Friday's Child

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 1 grudnia 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: D. C. Fontana

I znów mamy do czynienia z efektem współpracy Fontany i Pevneya – i muszę od razu powiedzieć, że tym razem podoba mi się to bez porównania bardziej niż Journey to Babel, który to epizod był wprawdzie w porządku, ale nie podbił mnie jakoś szczególnie. Friday’s Child podbił mnie zaś bez reszty i znajduje się w ścisłej czołówce moich ulubionych odcinków.
Przede wszystkim uwielbiam to, że epizod w dużej mierze koncentruje się na doktorze McCoyu – i to od samego początku. To McCoy był na Capelli IV przez kilka miesięcy i to on przekazuje załodze informacje o tubylcach. Choć przyznaję, że na wstępie musiałam się z nim nie zgodzić – kiedy stwierdził, że jeśli pokażą siłę, będą mogli zapomnieć o traktacie. Moim zdaniem, jeśli Capellanie uważają siłę za szczególną wartość i w codziennym postępowaniu zwracają na nią uwagę, to pochwalenie się siłą przez załogę Enterprise zaowocowałoby chyba właśnie szacunkiem – a co za tym idzie, być może skłonnością do współpracy. Oczywiście, to taka moja amatorska dyplomacja dla ubogich (choć może nie taka zupełnie od czapy, skoro Klingoni znaleźli z Capellanami wspólny język), ale jednak odnoszę wrażenie, że McCoy ma skłonność do niepotrzebnie tulaśnego traktowania innych, niezależnie od tego, czy ci inni są faktycznie tulaśni czy wręcz przeciwnie.

Potwierdzam – odczuwałam podobny dysonans. To, co McCoy opowiadał o Capellanach, nie składało mi się z proponowaną przez niego linią negocjacji, wydaje mi się nienaturalne, żeby lud szanujący siłę i traktujący pojedynki na śmierć i życie jako zwykłą rozrywkę, miał poczuć zaufanie do kogoś, kto sprawia wrażenie miękkiego.

Capellanie preferują ubiór typu
obicie babcinego fotela (źródło)
Z drugiej strony, doświadczenia z Eleen (Julie Newmar) pokazały, że kiedy trzeba, doktor bardzo umiejętnie dawkuje także rozwiązania siłowe. A konieczność taką dostrzega, kiedy ktoś próbuje stać między nim a jego powołaniem. Po raz kolejny widać, że McCoy to lekarz do szpiku kości i wiele może się dziać wokół niego, ale on będzie robił swoje. Co zabawne, to właśnie doktor zdobył pozwolenie na dotykanie Eleen, mimo że przecież od dotykania pięknych kobiet standardowo mamy Kirka. Czasem lubię się zastanawiać, czy kapitan nie czuł się nieswojo, kiedy zobaczył, jak role się odwróciły. Chyba czuł, bo z dość kwaśną miną przecież podpytywał McCoya, jak udało mu się pozyskać tę zgodę na dotyk.

A zwróciłaś uwagę na minę Spocka, gdy ich nakrył na tych pierwszych dotykach? Zupełnie nie wiem, jak ją interpretować…

Co jeszcze jest szczególnie ciekawe w tym odcinku, to Klingoni: wyraźnie odstają od tego, kim będą później. Ze wszystkich frakcji, które się tu spotykają, to właśnie Kras (Tige Andrews) jest tym, który kręci i mataczy. Oczywiście, dla jednych będzie to dowodem tego, że na początku jeszcze Roddenberry nie za bardzo wiedział, co chce osiągnąć w kwestii Klingonów – ja jednak wolę tę wersję, w której był to okres, kiedy Klingoni upodobnili się do ludzi na skutek mieszania własnego DNA z DNA Augmentów.
Skoro już o Klingonach: dziwi mnie redshirt, który na widok Klingona od razu rzuca się na niego z fazerem – gdyby tylko przeżył, na moje oko powinien co najmniej naganę dostać. Sęk w tym, że w czasie, w którym rozgrywa się Friday’s Child, Federacja nie była z Imperium w stanie wojny. Ta wybuchła wprawdzie jakiś czas później, ale atakowanie Klingona, z którym wciąż jeszcze trwał kruchy rozejm, wydaje mi się niezbyt przystające do Federacyjnej polityki miłości i pokoju we wszechświecie. Młodość i niedoświadczenie to żadna wymówka: gdyby tylko zdążył, zabiłby. Zresztą, tu kolejny plus w stronę McCoya, który zdawał się rozumieć tę sytuację – w przeciwieństwie do Kirka. Z drugiej strony, trudno mi winić Kirka za to, że wkurza się o zabicie mu człowieka.

Ciąża Eleen była rzeczywiście wyjątkowa,
gdyż wędrowała od bioder po cycki (źródło)
Za to dziwię się bardzo, że na taką misję zabiera kogoś niedoświadczonego i to w roli ochroniarza. Przecież od początku wiadomo, że od właściwego zachowania, jakby nie było dyplomatów, zależy powodzenie traktatu. Moim zdaniem pan kapitan spartolił i przyznam że dość poważnie mnie wkurzył, gdy zaczął się ciskać, zamiast grzecznie przeprosić. Wiem, wiem, to Kirk i członek jego załogi, ale naprawdę – to na siebie powinien być zły. A dyplomata zaciska zęby i działa ;)

Mieszane uczucia mam na temat Scottyego. Ciągle się zastanawiam, czy nie powinien był wcześniej zwrócić uwagi na nieprawidłowości w komunikacie. Być może gdyby nie ten błąd, sytuacja rozwiązałaby się dużo szybciej. Oczywiście, łatwo coś takiego oceniać, siedząc z boku, znając tajemnicę, która się kryje za wezwaniem. Mam świadomość tego, że Scotty tego komfortu nie posiadał.

Mnie się natomiast Scotty bardzo podobał. Pomijając to, że nie zauważył od razu imiennego wezwania – myślę, że to kwestia napięcia i tego, co mówisz: łatwo nam podsuwać im właściwe decyzje, skoro mamy szerszy obraz – był niezwykle zdecydowany. Żadnego wahania, konsultacji, rozkmin. Robimy tak i tak. To i to ma pierwszeństwo. Bardzo tak.

Łatwo zauważyć, że przy tym epizodzie mam ogólnie sporo wrażeń typu „ten a ten moim zdaniem zrobił źle, ale z drugiej strony go rozumiem” – bo faktycznie tak jest. I to zresztą też przemawia na korzyść odcinka. Bohaterowie są dość skutecznie odarci z marysuizmu: popełniają błędy, mylą się. Jednocześnie fajne jest to, że wychodzą z tego obronną ręką, ucząc się na tych doświadczeniach (no, za wyjątkiem tego redshirta…) – właśnie chyba to czyni ich prawdziwymi bohaterami.
Bardzo lubię ten odcinek. Za McCoya, za Klingonów. Za te wszystkie niedoskonałości.

I ja zdecydowanie lubię!




– How'd you arrange to touch her, Bones, give her a happy pill?
– No, a right cross.
– Never seen that in a medical book.

– It's in mine from now on.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz