Beyond the Farthest Star; Yesteryear

(źródło)
No i tak to jest. W końcu przyszło nam zmierzyć się z The Animated Series, czyli animowaną kontynuacją przygód Jamesa T. Kirka i jego załogi. Na początek tych zmagań – kolektywnie wyparłyśmy fakt istnienia poniedziałku w tym tygodniu. Ale ja bardzo proszę o wyrozumiałość: chodzi nam wszak o TASa, prawda? TAS jest jak Voldemort Star Treka: nie wymawia się jego imienia. Tytułu. Cokolwiek. Zresztą, muszę przyznać, że kiedy zbliżałyśmy się do końca Oryginalnej Serii, ja cały czas trwałam w przekonaniu, że teraz czeka na nas TNG – dopiero Siem przypomniała mi, że nieco się zagalopowałam.

Puf. Puf. Ja chcę powiedzieć, że przypomniałam sobie zasypiając w poniedziałek o 23:35. Straszny moment, gdy budzi człowieka myśl, że zawalił…

To chyba masz nade mną moralną przewagę – bo ja pokumałam dopiero we wtorek w pracy, jak dostałam od Ciebie wiadomość. xD

Cóż więc przynoszą dwa pierwsze epizody tej serii?
Cóż – jeśli o mnie chodzi, to przede wszystkim fatalnie narysowane postaci i słabiutką animację. Co jest w sumie dość zabawne, bo z kolei dostajemy całkiem pomysłowe, ładnie zaprojektowane tła i brak ograniczeń w wyglądzie kosmitów: oto nie musimy już polegać na człowieku z doklejonym kleksem na czole, tylko można się bawić w fasetki, wielość kończyn, rozmaity wzrost i tak dalej. W zestawieniu z tym wszystkim bohaterowie prezentują się jeszcze gorzej. Nie wiem, może kreskówki z lat siedemdziesiątych tak właśnie wyglądały – przyznam, że nie mam wielkiego doświadczenia w tym temacie. Ale ja serio nie raz miałam kłopot z rozróżnieniem, czy postać się uśmiecha czy wręcz przeciwnie, oraz co oznacza spontanicznie powiększenie się tych bezbiałkowych oczu. Nawet emblematy na mundurach zmieniają się od czapy, jakby czasem rysownikowi brakowało farby. Nie poprawia sytuacji fakt, że są mocno niepodobni do aktorskich pierwowzorów (doceniam starania przy McCoyu – jego rysunkowa wersja też ma worki pod oczami!). Tak naprawdę ratują ich tylko głosy. Bo jednak zawsze miło usłyszeć Williama Shatnera, Leonarda Nimoya i resztę znowu razem, nawet jeśli dostali dziwne twarze i jeszcze dziwniejsze sylwetki (najbardziej napakowane wersje Spocka i Scotty’ego ever).
To, czego nie mogę im wybaczyć, to wyrzucenie z obsady Czechowa. Internety twierdzą, że chodziło o pieniądze – no cóż, brawo wy.

Aha, pewną ciekawostką, o której być może warto wspomnieć, jest detal dotyczący reżysera zarówno tego odcinka, jak i całego sezonu: Hala Sutherlanda. Człowiek ten był bowiem daltonistą. A to przyniosło szereg konsekwencji, które pojawiają się tu i ówdzie w kolejnych epizodach. Będziemy o tym wspominać na bieżąco przy konkretnych sytuacjach, ale już tutaj sygnalizuję źródło problemów.

Ale to wszystko jest trochę poza tematem. Bo zupełnie pominęłam kwestię fabuły. A ta, wbrew pozorom, nie jest taka najgorsza. I tu napomknę, że będziemy omawiać po dwa odcinki w jednej notce, jako że Animowana Seria częstuje nas dwudziestominutówkami.

Takie widoki w TOSie nie były możliwe. Tu są.
I to przemawia bardzo na korzyść Animowanej Serii.
(źródło)
Premiera: 8 września 1973
Reżyseria: Hal Sutherland
Scenariusz: Samuel A. Peeples

W epizodzie Beyond the Farthest Star dostajemy opowieść o dziwnym obcym (po raz któryś istniejącym pod postacią obłoku… energii? No, czegoś takiego), który niby jest zły i przejmuje kontrolę, ale w gruncie rzeczy stoi za jego zachowaniem całkiem zrozumiała potrzeba kontaktu z innymi żywymi istotami. Fajne jest zarówno to, że otrzymujemy tę słodko-gorzką pointę, w której zwycięstwo nad obcym wcale nie przynosi takiej jednoznacznej satysfakcji, ale też to, że widz zostaje nieco zmylony: w pierwszej chwili można założyć, że będziemy śledzić losy twórców dziwnego, ogromnego statku (naprawdę ładnego – takiego, którego nie moglibyśmy uświadczyć w TOSie) – tymczasem oni są tylko wstępem do właściwego problemu.

Zdecydowanie ten pierwszy odcinek siedzi mocno w ideałach Oryginalnej Serii. Przyznam też, że długo miałam nadzieję, że to nie statek opanowany przez COŚ, ale forma życia zabita przez COŚ. Ładne to było w tych kosmosach, kolorowe takie i podobne do drapieżnej rośliny.

Przez cały odcinek byłam przekonana, że
Thalin okaże się szują i zdrajcą. No bo serio:
z taką twarzą? (źródło)
Premiera: 15 września 1973
Reżyseria: Hal Sutherland
Scenariusz: D.C. Fontana

No a potem jest odcinek Yesteryear. I tu już mam większy kłopot, bo jego fabuła przeczy… cóż, przeczy sama sobie. Bo zarzuca się Spockowi, że jest pełen emocji i nie tak logiczny, jak powinien być Wolkanin. No ale, na serio, czy dokuczanie dzieciakowi przez inne dzieci jest logiczne albo zdyscyplinowane? Czemu nikt nie powiedział złamanego słowa gówniarzom, które jakby mogły, to by sklepały małego Spocka? Kamaaan! Tak samo tamta gadka Sareka, że porażka na pustyni nie jest hańbą dla innych, ale jeśli Spock zawiedzie, do końca życia będą nazywać go tchórzem – gdzie się podziewa ta nasza osławiona, wolkańska logika? Racjonalizm? O co w tym wszystkim chodzi? Zresztą, jeśli dobrze rozumiem, to tak naprawdę Spock położył całą tę głupią próbę. Najpierw uratował go jego wolkański pies, a potem dodatkowo stary Spock. Sam chłopiec, cóż… bardzo szybko wdrapał się na skałę. Brawo on. To znaczy dobra, prawdę mówiąc, nie do końca rozumiem, na czym ten test miał polegać, więc nie mogę ze stuprocentową pewnością stwierdzić, że zawalił. Tak czy owak, ten odcinek budzi we mnie zdecydowanie za dużo wątpliwości, a zaprezentowany w nim wycinek wolkańskiej kultury jest niekonsekwentny i jakby trochę nieprzemyślany. Właściwie wolę tego nie wspominać zbyt często.

Ja się zwiesiłam już przy wyjaśnieniu, że Spock nie mógł sam sobie pomóc, bo był gdzie indziej. A nawet jeszcze wcześniej. Bo to miejsce do latania po czasie to jakby było czymś zupełnie normalnym i ja się pytam, czemu o tym wcześniej nie słyszałam. Ogólnie to mi się nie spina z TOSem i mnie to irytuje. Kropka.

Te dwa odcinki, w moim odczuciu, prezentują dwa zupełnie różne poziomy. A najdziwniejsze jest to, że za scenariusz drugiego z omawianych epizodów odpowiada D.C. Fontana, autorka historii zaprezentowanych w Charlie X, Friday’s Child i paru innych, z których większość w ten czy inny sposób była naprawdę fajna. Nie rozumiem więc, skąd taki spadek formy przy okazji Animowanej Serii.
W każdym razie Spock za dzieciaka był mocno wkurzający.

Cóż, trudno się nie zgodzić. Ja na dodatek na drugim zasnęłam. Jestem ostatnio przemęczona, ale bez przesady. A jednak.



– Jim, you don't think that's going to help us. Whatever that thing is, it survived a millennia in a dead hulk. All it has to do here is outlast us and just take over.
– No. It must be held by the magnetic force of the dead star. And it needs a starship to break free and a crew to man it.
– You are correct, Captain James T. Kirk. And I have the starship I've waited for so long, so terribly long!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz