Symbiosis

Dzielny pan Frakes... (źródło)

Premiera: 16 kwietnia 1988
Reżyseria: Win Phelps
Scenariusz: Robert Lewin

Muszę przyznać, że ten odcinek kazał mi się zastanowić nad tym, czy aby nie gdzieś na tym etapie twórcy zaczęli nadawać Pierwszej Dyrektywie większe znaczenie, a także zaczęli poważniej zastanawiać się, jak właściwie powinna ona działać. Wciąż mam żywo w pamięci odcinek Angel One, po obejrzeniu którego nabrałam mnóstwo wątpliwości co do sensowności zasady, która tak naprawdę nie obowiązuje wszystkich, a ma za zadanie chronić coś, co leży u podstaw decyzji o kontakcie z daną cywilizacją. Jednocześnie, mając wiele czasu na przemyślenie swoich pierwszych wrażeń, stwierdzam, że pogląd na sprawę nieco mi się zmienił. W końcu do niecelowego kontaktu z cywilizacją o niższym poziomie rozwoju dojść może zawsze. Trudno, żeby ktoś lecąc niesprawnym statkiem, nie próbował się ratować lądując gdzie się da, bo tam akurat tubylcy nie znają jeszcze technologii lotów kosmicznych. Jest to niezamierzona, ale zaistniała ingerencja i w tej chwili wydaje mi się logiczne, że spod Pierwszej Dyrektywy takie przypadki są wyłączone. [Tak – to ma sens. Prawdę mówiąc, tego typu awaryjnych sytuacji to raczej żadna dyrektywa nie ureguluje, bo niby jak? Gdyby się dało, nie byłyby awaryjne…]
Tyle o przeszłości – wróćmy do Symbiosis.
Gdybym miała podać, z którym bohaterem identyfikowałam się podczas oglądania, bez wahania odpowiedziałabym, że z doktor Beverly Crusher. Kiedy wyszło, że Brekkianie celowo utrzymują Ornaran w silnym uzależnieniu od felicium (jakże nic nie znacząca przypadkowa nazwa!), które ponad dwieście lat wcześniej zlikwidowało epidemię na obydwu planetach trafił mnie szlag. Zdecydowanie byłam za tym, żeby wyjaśnić Ornaranom sytuację i pomóc im wyjść z nałogu.
I tu pojawia się kapitan Picard i Pierwsza Dyrektywa.
Według kapitana zabrania ona interwencji. Choć Brekkianie zachowują się paskudnie, podle i ogólnie rzecz biorąc nieakceptowalnie, uzależniając całe społeczeństwo (no dobra, nieco trudno mi uwierzyć w te 200 lat uzależnienia, w
Bardzo ważny ładunek (źródło)
sensie jak im się rodziły nowe dzieci? [ale chyba nigdzie nie było powiedziane, że felicium jakkolwiek upośledza Ornaran? W sensie – dlaczego mieliby nie rodzić dzieci?] Ale przyjmijmy, że narkotyk nie robił nic ponad to, że odstawiany dawał objawy odstawienia, w końcu nie o to chodzi – ja całość sytuacji traktuję raczej metaforycznie, to dla mnie taka przypowieść, która powinna się znaleźć w Biblii odkrywców nowych światów i cywilizacji) dlatego, że im się pracować nie chce. Bo de facto tak to wygląda – hodują jedną roślinę, a całą resztę tego, co potrzebują do życia biorą od Ornaran. Zresztą Brekkianie w gruncie rzeczy są dość głupi – bo narkotyk robi coś jeszcze: blokuje rozwój na Ornarze do tego stopnia, że jej mieszkańcy potrafią jeszcze korzystać z tego, co wybudowali, wynaleźli, stworzyli ich przodkowie, ale nie są już w stanie nawet tego naprawić. Nie potrafią wyprodukować części zamiennych ani tym bardziej zaprojektować nowych środków transportu. Cofnęli się i wkrótce krótkowzroczni Brekkianie stracą swoje źródło utrzymania – nie będzie jak dostać się z Ornary na Brekkię.

Brekkianie są tu w ogóle nie dość, że żłobami, to jeszcze niezbyt błyskotliwymi. Bo to serio – żaden z nich nigdy nie chciał, nie wiem, zająć się czymś innym? Cała planeta ino pędzi ten narkotyk. Ojciec pędził narkotyk, dziadek, dzieci też będą pędzić narkotyk. Zero rozwoju osobistego, innych pasji? Zero ciekawości świata? Sami byli trochę niewolnikami systemu, który stworzyli.

To wykorzystuje Picard, który wcale nie jest obojętny na los Ornaran. Bez naruszania Pierwszej Dyrektywy, nie ingerując, nie rozwiązując sporu o to do kogo należy ładunek lekarstwa ani też nie informując Ornaran o ich uzależnieniu, daje im możliwość wyjścia z nałogu, po prostu odmawiając im pomocy w naprawie dwóch ostatnich statków kosmicznych, które jeszcze posiadają. Potrafi też swoją decyzję wytłumaczyć doktor Crusher, która jako lekarz, a więc ktoś, kto jest powołany do pomocy, do dawania ulgi w cierpieniu, nie potrafi bez wewnętrznego oporu łyknąć tej decyzji. Jasne, że byłoby fajnie, gdyby Ornaranie na odwyku nie cierpieli (ja znów myślę o dzieciach i o tym strachu, który będzie towarzyszył tym, którzy dożyją momentu, gdy lek się skończy), ale do tego, co im zrobiono powinni dojść sami, powinni przejść całą drogę. A co (i to już mój dopisek, nie kapitański), jeśli pani doktor faktycznie zsyntetyzowałaby wspomagacz odwyku, a Ornaranie uznali, że to po prostu lek na ich chorobę? Gdzie byłaby nauka?
Bardzo mi się tu znów podoba relacja kapitana i pani doktor. Picard nie
Tak, można zwątpić (źródło)
wywyższa się, nie jest autorytarny. Wyjaśnia, bo zależy mu na tym, by Beverly zrozumiała jego decyzję. Ona, choć nie podoba się jej początkowo zarządzenie kapitana, decyzji tej nie podważa. Wyjaśnienie przyjmuje i widać, że je rozumie.

I właśnie ogromnie, niesamowicie zaimponował mi tu Picard. Ty sympatyzujesz z Crusher – okej, to zrozumiałe. W sensie: jej zachowanie jest bardzo naturalne, ludzkie, zrozumiałe. Widząc, że ktoś się zachowuje jak kutas, w człowieku budzi się sprzeciw. Natomiast to, co sobie wykminił Picard, żeby – bez pogwałcenia Pierwszej Dyrektywy – i tak dopiąć swego, było fantastyczne.
Zresztą, w ogóle bardzo mnie ujęło to zwrócenie uwagi na fakt, że ludzie nie powinni narzucać innym swojej moralności i swoich zasad… Niby gdzieś na dnie świadomości człowiek sobie zdaje z tego sprawę, ale przecież i tak zawsze patrzymy na świat ze swojej perspektywy. I lądujemy jako Crusher.
I w ogóle podoba mi się głębokie zrozumienie i szacunek, jakim kapitan darzy tę najważniejszą regułę Federacji. Podczas gdy dla większości bohaterów to zazwyczaj jest po prostu trochę upierdliwy przepis, Picard chyba jako jedyny naprawdę w to wierzy. Za każdym razem, kiedy musi zrobić coś wbrew Pierwszej Dyrektywie, jest to dla niego trudną decyzją – i to widać.
A jednocześnie jego praworządność w tym względzie nie równa się obojętności na cudzy los. Myślę, że w momentach takich jak w tym odcinku Picard udowadnia, dlaczego to właśnie on jest kapitanem.

Co do innych załogantów w tym odcinku, to prawie ich nie zauważyłam. Gdyby nie – zbędny imho – moralizatorski wykład porucznik Yarr na temat narkotyków, który zafundowała Wesleyowi, nie zauważyłabym ich w ogóle.

Miałam o tym wspomnieć! Straszna, straszna scena, przeokropna! Miałam wrażenie, że nagle opuściliśmy Star Treka i znaleźliśmy się w szkolnym spektaklu poświęconym temu, dlaczego narkotyki są złe. I ten głupkowaty Wesley, który w swojej niewinności zupełnie, ale to zupełnie nie ogarnia, że dlaczemu ludzie to robią, skoro to szkodzi… Jeżu drogi przenajmilszy! Mieli inteligentnego, młodego chłopaka, a sprowadzili go do roli… och, no do złej roli. Po prostu.
Ale spoko, Yar mogła znowu wspomnieć o tym, jak straszne miała dzieciństwo i jak pełna brutalności i cierpienia jest jej rodzinna planeta. W sumie dawno tego nie słyszeliśmy.

Ach! No i były jeszcze elektryczne zdolności Brekkian i Ornaran. Też mi jakoś tak umknęły – w sensie pozostają na granicy podświadomości, bo były jedynie dekoracją, ot niewyjaśnioną ciekawostką, która nadała nieco akcji odcinkowi, który jednak siłę czerpie z czego innego. [ot, takie coś, żeby było lepiej widać, że mimo wszystko mamy do czynienia z obcymi]


It's hard to be philosophical when faced with suffering.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz