Obsession

(źródło)
Premiera: 15 grudnia 1967
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: Art Wallace

Zacznę od końca, czyli od ogólnego wniosku, jaki wyciągnęłam z tego odcinka: Kirk to jednak straszny gnojek bywa. To już nie pierwszy epizod, po którym miałam ochotę dzielnemu kapitanowi natrzaskać, bo zachowywał się co najmniej okropnie. Tyle tylko, że – dla odmiany – ten odcinek tak naprawdę na tym właśnie się zasadza, od fabuły po tytuł.
James T. Kirk ma bowiem obsesję na punkcie obcej formy życia, gdyż ta uśmierciła dwustu członków załogi USS Farragut, gdy on sam był jeszcze młodym oficerem. Co więcej, kapitanem (także uśmierconym) na tamtym statku był niejaki Garrovick, ojciec młodzieńca, który właśnie został świeżutkim redshirtem (granym przez Stephena Brooksa) na Enterprise.
Jest więc dość gęsto.

I ja naprawdę staram się zrozumieć tę obsesję i chorobliwe parcie na unieszkodliwienie dziwnej, obcej formy życia. Zarazem jednak zupełnie nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, że Kirk radośnie machnął ręką na życie kolonistów z Argos X. Przez cały czas zachowywał się, jakby miał ich w nosie. Nie mieliśmy szansy dostrzec ani cienia wątpliwości czy rozterki.
I nie czynię z tego powodu zarzutu odcinkowi, żeby nie było. To tak naprawdę było zupełnie realistyczne postawienie sprawy i bardzo w to wierzyłam: na tym przecież właśnie polegają obsesje. Że człowiek nie ogląda się na okoliczności, nie bierze pod uwagę innych racji. Myślę, że ten mechanizm został dość dobrze pokazany w epizodzie: Kirk całkowicie poddał się jednemu wspomnieniu, które prześladowało go od jedenastu lat. Był w tym wiarygodny, choć jednocześnie odbierałam go jako niewiarygodnego buca…
Ale muszę przyznać, że właśnie przez takie akcje Kirk wygrywa z wieloma innymi postaciami skrojonymi na nieustępliwych, dzielnych i przystojnych bohaterów: obsesja skutecznie oddala go od zostania merysójką [i to jest świetna sprawa – ta prezentacja ciemnych cech charakteru Kirka sprawia, że w oczach widza nie przestaje być realny]. W ogóle jak o tym myślę, to skłonność do obsesji jest chyba jedną z cech charakterystycznych kapitana. Wszak czy jego miłość do Enterprise nie jest również na pewien sposób obsesją? Taki właśnie jest James T. Kirk: jak już żywi do czegokolwiek jakieś uczucia – czy to miłość, czy nienawiść – robi to na cały zycher, nie bawi się w półśrodki. A to, oczywiście, miewa swoje zalety, ale ma też niezaprzeczalne wady.
Takie jak fakt, że w tym czasie mogą gdzieś na jakiejś planecie umierać koloniści.

Oczywiście, można mówić, że przecież tu nie chodziło tylko o załogę Enterprise, ani nawet załogi Enterprise i Farraguta, bo gdyby nie nieustępliwość Kirka, nieprzyjazna chmura najpewniej atakowałaby dalej i koniec końców uśmierciłaby więcej ludzi niż brak szczepionki na Argus X. Między innymi dlatego tak trudno mi ocenić postawę kapitana i właściwie chyba nie chcę się tego podejmować.
Zastanawiam się, jak potoczyłyby się losy Kirka, gdyby rzeczywiście nie zdążyli ze szczepionkami. Nie da się tu nie pomyśleć o Kodosie, który na Tarsus IV też podjął trudną decyzję, by ratować poddanych. Kodos i Kirk mają chyba pewne wspólne cechy: nie cofają się. Jeśli uważają, że coś jest słuszne, będą się przy tym upierać. Dopiero historia pokazuje, po czyjej stronie pozostała racja.

(źródło)
James T. Kirk miał więcej szczęścia niż Kodos i wszystko dobrze się skończyło.
Ja jednak ciągle nie mogę przestać pytać: jak, u diabła, oni wszyscy wyobrażali sobie zestrzelenie chmury za pomocą fazera?! Serio, ludzie, to była chmura. Czyli istota o dość luźnej strukturze. Naprawdę tak trudno wpaść na to, że zwarta wiązka lasera będzie w tym wypadku niezbyt skuteczna? No, chyba że na przykład chmura składałaby się z łatwopalnych pierwiastków… Ale takie rzeczy, to już chyba pan Spock mógłby ocenić przy użyciu tricordera, czyż nie?

Tak, trudno się oprzeć wrażeniu, że wszyscy trochę zgłupieli. I przyznam, że dla mnie ta chwila zawahania pana Garrovicka była dowodem na to, iż chłopak myśli. W sumie – po kij strzelać do chmury? Co to mogło dać poza – być może – wkurzeniem jej, jeśli rzeczywiście była inteligentna?

Tak więc odcinek jest dość sztandarowym przykładem tego, co uwielbiam w TOSie: łączy dramatyczne głupoty fabularne ze świetnie zgłębionym, nieoczywistym problemem. Jakby Bergman postanowił nakręcić film z Flipem i Flapem. Pod tym względem Oryginalna Seria nie ma sobie równych.
Nie można przy tym zapomnieć o rewelacyjnym występie panny Chapel, która wreszcie pokazała, na co ją stać i dlaczego właśnie ona jest główną pielęgniarką na Enterprise.

Właściwie strasznie trudno mi coś dodać. Tym razem po prostu się zgadzamy. Przyznam, że moja irytacja na kapitana sięgała zenitu w czasie oglądania tego odcinka, wysyłałam go na Argus X co najmniej kilka razy w trakcie oglądania odcinka i jednocześnie bardzo starałam się znaleźć choć cień usprawiedliwienia dla jego obsesji, poza tym, że po prostu stanowi ona jeden z wiarygodnych rodzajów ludzkiego zachowania, a bycia człowiekiem kapitanowi odmówić nie można. Oczywiście przemknęło mi przez głowę to, że być może chmura może być groźniejsza, tym niemniej nawet Kirk nie próbował zbytnio forsować tej opcji wyjaśnień. Całe szczęście, że tak naprawdę wybór był kwestią czysto akademicką.




– Crazy way to travel, spreading a man's molecules all over the universe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz