The Devil in the Dark

autor: Juan Ortiz


Premiera: 9 marca 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Gene L. Coon
 


Skoro już poświętowałyśmy dotarcie do końca pierwszego sezonu, do teraz do tego końca dotrzyjmy ;) Przed nami jeszcze pięć odcinków (i nie, nie wiemy, co – i czemu aż tak – nam się pomerdało, prawda? Albo wiemy, ale nie będziemy o tym mówić publicznie :P), a na pierwszy ogień leci Diabeł w ciemności, jakże twórczo przełożony w wersji polskiej na Potwora.



Odcinek ten moim zdaniem zasługuje na szczególną porcję uwagi. Dlaczego? [Bo jest rewelacyjny! :D ] A dlatego, że choć w swoich podróżach Enterprise często wpadał na przedstawicieli obcych ras, to w The Devil in the Dark po raz pierwszy obca rasa faktycznie nijak nie przypomina człowieka. Mieszkaniec Janus 6 nie ma w sobie nic humanoidalnego. Właściwie przypomina przeżutą, połkniętą, lekko przetrawioną i zwróconą pizzę na dywaniku. No i jest formą życia opartą na krzemie. Bo czemu nie?



Uwielbiam Star Treka za takie motywy. Tak, Horta wygląda jak Pizza the Hutt (http://spaceballs.wikia.com/wiki/Pizza_the_Hutt), nie zmienia to faktu, że twórcy porwali się na coś fantastycznego: starli dwa drastycznie odmienne gatunki, bah!, odmienne formy życia, oparte na innych pierwiastkach – trudno o większą inność. I dali nadzieję, że jeśli kiedyś do takiego spotkania by doszło, zawsze przecież istnieje możliwość współpracy. Odmienność nie musi koniecznie oznaczać wrogości, tylko trzeba wykazać się odrobiną empatii. Zresztą, cały ten przekaz jest przecież bardzo w klimacie Star Treka: zero hamulców dla wyobraźni, za to niezmiennie z optymizmem. Lubię to!



Ale zacznijmy od początku.

Zadaniem załogi tym razem jest sprawdzenie, co takiego dzieje się na Janus 6 – kolonii-kopalni, gdzie wydobywa się bardzo cenny minerał, na który czeka wiele planet. Tymczasem wydobycie jest zagrożone – w nowych chodnikach, w dziwnych, dramatycznych okolicznościach giną górnicy i nie zostaje po nich zbyt wiele, a sprawa staje się poważna, gdy ginie pompa z układu chłodzącego reaktora, wytwarzającego energię między innymi dla systemu podtrzymywania życia. [To mi uświadamia, że tak naprawdę Horta była bystra jak diabli, nie…? Że w ogóle kumała, do czego służy to urządzenie i co trzeba wyjąć, żeby przestało działać?] Mimo interwencji najlepszego z mechaników, pana Scotta [totalnie uwielbiam to, że nawet Spock przyznał, że Scotty go przewyższa pod względem znawstwa tematu reaktorów – nasz oficer naukowy nie jest merysójką i to cieszy], brak pompy powoduje konieczność ewakuowania kolonii. Jest źle.

Oczywiście pojawienie się potwora, rozpuszczającego ludzi niczym kwas, można powiązać z otwarciem nowych pokładów, łatwo się domyślić, iż górnicy trafili na miejscową formę życia, a ta najpewniej miała powód do „bestialskiego” ataku.

Jednak potrzeba dopiero pana Spocka, by myślenie zagrożonych ludzi
źródło
poszło w kierunku rozważań na temat porozumienia, a i to nie od razu. Początkowo bowiem wszyscy – włączając w to kapitana Kirka – uważają, iż Diabła należy unicestwić. Mowa jest o tym, jak bardzo jest on szybki, jak nie daje szansy. Na scenie pojawia się prawdziwy macho fioletowym wdzianku (uroczo go wyróżnili!) w osobie Eda Appela (Brad Weston), który jako jedyny przeżył kontakt z potworem i może zaświadczyć, iż da się go zranić. Szef kopalni Vanderberg (Ken Lynch) żąda efektów, a Kirk i jego chłopcy w czerwieni udają się na polowanie.

Wbrew jednak temu, na co się zanosi, nie będziemy świadkami krwawej jatki, a rozmowy pomiędzy przedstawicielami dwóch zupełnie różnych gatunków. Różnych nie tylko pod względem budowy, składu chemicznego, ale też sposobów na odnawianie puli osobników zamieszkujących Janusa.

Co wydaje mi się szczególnie warte podkreślenia to fakt, iż tak naprawdę właśnie te ogromne różnice pozwoliły ludziom i Horcie podzielić się planetą właściwie bezboleśnie. Oczywiście, gdy już się nawzajem zrozumieli. Przy okazji nadmienię, że kwestia komunikacji to w ogóle osobna sprawa. Od początku bardzo mnie ciekawiło, jak twórcy z tego wybrną i wykorzystanie volkańskiej zdolności do łączenia umysłów jest czymś, co kupuję.



Ja to bardzo kupuję – w ogóle to było chyba jedno z najlepszych wykorzystań łączenia jaźni, jakie kojarzę z serii. Najczęściej Spock używa swojej zdolności, żeby czytać chorych ludzi, przechytrzyć strażników itp. – niby fajne, ale bardziej w kategorii sztuczek niż czegoś nadzwyczajnego. Tutaj ta umiejętność pokazuje się w pełnej krasie – pokazuje, jak fantastyczne może przynieść efekty, jeśli prawidłowo się ją wykorzysta. Uwielbiam to.



źródło
O czym jeszcze warto wspomnieć? Kapitan Kirk wydał mi się w tym odcinku niezwykle spokojny, działał na chłodno, kalkulował na bieżąco i nie miał kłopotu ze zmianą oceny sytuacji. Bardzo mi się podobał w tej odsłonie. Podobnie jak dwuznaczność napisu, który Horta wytrawiła na kamieniu (pal już licho, jak posiadła umiejętność korzystania z ludzkiego pisma) [no właśnie: pismo, znajomość działania reaktora… myślę, że odcinek nawet sam się nie pokumał, jak inteligentną formę życia pokazał widzom. Ogromny, złożony i zdolny do błyskawicznej nauki umysł zamknięty w wyplutej pizzy z kamienia] i jego reakcja na nią. Kirk w tym odcinku dużo myślał i o dziwo kierował się logiką. Zaiste niezwykły odcinek. Z kolei nieco mnie zaskoczyła próżność Spocka w końcówce. No chyba, że sprawa uszu to żart, którego nie załapałam.



Mi tu się obaj podobają i obaj wypadli dla mnie ogromnie przekonująco: Spock i Kirk. W ogóle oni się fajnie uzupełniali: Kirk najpierw oczywiście chciał chronić ludzi, pozbyć się potwora – podczas gdy Spock myślał na zimno, z perspektywy naukowca. A później role się odwróciły i nagle Kirk zlitował się nad ranną bestią, podczas gdy Spock nie na żarty przestraszył się o życie przyjaciela i namawiał do zabicia obcego. Niby proste procesy i proste przemiany w bohaterach, ale bardzo ładnie pokazały cały wachlarz priorytetów i relacji między postaciami. Ale ale! Nie byłabym sobą, gdybym nie podkreśliła jeszcze, jak szalenie podoba mi się McCoy w tym odcinku. <3 McCoy, który jest w stanie uleczyć absolutnie wszystko, każdą formę życia, choćby nigdy przedtem się z czymś takim nie spotkał. Jest lekarzem w każdym calu. Widzi coś rannego – ratuje to. Jeśli trzeba, popełni jakąś na pozór szaloną improwizację. Bo taka jest jego rola. Nawet jeśli oczywiście, jak to McCoy, troszkę pomarudzi na początku, że przecież jest lekarzem, a nie murarzem. ;) 






Mr. Spock: Jim, I remind you that this is a silicon-based form of life. Dr. McCoy's medical knowledge will be totally useless. 
Capt. Kirk: He is a healer, let him heal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz