Assignment: Earth

Autor: Juan Ortiz, źródło


Premiera: 29 marca 1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Art Wallace

Rozmyślam od dobrej godziny od czego zacząć i wreszcie wiem: zacznę od tego, iż Misja: Ziemia moim zdaniem niesie w sobie od początku sporo zaskoczeń. Pierwsze atakuje oglądacza w pierwszym zdaniu – otóż USS Enterprise zostaje wysłany w przeszłość, do roku 1968, by przyjrzeć się w jaki sposób Ziemi udało się wyjść z kryzysu, o którym mówią podręczniki historii. Zostaje wysłany w przeszłość na standardową misję historyczną. Nic nadzwyczajnego. Jasne, pełen luz, widzu, to wcale nie tak, że do tej pory cofnęli się w czasie tylko raz i to przypadkiem (a przynajmniej ja nie potrafię sobie przypomnieć żadnego innego razu i to jest moment, gdy wzywam Fręę na pomoc). Oczywiście nie zamierzam bynajmniej twierdzić, że to nieścisłość, czy coś w tym stylu. W sumie to logiczne, że skoro się raz udało i załoga wraz ze statkiem wróciła bezpiecznie, to przeprowadzono potem badania, eksperymenty i rozpracowano metodę, dzięki której takie podróże stały się niewiele trudniejsze niż inne misje statków Federacji. Ale jednak – EJ, MÓWIMY O PODRÓŻACH W CZASIE, NIE?

Nie przydam się na wiele, gdyż albowiem również nie pamiętam, żeby Enterprise był w stanie ot tak sobie fruwać w czasie w ramach standardowych procedur. Przecież nawet wiele lat później, przy okazji pełnometrażowego The Voyage Home z 1986 r., przeniesienie się w czasie było co najmniej problematyczne. Owszem, wiedzieli teoretycznie, jak tego dokonać, ale jednak wciąż było to coś… no cóż, dość nadzwyczajnego. Możliwego, ale nadzwyczajnego.
Internety wspominają, że Assignment: Earth to jedyny epizod, w którym podróż w czasie jest potraktowana w ten sposób. Więc cóż – nie bójmy się tego słowa. Myślę, że możemy to potraktować jako pewną nieścisłość. ;)

Kolejne zaskoczenie jest rozciągnięte na właściwie cały odcinek. Otóż kapitan Kirk, Spock i reszta nie grają w nim pierwszych skrzypiec. To opowieść o agencie ukrytym pod pseudonimem Gary Seven (Robert Lansing), który –
I kostiumy łatwo zdobyć... (źródło)
wyszkolony przez cywilizację obcych, znacznie przewyższających Ziemię technologicznie – ma za zadanie chronić naszą piękną planetę przed zagładą, jaką łatwo mogą na nią sprowadzić jej mieszkańcy. Jak się okazuje agentów takich jest więcej, ktoś w kosmosie o nas dba i najwyraźniej niczego nie oczekuje w zamian. Przy okazji: uwielbiam teorię, która mówi, że osiągnięcie pewnego poziomu technologicznego związane jest także z osiągnięciem równie wysokiego poziomu moralnego.

Ej, mi się ogromnie podoba właśnie to, że w przypadku Ziemi właśnie ten mechanizm zawiódł i poziom technologiczny wyprzedził poziom moralny – i stąd nasze wszystkie problemy.

Bo to jeszcze nie TEN poziom! Tak myślę...

Inna sprawa, że w ogóle muszę się przy tej okazji nieco zagłębić w dzieje naszej planety. Bo jeśli dobrze pamiętam, uniwersum Star Treka polega na tym, że po II wojnie światowej była III wojna światowa (i/lub wojny eugeniczne, o których nie pozwoli zapomnieć Khan), po której dopiero ludzkość się ocknęła, zrobiła krok naprzód, nauczona poprzednimi błędami – i tak się wszystko zaczęło. To pozwala przypuszczać, że Gary Seven i kapitan Kirk zaledwie odwlekli w czasie to, co nieuniknione. Co tak ogólnie pozwala sobie uświadomić, że tak naprawdę ludzkość potrzebuje potężnego kopa w zad (takiego jak III wojna światowa), żeby się ogarnąć.
Poza tym – to jest taki odcinek, który nawet nie próbuje udawać, że nie jest zaangażowany. Traktuje o kryzysie 1968 roku i jako żywo powstał w 1968 roku. W trudnym roku i w trudnej dekadzie. Końcówka lat sześćdziesiątych to czas, w którym mamy Amerykę uwikłaną w wojnę wietnamską, zagrożenie nuklearne wisiało nieustannie nad światem… no, nie było lekko. Wszak z tego wywodzi się nawet cały nurt fantastyki, jakim jest atomic punk. Z tego samego kryzysu wyrósł Fallout (raczej lata pięćdziesiąte, wciąż jednak mowa o erze atomowej). Wyraźnie więc widać, że ta sytuacja angażowała ludzi. Gene Roddenberry i inni twórcy Star Treka nie byli tu wyjątkiem – zresztą, przecież Star Trek od samego początku gdzie tylko mógł, krytycznie wypowiadał się o erze atomowej.

Zaprawdę - to jest świetne! (źródło)
Zatem – jak wspominałam. To pan Seven i towarzysząca mu kotka imieniem Isis kradną odcinek. To pan Seven musi przekonać o swej dobrej woli przypadkową Ziemiankę, Robertę Lincoln (Teri Garr) zatrudnioną w roli sekretarki przez innych agentów, tak by była w stanie mu pomóc. To pan Seven wspina się na rusztowanie, przy którym stoi gotowa do startu rakieta, mająca wynieść na orbitę broń atomową (i znów nie omieszkam wyrazić zachwytu – kocham scenę, gdy Isis biega po Garym, a ten coś tam psuje w rakiecie).

I to jest bardzo uzasadnione, jeśli wierzyć internetom: Gary Seven i Roberta mieli być bohaterami samodzielnego serialu. I w sumie to widać w scenie pożegnania, w której Spock zapowiada, że „pan Seven i panna Roberta mają przed sobą ciekawe doświadczenia”. Ten odcinek to bardzo ładny grunt, na którym mogła wyrosnąć całkiem ciekawa historia.

Co w tym czasie robią Kirk i spółka? Wahają się. Zupełnie słusznie zresztą, bo od ich decyzji zależy wszak przyszłość Ziemi, a więc ich teraźniejszość. Pierwsza zasada podróży w czasie – nie ingerować. Tymczasem ingerencja miała miejsce niezależnie od ich działania, gdy Enterprise przejął wiązkę przesyłającą agenta na Ziemię. I teraz – czy to przejęcie przeszkodziło czemuś i dzięki temu przyszłość jest taka, jak jest? Czy wręcz przeciwnie, skoro za pierwszym razem ich tam nie było, to agent miał dotrzeć na Ziemię bezpiecznie? Czy zaufać obcemu, który nie ma czasu na wyjaśnienia i nie wzbudza zaufania? W efekcie większość działań załogi Enterprise w tym odcinku sprowadza się do przypadkowości, a gdy już podejmują działanie początkowo są z niewłaściwej strony. Bardzo mi się to podobało. Było wiarygodne i fajnie było obserwować, jak Kirk kombinuje, starając się podjąć najlepszą decyzję.
Na koniec dodam, że podobała mi się też bardzo panna Lincoln. Pasowała do swego ekstrawaganckiego stroju, jej charakter dał się zauważyć, potrafiła okazać odwagę. A do tego rozbawiła mnie w scenie, w której Isis przybiera ludzką postać.

Choć przyznam, że trochę nie rozumiem, po co w ogóle Isis przybrała tę ludzką postać. Nic z tego nie wynikło – poza srogim spojrzeniem panny Roberty. Ale myślę sobie, że ten wątek miałby potencjał, gdyby rzeczywiście podjęto się realizacji serialu o tajemniczym agencie z kosmosu i jego ziemskiej pomocnicy… że niby taki serial zrobiono i miał tytuł Doctor Who? Oj tam, oj tam!
Dobry odcinek na koniec sezonu! [A tu się całkowicie zgadzam! Jest dobry. Ma dużo Star Treka w Star Treku. Jest zaangażowany, anty-atomowy, w owym czasie ze wszech miar aktualny. Bardzo na plus!]



– Where is 347?
– With 348?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz