobie szła do przodu. To już totalnie nie te czasy, gdy mamy każdy
odcinek o czymś innym i na tym polega fun.
Świat
F.: To jest mój
największy ból, jeśli chodzi o ten serial. Bo słabe momenty w fabule bym
przełknęła, a z bohaterami nie jest źle – miałam jakieś tam typy do lubienia.
Natomiast świat jest nędzny i bardzo niestartrekowy. Gdyby ktoś mi puścił ten
serial bez czołówki (okrutnie nudnej, swoją drogą) i zasłaniając odznaki
Federacji na mundurach, najpewniej wcale bym nie rozpoznała, że mamy do
czynienia ze Star Trekiem. Serial przypomina jakiś bliżej nieokreślony,
generyczny twór science-fiction. To, co mnie przez cały czas bardzo mocno irytowało,
to brak światła i kolorystyka, o której wspomniałam już wcześniej. W ogóle
stylówa poszczególnych okrętów i kultur jakoś mi się nie układa. Gwiezdna Flota
jest kompletnie bez wyrazu, ok, niech jej będzie. Klingoni są dziwnie frymuśni,
pełni kolców, rogów i płomiennie sparklącego złota. A to, co idealnie pasuje do
tradycyjnej klingońskiej estetyki, odnajdujemy za to w Imperium Ziemskim po
drugiej stronie lustra: proste, siermiężne bryły i pewną surowość, znamienną
dla niegdysiejszych Klingonów. Ja tego poplątania trochę nie ogarniam,
przyznaję.
U.: A chyba kiedyś
mówiłem, że mroczna Federacja idealnie wpasowuje się w bycie oryginalnymi
Klingonami. Stylistyka, kolorystyka, poglądy, kurde, nawet mają jakąś dziwną
obsesję na punkcie walki bronią białą. No wypisz wymaluj – Klingoni.
S.: Ha! Też miałam tę
myśl. Że po drugiej stronie lustra, ludzie są Klingonami bardziej niż Klingoni
po tej stronie lustra. Jeśli wiecie, co mam na myśli. Klingoni po tej stronie
lustra wydają mi się makabrycznie plastikowi. A te dramatyczne wspominki Asha
ze skaczącej po nim L’Rell… NOPE. Wymazuję.
Człowiek, który przyszedł, ukradł serial i sprawił, że chcę obejrzeć Harrego Pottera. (źródło) |
F.: Myślę, że wiemy, co
masz na myśli. Zarówno jeśli chodzi o Klingonów, jak i wyparcie wspominków… W
ogóle przez długi czas próbowałam się oswoić z nowym wyobrażeniem Klingonów,
ale to wszystko jakoś się po prostu nie udało: po pierwsze, drażnił mnie ich
powolny język. Po drugie, nie pomagał brak mimiki spowodowany zbyt potężną
warstwą charakteryzacji. Po trzecie, discoverowscy Klingoni nie są w żadnym
razie honorowymi wojownikami, a co najwyżej bandą niezorganizowanych,
złaknionych krwi głupoli, którzy więcej ględzą niż działają – co też mi się nie
do końca zgadzało z tym, co do tej pory mogłam zaobserwować w temacie tej rasy.
Nie wiem, czy powinnam przy tym wspominać o absurdzie umieszczania kolców na
zbrojach, ale dobrze – powiedzmy, że Klingoni nie są miłośnikami robienia
pajacyków. [U.: Hehehehehe, pajacyki :D] Rozczarowująco mało dostajemy
innych światów i cywilizacji – czyli czegoś, na czym Star Trek przez długie
lata się opierał. Jest tylko ten nędzny mostek Discovery i inne pomieszczenia
na pokładzie, raz czy dwa razy inne planety – ale brakuje wcześniejszego
rozmachu. Szkoda, bo z dzisiejszą technologią akurat można by super fajnie
pokazać takie obce światy.
U.: No, niby ciężar był
położony na wątek główny, we wcześniejszych ST chyba takiego wątku wiodącego
nie było. TOS to była wolna amerykanka, TNG ponownie, Voyager miał chyba myśl przewodnią, ale ona była jakoś tam w tle i
nie przeszkadzała w eksploracji nowych planet. Tutaj masz wojnę z Klingonami.
Nie pokażemy jej co prawda, ale będziemy o niej dużo mówić.
F.: Ostatnie dwa zdania
zapisuję sobie w kajeciku jako podsumowanie całego serialu. :D
Podsumowanie
F.: To nie jest dobry
Star Trek. Tak po prostu, moim zdaniem nie broni się zupełnie jako następca Voyagera czy Enterprise. Można natomiast dyskutować, czy to po prostu dobry film
sci-fi. Cóż, na pewno nie najgorszy. Ale raczej niezbyt zapadający w pamięć,
przeładowany ekspozycją, borykający się z mnóstwem luk w fabule. Ładny i
efektowny, jeśli tylko ktoś lubi czerń, niebieski i złoty. Są wybuchy i
strzelanie. Jest trochę o lojalności, kapkę o miłości, choć dość powierzchownie
i banalnie. Jest też Lorca. I to właśnie Lorca stanowi najmocniejszy punkt i
moją nadzieję na przyszłość tego serialu. Jeśli w drugim sezonie Lorca nie
wróci, tak naprawdę mogą odpuścić całe to zawracanie głowy. Bo jest mnóstwo
lepszych i bardziej pomysłowych seriali z tego gatunku.
U.: Aye, ale też weź pod
uwagę, że Lorcę lubimy głównie dlatego, że jest jakiś. Na tle miernoty urasta
do rangi giganta. W Altered Carbon
masz ciekawszych bohaterów i nie mówię tu o Poe. Teraz mi przyszła do głowy
myśl czy twórcy ST nie polecieli nieco po bandzie i nie odpuścili sobie, bo
przecież ST, to ludzie obejrzą. Po co się starać. I takie wrażenie mam po
obejrzeniu całego serialu (z makabrycznie przegadanym odcinkiem finałowym!), po
co się starać.
S.: Odcinek finałowy był
dziwny. Dziwny, bo miałam wrażenie, że jest niepoważny – motyw ujaranej Tilly
WTF – jakby ni z tego ni z owego twórcy postanowili dołożyć nieco humoru. Który
w tym miejscu już kompletnie nie pasował. Ale przyznam, że miło mi się patrzyło
na ten port pełen szumowin :bag: Ot, ładny obrazek. I chyba tym dla mnie jest
ST Discovery – ładnym obrazkiem spod szyldu ST (minus Klingoni, oni nie są
ładnym obrazkiem).
– Where are we?
– On a resort off Antares Minor. You
should try the spa. The hot-stone massage is delightful.
– Where are we?
– Typical Starfleet. No fun at all.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz