The City on the Edge of Forever

rys. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 6 kwietnia 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Harlan Ellison

W rozmaitych zestawieniach dość często spotykałam się z opinią, jakoby epizod The City on the Edge of Forever był jednym z najlepszych – jeśli nie w ogóle najlepszym – odcinkiem TOSa. Przez pewien czas nie do końca umiałam się do tego ustosunkować. Bo przecież serial ma naprawdę dużo świetnych odcinków – by nie szukać daleko, kilka ostatnich, o których zresztą pisałyśmy. Czy to więc dlatego, że w The City… występuje Joan Collins? No owszem, możliwość pochwalenia się gwiazdą Dynastii pewnie dodaje Star Trekowi nieco do lansu. Niemniej mój dylemat przez długi czas nie znajdował rozwiązania.
A potem obejrzałam ten odcinek po raz kolejny. I kurde, chyba zaczęłam rozumieć – czy też po prostu odczuwać – jego fenomen.
Oczywiście,  jestem ostatnią osobą, która chciałaby umniejszać geniusz innych epizodów z tego – i nie tylko tego – sezonu. Niemniej The City on the Edge of Forever rzeczywiście robi wrażenie. Mimo że zrobiony w zasadzie bezkosztowo, bo wszak rzecz się dzieje na dwudziestowiecznej Ziemi, a więc łatwizna, jeśli chodzi o charakteryzację czy scenografię.
Po pierwsze, muszę, po prostu muszę!, zwrócić uwagę na tytuł. On jest cudowny. Swego czasu uczestniczyłam w trzydziestodniowym wyzwaniu książkowym, w którym każdego dnia odpowiadało się na jakieś pytanie związane z literaturą. Jednym z pytań był ulubiony tytuł książki. Dla mnie to Pieśni dalekiej Ziemi Arthura C. Clarke’a – ale gdybym dorwała kiedyś książkę The City on the Edge of Forever, najpewniej mogłaby zepchnąć z piedestału The Songs of Distant Earth. Oprócz samego brzmienia, podoba mi się, jak tytuł można interpretować w kontekście całego odcinka. Podoba mi się, jak w tym odcinku pokazano widzom ten skraj wieczności. Jak wystarczy jeden nieopatrzny krok, jedna zła (albo właśnie dobra? Zależy, jak na to spojrzeć) decyzja, by wszystko zmienić – by, być może, odebrać ludzkości tę wieczność, tę świetlaną przyszłość, w której przecież żyje Kirk i jego załoga.
To, oczywiście, tylko jakaś moja (nad?)interpretacja, ale jestem do niej dość przywiązana.

Ta interpretacja właśnie zyskała fankę…

Spock, jak zawsze, kiedy
trzeba się kamuflować - w czapce! (źródło)
Abstrahując od tytułu, sam odcinek jest naprawdę dobry. Sam związek Kirka z Edith (Joan Collins) z jednej strony nie jest niczym zaskakującym, no bo cóż – nie raz już byliśmy świadkami miłosnych przygód kapitana. Zawsze jest cukierkowo, zawsze to jest uczucie szczere i piękne, nie ma mowy o tym, że na przykład Kirk po prostu zobaczył fajną dupę i chce ją zaliczyć. Nie. To są – szczeniackie, owszem – niemniej uczciwe zakochania. I tutaj też jest szczere i uczciwe, natomiast dla mnie ma pewną przewagę nad takim na przykład romansem z Lenorą, córką Karidiana. Bo o ile tam nie widziałam, co tych dwoje miałoby łączyć, o tyle tutaj był jakiś punkt zahaczenia – była wiara w lepszą przyszłość, w to, że pomoc bliźnim ma sens, że ludzkość ma ogromne możliwości. Po prostu była wyraźnie widoczna więź dwojga dobrych ludzi, z optymizmem patrzących w przyszłość. Naprawdę mam wrażenie, że ten związek miałby sens.

Powiedziałabym, że jeśli o tym, co wywołało uczucie, to jest tu też fakt ich wzajemnej dla siebie niezwykłości. Oto kobieta, która teoretycznie nie ma ogromnych podstaw do wiary w kosmiczne podboje, poza tym, że wierzy w moc ludzkich umysłów i mężczyzna, który pojawia się znikąd i nie traktuje jej jak dziwadła – do czego z pewnością przywykła. Chemia między nimi ma silne podstawy.

No i odcinek znów porusza problem. To nie jest zwykła miłosna historyjka – widzowi pokazuje się konflikt między korzyścią mniejszości a większości. Pokazuje się cenę, jaką musi zapłacić jednostka, jeśli chce ocalić… cóż, właściwie to świat. Przyszłość ludzkiej cywilizacji. Kojarzy mi się to trochę z problemem poruszonym w Alternative Factor, gdzie z kolei Lazarus zapłacił najwyższą cenę. Tylko tu jest inaczej. I również bardzo ładnie.

Oczywiście, oprócz całego tego podniosłego tonu, odcinek miał sporą dawkę fantastycznego humoru, zapewnionego głównie przez pana Spocka.

No i cóż... po prostu ładna scena (źródło)
Tak szczerze mówiąc, trudno doczepić mi się do czegoś w tym odcinku. Jest miejscami zabawny, miejscami wzruszający, no i pozostawia takie dziwne uczucie związane z tym, że oto nasz dzielny kapitan Kirk poświęcił potencjalnie własne szczęście, poświęcił osobę, którą pokochał, dla dobra przyszłości. Dla tej tytułowej wieczności. Ja się z tym czuję nieswojo. Czy człowiek by rzeczywiście był skłonny coś takiego zrobić? Z drugiej strony, biorąc pod uwagę marzenia Edith, należy się domyślać, że ona sama by poparła tę decyzję. W każdym razie to wszystko jakoś zostaje w człowieku i sprawia, że tego odcinka nie zapomina się łatwo.

Dla mnie moc jest już w tym, że on w ogóle poświęca postronną osobę. Abstrahując od uczucia. Kirk jest człowiekiem, o którym wiem, że nie przychodzą mu takie decyzje łatwo. Jest zupełnie czym innym wydać rozkaz członkowi ochrony, który może prowadzić do jego śmierci, niż świadomie poświęcić człowieka, który nie ma o niczym pojęcia. Swoją drogą te odcinki następują jeden po drugim i w „Alternative Factor” cały ciężar leży na Łazarzu. Kirk może tylko odetchnąć z ulgą, że Łazarz podjął decyzję, może się zastanowić, owszem, jaki los go czeka. Ale nie jest przyczyną. A tu jest. Tu, żeby „wszystko było dobrze” nie może dać Edith szansy zrozumienia i wyrażenia zgody. To mnie chyba kopie najbardziej.

Zaiste, świetny odcinek!



– You deliberately stopped me, Jim! I could have saved her! Do you know what you just did?

– He knows, Doctor...He knows.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz