The Empath

aut. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 6 grudnia 1968
Reżyseria: John Erman
Scenariusz: Joyce Muskat

Nie mogę nie zacząć od tytułu. Bo tym razem myślę sobie, że ktoś się nawet starał, ale nie za bardzo obejrzał odcinek – inaczej nie umiem wyjaśnić, dlaczego w polskim tłumaczeniu „Empaci” są w liczbie mnogiej. Wszak epizod pokazuje nam tylko jednego empatę, rozchwianą brunetkę, robiącą maślane oczy do wszystkiego i wszystkich. Ale o niej później…

Z przykrością muszę stwierdzić, że ten odcinek to dla mnie nagły spadek formy. Może nie jakiś szokujący, ale jednak – po serii świetnych epizodów, czyli For the World Is Hollow and I Have Touched the Sky, The Tholian Web, Plato’s Stepchildren czy ostatniego Wink of an Eye, dostajemy… no cóż, odcinek, który da się obejrzeć, ale przyznam, że robiłam to na dwa rzuty, bo mnie trochę nudził. [Cóż. Zdarzyło mi się zasnąć podczas jednego z zagapień Klejnocika… OK, byłam akurat nieco podziębiona podczas oglądania, ale jednak – zasnęłam…]. To nawet dziwne, bo reżyser, John Erman, to zdobywca Emmy, wielokrotnie zresztą był do tej i innych nagród nominowany. Wyreżyserował zdobywcę Emmy i Złotych Globów: Tramwaj zwany Pożądaniem. Wydawałoby się, że odcinek spod ręki kogoś takiego będzie skazany na sukces. I trudno mi to zrzucić na scenarzystkę, ponieważ sama historia napisana przez Joyce Muskat miała, moim zdaniem, potencjał. Ale to wszystko zostało jakoś tak nudno zrealizowane…

Częściowo obwiniam tu empatkę z planety Minara, nazwaną przez McCoya Gem (Kathryn Hays). Ponieważ postać była niema, cała jej gra polegała na gestach i mimice. W dodatku to musiały być gesty, które pokażą widzom naprawdę dramatyczne sytuacje, takie jak przejmowanie bólu i strachu, jak narażanie własnego życia, żeby kogoś ocalić. I tutaj odcinek całkowicie się wyłożył, bo aktorka tylko się gibała, marszczyła i od czasu do czasu gapiła cielęcym spojrzeniem. Powiedziałabym, że grała teatralnie, ale uważam, że w teatrze trzeba się jednak wykazać dużo bardziej. Ona była po prostu słaba i kompletnie nie udźwignęła odcinka. Nawet w kulminacyjnym momencie, w scenie ratowania McCoya, nie czuć żadnego napięcia. Sytuacji ani trochę nie poprawiała dziwna, romantyczna muzyczka, która towarzyszyła scenom z udziałem Gem.
Z głupich, randomowych pytań: kiedy uciekali po powierzchni planety, Gem miała buty. Przedtem i potem chodziła w samych rajtkach. Skąd i jakim cudem wytrzasnęła obuwie? [wepchnięte pod rajtki, dodam]

- Hej, ROZUMIESZ MNIE? Nie rozumie. Pewnie jest
niemową.
- Albo nie umie w angielski...?
- JEST NIEMOWĄ.
Nie, nie było takiego dialogu. A powinien być.
(źródło)
Najlepszym elementem odcinka jest końcowy twist, w którym okazuje się, że Vianie w gruncie rzeczy nie są wcale takimi okrutnymi dziadami. To znaczy owszem, są – ale mają całkiem niezłe usprawiedliwienie i dobre intencje. To sprawiło, że z miejsca przestali mi przypominać Talosian, z którymi kojarzyli mi się przez większość odcinka. No bo kaman, trudno im odmówić podobieństw: począwszy od fizjonomii, przez ciuchy (też takie pelerynki, tylko tym razem zainwestowali w brokat), aż po zbieranie „okazów”.

A ja się nieco zgubiłam w ich intencjach. A może nie dokładnie w intencjach, te w końcu były jasno nakreślone – mogli uratować tylko jedną planetę układu, trzeba było wybierać. Natomiast jak się do tego miało to, że Gem jest albo nie jest gotowa umrzeć za innych? Sprawdzali ludzi na wolę przetrwania, żeby ją tego nauczyć, a potem testem ostatecznym miało być to, czy jej ta wola przetrwania siądzie, bo może lepiej niech przetrwa ktoś inny. Oczywiście – lepiej, że McCoy, ale rozumiesz o co mi chodzi? Może to coś ze mną jest nie tak, ale nie ogarniam. Nie ogarniam też dlaczego w ogóle zachodziła konieczność wyboru. Nie i już. Czemu tylko jednej? Czemu nie zebrać więcej sił i nie pomóc wszystkim? A teraz jeszcze myśl – ten wybór jest w ogóle dramatyczny! Mówimy o populacji iluś tam planet, tak? Osobnych cywilizacji i dwóch kolesi o nieco większych głowach, na luzie bierze to na siebie. Musieli mieć wielką moc, żeby mieć taką arogancję, prawda?

Tak, na pewno mieli dużą moc – w końcu przecież nawet się nie spocili, żeby koniec końców ocalić i McCoya, i Gem (przepraszam, jakoś nie mogę z tym „Klejnocikiem”… Wiem, że technicznie rzecz biorąc jest dość poprawne, ale brzmi głupio – a tymczasem z imieniem „Gem” nie raz się już spotkałam w filmach i mnie jakoś nie boli). Ale myślę, że tutaj istotniejsze jest to, co pod koniec wytknął im Kirk: że są tak rozwinięci, że został im już tylko intelekt – sami nie ogarniali emocji, które próbowali zaszczepić w kimś innym. Dlatego, tak myślę, pozostawali tacy chłodni i niewzruszeni na śmierć – zarówno śmierć Ozaby i Linkego, jak i śmierć całej, gęsto zaludnionej planety.
A co do tej woli przetrwania… cóż, ja mam wrażenie, ze tu się coś poplątało. Bo w sumie, o ile zrozumiałam, wcale nie chodziło o wolę przetrwania Gem – no bo tę to akurat empatka miała rozwiniętą aż do przesady w początkowej fazie. Chodziło raczej o współczucie i jakieś takie emocje „wyższe”, że tak to ujmę. Takie, które sprawią, że Vianie uznają ją za wartą ocalenia. Wola przetrwania chyba po prostu była potrzebna w kolejnych „okazach”, żeby udało się dociągnąć tę „terapię” do końca…

Co prawda McCoya nie rozebrali tak jak Kirka,
ale bardzo gustownie poszarpali mu bluzkę.
(źródło)
Swoją drogą, mam niejasne wrażenie, że kompletnie nie rozróżniali ludzi od Wolkanów. Takie przynajmniej sprawiali wrażenie – a skoro chcieli uczyć Gem emocji, to akurat powinni być na to szczególnie wyczuleni.

No właśnie, te nieszczęsne emocje: to nie był pierwszy odcinek, który pokazuje widzom, że ludzie są może niezbyt zaawansowani i przed nimi jeszcze długa droga, ale mają swoje emocje – i te emocje są zajebiste i zawojują nimi kosmosy, bo nikt nie ma tak zajebistych emocji jak ludzie.
Jak zwykle, trochę mnie to bawi. Ale już nie dziwi. W końcu fajnie by było, gdybyśmy w czymkolwiek byli najlepsi we wszechświecie, no nie?

Odpowiem na to retoryczne pytanie – jasne, że fajnie by było. Tylko, co zabawne – wychwalana wola przetrwania nie jest emocją. A może chodziło o coś innego? Może chodziło o to, że serce potrafi poskromić wolę przetrwania, jeśli to ma pomóc komuś innemu? Wtedy zaiste obiekty eksperymentalne powinny ją mieć, żeby udowadniać takie rzeczy. Hum. Hum. Może się trochę zaplątałam, ale widzę właśnie, że ten odcinek daje całkiem fajne pole do dyskusji z cyklu co autor miał na myśli.

Tak – myślę, że to dobry trop. Też się w tym plączę. I jednak wolę te odcinki, które jasno dają do zrozumienia, o co im w ogóle chodzi (a więc może jednak to wina trochę nieskładnego scenariusza…?).




– Well, I don't know about you, but I'm going to call her Gem.
– Gem, doctor?
– Well, that's better than Hey, yo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz