This Side of Paradise

(źródło)
Premiera: 2 marca 1967
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: Nathan Butler, D. C. Fontana

Pokrótce: Enterprise leci na planetę Omicron Ceti III, gdzie przed kilku laty ludzie założyli kolonię. Nie leci jednak po to, żeby sprawdzić, jak sobie radzą koloniści, tylko żeby udokumentować śmierć ich wszystkich – bo w międzyczasie okazało się, że planeta jest wystawiona na promieniowanie Bertolda, przed którym nie ma ratunku.
I, ma się rozumieć, na powierzchni Omicron Ceti III na Kirka i jego ludzi czeka ogromne zaskoczenie: koloniści mają się świetnie, założyli trzy osady i właściwie śmiało można powiedzieć, że żyje im się tam jak w raju.

Znów jeden z moich ulubionych odcinków [do moich ulubionych takoż należy]. Tych, w którym Star Trek po raz kolejny każe widzowi zastanowić się, czy ważniejsza jest prawda czy szczęście – przy czym to jest właśnie znamienne: zastanowić się. Bo epizod nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony: owszem, tradycyjnie Kirk stoi murem za tezą, że człowiek potrzebuje walki, emocji, pragnień, trudów i w ogóle mnóstwa syfu, który odrzucili koloniści – a potrzebuje ich… cóż, trochę „bo tak”. Bo bez tego nie jest człowiekiem i kropka. Z drugiej jednak strony, tym razem odcinek – w moim odczuciu – nie idzie do końca za Kirkiem.
Oczywiście, kapitan ma swoje racje. Bez ambicji i tęsknot, które często mogą powodować smutek czy złość, człowiek się nie rozwija. Niczego tak naprawdę nie osiąga. Trudno temu zaprzeczyć– i tak przedstawia się sytuacja z kolonistami. Na Omicron Ceti III zorganizowali sobie te trzy wioski, ale tak naprawdę na tym poprzestali. Uprawiali tyle ziemi, żeby wystarczało im na bieżące potrzeby, mimo że planeta to rolniczy raj. Dreptali w miejscu, w poczuciu spełnienia. Zauważy to zresztą Elias Sandoval (Frank Overton), kiedy oprzytomnieje: że niczego nie osiągnęli.
Ale racja Kirka nie jest jedyną. Bo pozostaje jeszcze ostatnia scena odcinka, niezwykle istotna: ta, w której Spock powie, że po raz pierwszy w życiu był szczęśliwy.
Ta, która każe jednak pomyśleć: kij z rozwojem, historią i jakimiś górnolotnymi pierdołami. Jestem szczęśliwa tu i teraz, jest mi dobrze – w imię czego miałabym to zmieniać? Do licha, mam prawo być samolubna, jeśli nikomu nie wyrządza to krzywdy. Kurde, każdy ma prawo być szczęśliwym, no nie? A jakie prawo ma Kirk, żeby komuś to odbierać wedle własnego widzimisię?
Owszem, to szczęście kolonistów było uczuciem sztucznym – wywołanym przez roślinę, przesłaniającym inne emocje i poczucie obowiązku. Z drugiej strony, mówimy tu chyba o tym rodzaju szczęścia, które zawsze jest trochę odurzające i ogłupiające.

(źródło)
Problem z tego typu szczęściem chyba polega na tym, że bez sztucznego podtrzymywania, nie ma szans trwać. Wydaje mi się, że rasa ludzka potrzebuje wyzwań i dążenia do celu. Nie stagnacji. I w normalnej sytuacji, gdyby nie było żadnych zarodników, osadnicy żyjący z dnia na dzień tak samo, bez żadnych zmian po prostu wściekliby się z nudów. Tak uważam.

Z jeszcze innej strony (nie wiem której, bo zdążyłam się pogubić) mam mieszane uczucia co do wątku Spocka w tym odcinku – a przecież był to najważniejszy z wątków. Historia jego i Leili (Jill Ireland) jest poniekąd piękna – w tym sensie, że Spockowi, jako pół-Wolkaninowi, nie było wolno pokochać dziewczyny, nawet jeśli miał do niej pewną skłonność. Zresztą, po odurzeniu się kwiatem Spock przecież mówi „I can love you” – to dość wyraźnie sugeruje, że wcześniej chciałby się temu poddać, ale ograniczały go własne wybory dotyczące emocji. Z drugiej, ten wątek mnie po prostu wkurza. Raz, że laska nie dała Spockowi żadnego wyboru, po prostu podstępem zmusiła go do tej miłości. Dwa, szczęśliwy Spock to… no… Kaman, naprawdę nie da się inaczej pokazać szczęśliwego Spocka, jak tylko kazać mu zawisnąć na gałęzi i szczerzyć się jak głupiemu do sera?! Nie podoba mi się ta koncepcja „szczęśliwego Wolkanina”. Bo ona zahacza o „Wolkanina-debila”. A przecież mowa o inteligentnym facecie, który po prostu wreszcie zrzucił pewien rodzaj jarzma. Ech.

Zupełnie by mi to nie przeszkadzało, gdyby z tej gałęzi zwisał Kirk. Zresztą jego spojrzenie, gdy pod nią przechodził wydało mi się bardzo znamienne, ale widok Spocka w tej pozycji i z tą miną mnie żenował. Przykrość.

I w ogóle tak mnie zastanawia: silne emocje wyganiają zarodniki, tak…? A więc co by było, gdyby przypadkiem Spock i Leila poszli się seksić? Myślę, że można by w tej sytuacji mówić o silnych emocjach…

To jest bardzo dobre pytanie. Bo, choć mowa o emocjach w ogóle, problem rozwiązują emocje negatywne. I ja rozumiem, to o czym gadałyśmy za kulisami, że o wiele łatwiej wywołać silne emocje negatywne niż pozytywne. W sumie nie wyobrażam sobie, żeby nagle zamiast bijatyki, zadziała się wielka orgia. Najstraszniejsze, że ja chyba nie potrafię sobie także wyobrazić takiej rzeczy, która mogłaby budzić pozytywne emocje we wszystkich. Nie urodzi im się przecież pierworodny wszystkim na raz, nie? Nie da się im pokazać zawodów sportowych, w których wygra ich ulubiona drużyna. Po prostu uświadamiam sobie właśnie, że wkurzyć człowieka jest znacznie łatwiej niż mocno uszczęśliwić. Może to oczywiste, ale zrobiło mi się jakoś dziwnie z tą myślą, że schematyczne osiąganie gniewu jest łatwiejsze niż euforii.

(źródło)
Osobnym rozdziałem jest, ma się rozumieć, Kirk. Dzielny kapitan, który uratuje sytuację: który nieprędko podda się kwiatkom, a jeśli nawet, to zaledwie na chwilę.
Pojawia się w odcinku kwestia tego, dlaczego na Kirka nie działają zarodniki. I przyznam, że od razu przypomniał mi się tu odcinek Supernatural – ten, w którym mieszkańców jakiegoś miasteczka zabijały tłumione żądze. Wiele nie pamiętam, ale była parka, która się nawzajem zeżarła i takie tam dziwne rzeczy. A jedynym, na którego ta dziwna moc nie działała, był Dean – bo jako jedyny niczego w sobie nie tłumił. I mam wrażenie, że coś podobnego zaistniało w Star Treku: kwiatki nie odurzyły Kirka, bo Kirk żyje życiem, które go uszczęśliwia. Nie potrzebuje żadnych zarodników. Ma Enterprise, którego kocha. Ma załogę, eksploruje kosmosy, przeżywa mniej lub bardziej przelotne miłostki – i niczego więcej mu nie trzeba. Nie nękają go żadne ambicje, od których kwiatki z Omicron Cety III mogłyby go uwolnić. Z jednej strony, dostajemy tu oczywiście przepakowanego kapitana, który nie poddaje się temu, czemu ulegnie każdy inny. Z drugiej jednak – podoba mi się ten obrazek i ten koncept. Tak po prostu.

Przyznaję – nie pomyślałam o tym w ten sposób. Pomyślałam po prostu, że on ma cholernie silne poczucie obowiązku. Zaimponował mi. Ale Twoja interpretacja jest po prostu świetna. I będę ją od teraz forsować w każdej dyskusji ;)

Pomijając więc fakt, że szczęście jest w tym epizodzie pokazane jako zachowywanie się jak debil, cieszenie do wszystkiego i wszystkich oraz – w gruncie rzeczy – wyrządzanie jednak krzywdy innym (Uhura, która zasabotowała łączność na Enterprise), This Side of Paradise niezmiernie mi się podoba. Konfrontuje osobiste spełnienie z bardzo szeroko rozumianym dobrem ogółu (rozwojem). Patrzenie przez różowe okulary zestawia z samorealizacją. Lubię ten odcinek, bo mądrze mówi o pewnym problemie – nie jest, ma się rozumieć, wolny od wad, ale wciąż trudno mi otrząsnąć się po finałowej scenie. A to chyba o czymś świadczy.




– Well, that's the second time man's been thrown out of Paradise.
– No, no, Bones, this time we walked out on our own. Maybe we weren't meant for paradise. Maybe we were meant to fight our way through, struggle, claw our way up, scratch for every inch of the way. Maybe we can't stroll to the music of the lute. We must march to the sound of drums.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz