Operation – Annihilate!

autor: Juan Ortiz, źródło


Premiera: 13 kwietnia 1967
Reżyseria: Herschel Daugherty
Scenariusz: Steven W. Carabatsos

Tym razem wszystko wskazuje na to, że naprawdę dobiłyśmy do końca pierwszego sezonu! Cieszmy się i świętujmy! C[_]!

Radujmy się! C[_]!!

Odcinek ostatni bynajmniej nie jest zły, ale jednak – zapewne z winy doskonałego „The City on the Edge of Forever” – nie wywołał u mnie specjalnie dużych emocji. A przecież, czy tajemnicze zagrożenie likwidujące całe systemy planetarne, całe cywilizacje niemalże, nie zasługuje na emocje?
Tym razem znów mamy do czynienia z zupełnie „nieludzkimi” obcymi. Przypominają nieco przeżuty naleśnik, choć szybko się okazuje, że to tylko jedna z ich przetrwalnikowych form, trochę jak skorupa, która jedynie kryje w sobie istotę, będącą zresztą nie samodzielnym bytem, a niejako pojedynczą komórką ogromnego organizmu. W chwili, gdy padło takie wyjaśnienie zobaczyłam oczyma wyobraźni preparat z krwi na szkiełku laboratoryjnym, który oglądaliśmy jako dzieciaki na lekcji biologii. Przeżute naleśniki zaczęły mieć jeszcze więcej sensu.

Ja tu w ogóle muszę dodać, że najzupełniej uwielbiam tę ideę obcej formy życia. Nie pierwszy raz zresztą Star Trek rzuca w widzem czymś takim. Naleśnik budzi oczywiste skojarzenie z pizzą Hortą: forma życia oparta na zupełnie innych zasadach niż to, co znamy z Ziemi. W przypadku Horty mieliśmy do czynienia z krzemową istotą. W przypadku naleśników: z jedną, ogromną istotą o strukturze… kojarzy mi się z chmurą. Mocno rozproszone cząsteczki, tyle tylko, że z perspektywy ludzi – ogromne cząsteczki, składające się na jakiś nieogarnialny umysł. Bardzo podoba mi się pomysł. I trochę kojarzy mi się z Borg z kolejnej serii. Raz, że również coś w rodzaju świadomości zbiorowej. Dwa, że wydaje się, iż cele jednej i drugiej rasy są dość zbliżone: anihilacja. Napieranie wciąż dalej i dalej, rozprzestrzenianie się kosztem innych cywilizacji.

Przyczajone naleśniki, źródło
Sam wątek zagrożenia był oczywiście ciekawy. Ten pęd obcego organizmu do destrukcji istot, które napotyka na swojej drodze budzi zrozumiały lęk. To zagrożenie, które nie negocjuje, to nie jest wojna, którą można zakończyć dyplomacją. Nie ma miejsca na porozumienie. Obcy zdaje się nie zwracać uwagi na to, że niszczy inteligentne życie. Traktuje mieszkańców planet, które atakuje niczym pasożyt, jakby nie mieli żadnego znaczenia. A widz nie ma szans poznać jego celu. Dlaczego podróżuje z planety na planetę w ciałach „porwanych” istot? Co chce osiągnąć? Czy może ucieka przed czymś?
Nie mamy, jak się dowiedzieć, nawet umiejętności pana Spocka nie pomogą zrozumieć (choć w sumie ciekawe, co by było, gdyby miał szansę użyć swej umiejętności łączenia umysłów). Zdecydowanie w tym odcinku twórcy pokazują nam ciemne i okrutne oblicze Kosmosu.

A to jest rzeczywiście ciekawe: dlaczego właściwie naleśnikowy obcy jest tak agresywny? Było powiedziane, że wszystko zaczęło się w systemie Beta Portilin i potem obejmowało kolejne planety. Czy więc w Beta Portilin wydarzyło się coś takiego, co dało impuls do całego tego fatalnego łańcucha? Czy tamtejsi koloniści coś uwolnili? Czy miała miejsce jakaś katastrofa, która zmusiła zbiorowego naleśnika do ucieczki?
Prawdę mówiąc, to mocno intrygujące i żałuję, że odcinek nie daje nam żadnej odpowiedzi, żadnego wyjaśnienia. Z drugiej strony – nie o tym jest. Jest o zagrożeniu i o odpowiedzialności. Włączenie w tę opowieść historii naleśnika pewnie rozmyłoby główną myśl. Trudno mi więc mieć jakieś faktyczne pretensje.

Pokazują nam też maleńki wycinek życia prywatnego kapitana Kirka. Atakowana planeta jest domem jego brata, bratowej i bratanka. Myliłby się jednak ten, kto pomyśli, że czegoś się o kapitanie dowiemy. Brat jest od początku martwy, bratowa wypowiada ledwie parę słów, bratanek nie odzyskuje przytomności przez cały odcinek. Do czego zatem twórcy potrzebowali Kirkowej rodziny? Po zastanowieniu stwierdzam, że do tego, żeby mógł on pokazać swoje „miękkie” oblicze. Oblicze człowieka, któremu zależy na czymś więcej niż tylko na swym ukochanym statku i jego załodze. Zdenerwowanie kapitana, jego atak na Bogu ducha winną Uhurę (swoją drogą – jej stonowana, ale stanowcza odpowiedź jest świetna! [Uhura w ogóle ma czasem takie wyskoki, za które ją uwielbiam: jest miła i grzeczna do momentu, w którym ktoś domaga się czegoś głupiego – bo wtedy miła i grzeczna Uhura idzie precz, a w jej miejsce pojawia się Uhura-oficer, świadoma swoich obowiązków i kompetencji. Uhura, która umie się pięknie postawić, nie zahaczając jednocześnie o niesubordynację. Nie ma drugiej takiej Uhury!] ), w pewnym sensie wykorzystanie pozycji do załatwienia spraw prywatnych nadają charakterowi Kirka kolejny rys. Kapitan staje się pełniejszy. Jednak tak, czy inaczej – szkoda, że niczego więcej się o kapitańskiej rodzinie nie dowiedzieliśmy.
Co mi się podobało tak bardziej na marginesie to pojawienie się siostry Chapel. Świetnie, że nie zastąpiono jej jakąś nową panią, bo asystentka McCoya jest tylko jedna ;)
W przeciwieństwie do pań kancelistek – pojawiła się nowa i nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Wyglądała trochę, jakby na Enterprise trafiła przypadkiem i do końca nie wiedziała co robi.

Kancelistka w akcji, źródło
No, właściwie też nie mam o niej zbyt wiele dobrego do powiedzenia. Podobało mi się, jak na naszą dzielną ekipę wypadową wyskoczyli Denevanie, poszły w ruch fazery, a kancelistka w tym czasie… no… wykonała strategiczny przykuc? Tak bardzo nieużyta dama w opresji…

Ale wróćmy do rzeczy dobrych – dobre było też to, że Spock musiał się zmierzyć z konsekwencjami użycia bardzo jasnego światła do zlikwidowania obcego, ale też to, że w ogóle był w stanie walczyć z pasożytem, dzięki swej wolkańskiej „połowie”. Dlaczego to ostatnie było dobre? Bo konsekwentnie pokazywało dwoistość Spocka. Nie było mu łatwo, ale miał przewagę nad ludźmi i została ona wykorzystana. Także przez kapitana, który, ufając swemu oficerowi, zezwala na zejście zainfekowanego Spocka na planetę celem zebrania materiału do badań. Tu też fantastyczne zachowanie pana Scotta – szczegóły zostawiam Frzee ;)

A tam, nie ma tu zbyt wiele szczegółów z mojego punktu widzenia. ;) Owszem, Scotty działał rewelacyjnie – odmowa wykonania rozkazu, zachowanie zimnej krwi, wreszcie fazer: ot, jeden główny mechanik tak po prostu wziął i powstrzymał wolkańskiego pierwszego oficera. Dajcie dwóch takich Scottych na pokład i Enterprise może wszystko.
A na serio, to urzekające jest oddanie i lojalność Scotty’ego – McCoy miewa własne zdanie, Spock jeszcze częściej. Ale na Scotty’ego zawsze można liczyć. James T. Kirk coś kazał – i tak ma być. Choćby skały srały.
I skoro już o Scottym mowa, to szalenie podobało mi się, jak w jednej z pierwszych scen, kiedy ścigali umykającego w stronę słońca Denevanina, Kirk zasugerował użycie promienia trakcyjnego. Scotty tylko spojrzał swoim fachowym okiem, pokręcił głową i uznał, że poza zasięgiem. <3 Tak na oko. Bo, prawda, to się nazywa mieć eksperta na pokładzie!

Podsumowując – sezon kończy się ciekawie, w pewien sposób zaskakuje widza (niewspominana do tej pory rodzina Kirka), a jednocześnie jest dobrym przykładem tego, o co w tym wszystkim chodzi – każdy członek załogi na swoim miejscu, zagrożenie z Kosmosów i współdziałanie, jako recepta na sukces.
Lubię to!

Z ogólną oceną odcinka jak najbardziej się zgadzam. Był dobry. Oczywiście, na pewno mogłoby być lepiej, ale i tak był dobry. Natomiast dla mnie akurat najciekawsze było coś innego: finał i relacje Spock – McCoy – Kirk. Moment, w którym kapitan zorientował się, że jeden z jego przyjaciół przez pośpiech popełnił ogromny błąd, wskutek którego drugiemu przyjacielowi stało się coś bardzo złego. Widać też ładnie, jak ta sytuacja gryzie samego McCoya, choć przecież zazwyczaj widzimy jego i Spocka w mało przyjaznych relacjach.
Owszem, próba ze światłem była przeprowadzona idiotycznie. Raz: nie mogli poczekać parę minut, aż panna Chapel wróci z wynikami analizy po pierwszym eksperymencie? Serio, po coś się te analizy chyba robi, a oni od razu rzucili się do kolejnych, tym razem mocno ryzykownych prób – bo tak. Bo to Star Trek, więc najpierw robimy, potem będziemy myśleć. Ech. Po drugie: jak właściwie działało naświetlanie obcych, którzy byli wewnątrz ciała Spocka…? Czy wolkańskie flaki nie dają dość cienia…? Po trzecie: czemu nie mogli dać Spockowi ochronnych okularów? Przecież (tu wraca kwestia „po drugie”) obcy chyba nie naświetlali się konkretnie przez oczy nosiciela, prawda? No więc ogólnie trochę to wszystko mi się nie trzymało kupy i gdyby tylko pomyśleli odrobinę, można było uniknąć całej dramy.

No właśnie… Bo tego też nie ogarniam. Jak robili próbę – założyli wszyscy grzecznie okulary ochronne, a tu wychodzi na to, że normalnie, żeby obcy padł, należy świecić zainfekowanemu w ślipia, choćby zamknięte…

Z drugiej strony, jak już pisałam: ogromnie mi się ta drama podoba. Podobało mi się obserwowanie, jak oni wszyscy oswajali się z tym, co się stało. Jak Kirk po pierwszym wybuchu zdobył się wreszcie na przyznanie, że to nie była wina McCoya. Cały ten problem w zupełności wynagrodził mi dziury w głównej intrydze.




Freeze right there, Mr. Spock, or I'll put ya to sleep for sure.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz